niedziela, 30 czerwca 2013

Panie Niedźwiecki,kocham pana!

- Sztandar szkoły wprowadzić! Do hymnu!
Na mój balkon w piątkowy poranek doleciały dźwięki Mazurka Dąbrowskiego... Podświadomie wyprostowałam się, nie bardzo wiedząc co zrobić z papierosem i skąd ten podniosły nastrój. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że zamiast codziennych odgłosów lekcji wuefu, z boiska pobliskiego liceum słyszę uroczystość zakończenia roku szkolnego. Nastawiłam więc uszu i ze zdumieniem dowiedziałam się, że dzisiejsi prymusi mają średnią 5,6 i więcej! O, rany, czy tak się zaczyna osławiony wyścig szczurów? Za moich czasów taka średnia była po prostu niemożliwa z powodu mniejszej skali ocen. Ale też – przyznajmy – ścigać się nie bardzo było do czego.
Jedno się nie zmieniło – wtedy i teraz po odtrąbieniu czasu orki jest czas wakacyjnej laby! Niby co to mnie, emerytkę, może obchodzić, a jednak i dla mnie wakacje mają plusy i minusy.
Na pewno takim minusem będą zatłoczone przez dzieciarnię myślęcińskie ścieżki, gdzie jeżdżę na rowerze. Gdy wczoraj byłam tam z Panem P. , niewielu było świadków mojego nad nim triumfu i aż mi żal, bo przećwiczyłam go na 15 kilometrach! Szczerze mówiąc, to chwilami miałam nawet wrażenie, że ten drań namolny dał drapaka, bo jechało mi się lekko, jakby bez pasażera – stąd też dystans większy niż zazwyczaj. Bardziej prawdopodobne jednak, że tylko się terrorysta przyczaił, gdyż po powrocie do domu Pan P. natychmiast się rozzuchwalił i nie pozwalał mi normalnie wstać z fotela i pętał nogi przy chodzeniu. Nie zważając zatem na wakacyjno-kolonijne najazdy na Myślęcinek będę tam z domu uciekać! Na rower, a czasem na kije – za kilka dni umówiłam się na marszrutę z Bo.
Plusem kanikuły jest za to możliwość chodzenia na basen już od godz. 14.00, o czym zakomunikowano nam, gdy – jak zwykle – niedzielnym rankiem wybraliśmy się z Tubylcem na pływalnię. Puściutką zresztą, co dobrze wróży … Mam nadzieję, że nie Panu P., bo choć dziś nie opuszczał mnie uczepiony prawej łydki, to musiał w końcu skapitulować, tak nie znosi masaży i mojej determinacji (zaliczony kilometr!).
I byłabym w dalszy ciąg dnia popłynęła w beztroskim wakacyjnym nastroju, gdyby nie przypomniał mi się sobotni radiowy news. Że pani Eliza swą słynną frazę „Panie Sułku, kocham pana” będzie teraz wygłaszała w innej audycji, bo dotychczasowy gospodarz – Marek Niedźwiecki idzie na urlop.
- Panie Niedźwiecki, kocham pana! - z desperacji kradnę show pani Elizie, niestety na próżno. I co, teraz gdy nikczemny Pan P. w sukurs woła siostrę D., to ja nie mogę nerwów ukoić starymi przebojami Bee Gees czy Stevie Wondera? Ani posłuchać Basi Trzetrzelewskiej, Michaela Buble i innych ukochanych przez redaktora (jako i przeze mnie) aksamitnych głosów?
Jak tak, to dam głos w sprawie głosu. Też aksamitnego, bo Niedźwieckiego, choć nie wiem czy jest się czym chwalić...
Kilka lat temu, chwytając się różnych dziennikarskich sztuczek, usiłuję złapać telefonicznie Marka Niedźwieckiego.
- Słucham? – długotrwałą ciszę spod różnych numerów przerywa męski głos.
- A z kim rozmawiam? - przedstawiwszy się, wypalam zaskoczona, że ktoś w tej Warszawie jednak podnosi słuchawkę.
- Tu Marek Niedźwiecki – dochodzą do mnie słowa podszyte lekkim rozbawieniem.
- Ach, nie poznałam pana po głosie! - szczebioczę, niczym żurnalistyczna nowalijka.
Czujecie to? Powiedzieć Niedźwieckiemu, że się jego – ulubionego dziennikarza radiowego – nie poznało po głosie... Sromota!
Nie wiem, jak wy, ale ja tak mam, że gdy nawalę, muszę to naprawić, aby przestać się zadręczać. A że za moment odbywał się w Bydgoszczy wernisaż wystawy fotografii, na których Niedźwiecki uwiecznił swą ukochaną Australię – okazja sama wpadła w ręce. Wzięłam więc w te ręce swój los i podeszłam do autora-redaktora przyznając się, że jam to ta, która go po głosie nie poznała. Pośmialiśmy się, puszczając rzecz w niepamięć. Ona (ta rzecz) jednak ożyła pyszną anegdotą już po pół godzinie i – kto wie- czy nie bawi po dziś dzień? Wernisaż wieńczył bowiem koncert fantastycznego zespołu Button Hackers, co zresztą zwabiło Tubylca, który był ze mną. Nim jednak zabrzmiała muzyka, usłyszałam Marka Niedźwieckiego zapowiadającego koncert, jako ucztę dla uszu, które wszakże mogą płatać różne figle! I popłynęła anegdota „o pewnej sympatycznej dziennikarce”...
Jeśli nie wiedzieliście, jak się stać bohaterem anegdoty, to już wiecie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz