Sorry, wiem, że to tytuł
żywcem wzięty z powieści Choromańskiego, według której potem
Janusz Majewski nakręcił film, dobry film – dodajmy. Ale przecież
wszystko już było i nic nie poradzę, że mój
wczorajszo/dzisiejszy natłok myśli w słowach „zazdrość i
medycyna” dał się najlepiej streścić.
Czasem zresztą mam
podejrzenie graniczące z pewnością, że jestem specjalistką od
wyważania otwartych drzwi, metaforycznego rzecz jasna. Już, już
witam się z gąską, a tam całe stado... I to łabędzi! Żółć
może człowieka zalać, gdy zazdrośnie patrzy, że ktoś był
pierwszy i lepszy. Moja (tytułowa) zazdrość jest jednak tylko
zabiegiem -wytrychem do świata skrywanych emocji, które –
ucywilizowane – dają się zdefiniować raczej jako podziw.
A że telewizja
zaserwowała nam właśnie wspaniały koncert ze sporą dawką
opolskich wspomnień, (kiedy ostatnio mogliśmy usłyszeć mistrzynie
miary Hanny Banaszak, Krystyny Prońko czy Grażyny Łobaszewskiej?!),
to owa zazdrość, nie-zazdrość z tym się wiąże, przynajmniej
chwilowo. Wprawdzie w żadnym razie nie chciałabym być piosenkarką
(uchowaj losie!), ale już dobrą autorką tekstów... Najlepiej
oczywiście klasy Osieckiej, a co! Jej teksty są genialne i czas się
ich nie ima, bo „sucha kostucha”, ani chybi, pozostaje „miss
wikidajło” nie tylko w songu „Niech żyje bal”. I to
porównanie, czapki z głów! Słuchając młodszej generacji,
zazdrość mnie zżera, gdy podziwiam z jaką wyobraźnią posługuje
się słowem Katarzyna Nosowska – jest inna, bo świat się
zmienił, ale jestem przekonana, że i jej teksty przetrwają
pokolenie autorki. Mnie, w każdym razie, aż chce się za Kasią
(choć mamy tak różne Pesele) zaśpiewać: „Choć mało
rozumiem/a dzwony fałszywe/coś mówi mi, że/jeszcze wszystko
będzie możliwe...”
Myślę, że
nieprzypadkowo przywołałam właśnie ten tekst Nosowskiej, o której
trudno przecież powiedzieć, że objawia się nam jako przesadna
optymistka. Ale te słowa dają jakąś nadzieję, a ja chyba –
niczym kania dżdżu – jej właśnie wyglądałam, gdy tylko dziś
wstałam. (Przepraszam, ale ja czuję, że rymuję i nawet często mi
się to zdarza) Bo wstałam, jak to się mawia, ze łzami pod
powiekami. Długo więc nie trwało, aż pociekły... Cóż, zdarza
się. Mogę to zgonić na złą noc. Jeszcze o 3.30 stałam na
balkonie obserwując, jak atramentowe niebo się przeciera i
jaśnieje nad głową niepomne, że mój sen ciągle nie nadszedł.
Złapana na gorącym uczynku, niczym bumelant, powlokłam się do
łóżka podszyta jakimś nieokreślonym strachem. A przecież po 3
latach mniej lub bardziej skrywanych ataków Pana P., powinnam
wiedzieć, że to on postanowił zorganizować mi nocne podchody.
Najpierw więc uśpił moją czujność (i mnie), by potem cichaczem
zlec mi ogromnym ciężarem na nogach (skąd jucha bierze takie
obciążniki?), które i bez tego odnóży rączej gazeli nie
przypominają. Wiadomo, że Pan P., jak sułtanisko jakieś, nałożnic
ma bez liku, stąd nadzieja, że moje odczucia nie są odosobnione. A
nie były fajne, kolokwialnie mówiąc, i choć prozaiczne
przewracanie się z boku na bok to od dawna nie moja sprawność
harcerska, jednak tym razem ... Skończył akcję skurcz i ja na tym
skończę wpuszczanie gapiów pod własną kołdrę, bo o porannej
łzie już było. Płakałam (przez moment, dodam dla podreperowania
ego) jednak nie tyle z bólu, co z bezradności. Niby nic nowego,
wszak Pan P. znany jest z tego, że molestuje nie tylko ciało, ale i
duszę. A nie mówiłam, że po zazdrości będzie o medycynie?
W takich chwilach słabości
myśl dopada mnie natrętna, czy aby nie mści się szubrawiec za
moje wysiłki oszwabienia go i ciągłego wyzywania na pojedynek? A
miałby za co, bo w piątek przepędziłam drania dobre 12 km na
rowerze! A gdy popasałam, też nijak zbliżyć się nie mógł do
mnie ze swoimi mackami, bo – jak na ringu – gardę trzymałam
podwójną: bodyguarda miałam z sobą oraz humor kąśliwy tak, że
nawet komary odlatywały pokonane...
Ta podwójna garda
(Tubylec sprostował, że się ją trzyma a nie zakłada, jak sobie
umyśliłam) może i Pana P. zeźliła, ale mnie najpierw. Zawsze tak
jest, gdy człowiek się na coś cieszy na wyrost. A ja się
cieszyłam, bo po 39 latach znajomości udało mi się po raz
pierwszy (!) umówić w Myślęcinku z Niprzypiąłniprzyłatał
(purystów językowych odsyłam do Gałczyńskiego – tak się
pisze!) On miał przyjechać autem, ja na rowerze i tak się stało,
tyle że każde z nas czekało na drugie pół godziny w innym
miejscu! Czy można się dziwić, że gdy się już spotkaliśmy to
iskrzyło tak, że ani wspomniany komar nie doleciał, ani Pan P.? A
jeszcze Niprzypiąłniprzyłatał upomniał się nagle o prawa
autorskie do oryginalnego (już tu cytowanego, pamiętacie?)
określenia mojej figury: „na górze gotyk, na dole barok”. Że
też mu się przypomniało po latach! Pomruczałam coś, pomruczałam,
ale lody postawił, zdjęcia zrobił, więc mi przeszło... I dobrze,
gdyż intencje tej schadzki były zbożne: czas nadgryzł nieco nawet
niefrasobliwego Niprzypiąłniprzyłatał i umyśliłam sobie, że
dla zdrowia trochę go usportowię. Tym bardziej, że mój
myślęciński bodyguard ma gdzieś w piwnicznych pajęczynach utkany
rower. Teraz trzeba „tylko” facetowi przynudzać, żeby go
wyciągnął ku światłu, a to dłuuuga praca, może dłuższa niż
sezon. Ale znam Niprzypiąłniprzyłatał niemal cztery dekady, to
co – nie dam rady? Dam.
Tak jak dałam popalić
Panu P. w niedzielę na pływalni. Wprawdzie swojego kilometrowego
rekordu nie osiągnęłam, jednak te 36 długości basenu i tak
musiały nieźle rozsierdzić mojego samozwańczego współspacza,
skoro mścił się jeszcze dziś w nocy. Ale ja, jako rzekłam,
szybko otarłam łzy, nabrałam powietrza, a wraz z nim pewności:
jak Pan P. mnie, tak ja Panu P. I teraz piłka jest po mojej stronie.
Wiesz co Kacha... Kocham Ci !
OdpowiedzUsuńJurgiel
Tak Cię kocham, że skracam wszystko.... Jeszcze raz więc: Wiesz co Kacha... Kocham Cię!
OdpowiedzUsuńJurgiel
Ja Was też i dzięki za dobre słowo. Jeśli znacie ludzi, którzy trwają w kontredansie z Panem P. to podrzućcie im link do tego bloga. Ja bowiem piszę to w takim samym stopniu dla siebie, jak i dla innych parkinsonowców. Może ich to nieco pokrzepi, albo przynajmniej rozweseli? Nawet jeśli miałby to być uśmiech przez łzy...
UsuńCzytam, czytam, recenzuję... :) Booooosko jest - a potem przelejemy to na papier i do księgarni! K.
OdpowiedzUsuńCzy to Ty autorko z Gdyni? Oby się Twoje słowa ziściły. Póki co blog ma moc terapeutyczną dla mnie, ale chciałabym, żeby też miał taką dla innych chorych!
UsuńOczywiście, że to JA! :) Podglądam, podglądam! :P
UsuńPodziękuj Kubie za zmiany na blogu i teraz mam nadzieję,że wszystko działa jak należy i komentarzy będzie dużo ... dużo ... bardzo dużo.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Le
Le, jeszcze raz dzięki za czujność, bo to był początek korekty. Pozdro, jak to się mawia (pisze) w blogosferze
UsuńGratuluję Kasiu!Już jestem Twoją fanką! Pozdrowionka z S!
OdpowiedzUsuńTo może fan club? Na razie z samych przyjaciół, ale to zawsze są dobre podwaliny
UsuńPrzez przypadek trafiłam w sieci na coś co być może Cię zainteresuje.Przesyłam link
OdpowiedzUsuńhttp://blogowebajki.pl/index.php/nagrody
Pozdrawiam z S!