No i doigrałam się.
Zamierzyłam się wczoraj na Pana P. (przez medycynę, przypominam,
zwanego przewrotnie „parkinsonizmem atypowym”) kijami i żabką,
a skończyło się na smarowaniu nocą miejsca, gdzie plecy kończą
swą szlachetną nazwę (jak to się mawiało za mojej młodości).
Niby nordic walking był lajtowy, bo tylko 5,5 km i to z przerwą na
kawę, ale za to na basenie sobie pofolgowałam! Przepłynęłam 40
długości, czyli kilometr i choć dostał kręgosłup, to Pan P.
musiał się trzymać na dystans. Nie, żeby nie próbował swych
lubieżnych uścisków na moich łydkach, ale nauczona bolesnym
doświadczeniem, umiem rozpoznać, gdy nadchodzi skurcz i aplikuję
sobie profilaktyczny masaż. Tak było wczoraj i dyszącego z
chuci Pana P. nie dopuściłam!
A przecież nie od razu
byłam taka mądra i pierwsze jego umizgi zupełnie ignorowałam.
Byłam już w tym tak dobra, że zdesperowany Pan P. sięgnął po
metody z półki sado-maso, bo zaczęło boleć jak cholera. Skurcze
wykręcały mi nogi zmieniając powoli noce w koszmar. Żeby tylko
moje! Tubylec obyty z urazami kończyn dolnych od piłki kopanej
zrywał się wraz ze mną i fachowo brał się za masaż. Na nic
zdawały się moje krzyki (budzące sąsiadów, bo nasz dom to był
„blok położony na bok”, czyli szeregowiec ze ścianami, jak z
dykty), że te skurcze wędrują skutecznie umykając jego rękom. -
W życiu nie słyszałem, żeby skurcz przeskakiwał z prawej łydki
do lewego uda! – ucinał moje wysiłki pokierowania „rąk, które
leczą” metodą dżipiesa. A one (te skurcze, znaczy) naprawdę
były wędrujące, jako i ja stałam się wkrótce. Odkryłam bowiem,
że tylko wielogodzinne wędrowanie uspakaja moje zdumiewająco
aktywne nocami nogi. Za dnia ledwo nimi powłóczyłam, ale nocą! Aż
szkoda, że ból tak przyćmiewa umysł i pomysł wystartowania w
wyścigu jako chodziarka (?) przyszedł po czasie.
Bo uprzedziła go myśl,
że może by tak jednak udać się do jakiegoś lekarza... Pardon,
nie do „jakiegoś”, skoro od lat szczęśliwie mam na podorędziu
ślubnego Bo, czyli Doktora Nieustającej Pomocy (jak trafnie
nazwała go moja Mama). Nic to, że jest neurologiem, ja i tak lecę
do niego ze wszystkimi bolakami, co to się człowiekowi przydarzają.
A trzeba wiedzieć, że w tej akurat materii przekraczam średnią
krajową i jest ze mną trochę roboty! Tym bardziej, że DNP to
absolutny unikat w swojej profesji z holistycznym podejściem do
pacjenta, na którego patrzy całościowo, a nie przez pryzmat
akurat bolącej tkanki. I na prawdziwy cud zakrawa, że geniusz
naszego systemu od zdrowia jeszcze go nie ostudził w tym zapale. A
przecież stara się ten NFZ z uporem godnym lepszej sprawy...
Chwalić boga uparty był też Doktor Nieustającej Pomocy w sprawie
moich nóg rozbrykanych i pochyliwszy się nad nimi z innymi medykami
stwierdził … zespół niespokojnych nóg.- Też mi mędrcy! -
złośliwie przemknęło mi przez głowę, bo co jak co, ale że nie
są te giry spokojne, to sama wiedziałam! Ale cóż było robić,
poddałam się 10-dniowej serii zabiegów, która nawet pomogła, w
każdym razie na tyle, że w czasie prowadzenia samochodu nie
musiałam się już salwować paniczną ucieczką w (istniejącą lub
wyimaginowaną) zatoczkę autobusową z powodu wykręcającej się
nagle stopy.
Jak widzicie, nie bez
kozery chwaliłam się doświadczeniem, które pozwoliło mi wygnać
Pana P. z basenu. Cena to rodzaj przetrenowania, który kazał mi
dzisiejszy dzień spędzić asportowo. Ale o tym potem, bo głowa mi
już zwisa nad klawiaturą. Poszłabym spać, ale nie zdążyłam
napisać o gównianym (dosłownie!) robalu, który – kompletnie
tego nieświadom – zaaplikował mi terapię śmiechem. No, bo jak
byście zareagowali na taką sytuację?
Dzwoni Przyjaciółka i
pośród wielu spraw melduje, że stowarzyszenie nawiedzonych
poliglotów, do którego należy urządza garden party. Jego tematyka
to zwierzęta i za nie uczestnicy balangi muszą się przebrać. - Co
ty sobie wybrałaś? - chcę wiedzieć pełna najgorszych przeczuć.
Wszak znam swoją Przyjaciółkę... - Przebiorę się za owsika –
usłyszałam, na co ryknęłam niepohamowanym śmiechem. Wnet jednak
odechciało mi się żartów, bo dowiedziałam się, że to ja (!)
mam swej szalonej Przyjaciółce wymyślić strój na owsika. Pomocy!
PS. A w sprawie wczorajszych sugestii co do reklam, to właśnie mnie olśniło. Skoro jako zwapniała już nieco niewiasta piszę Wapiętnik, powinnam zostać dźwignią handlu dla wapna. Wszelakiego - i tego w workach, i w tabletkach. Dam radę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz