środa, 12 czerwca 2013

Kije samobije?

Pomilczałam wczoraj i chyba stres trawiący blogowych debiutantów odpłynął...
Niestety, nie mogę tego powiedzieć o Panu P. Czasem myślę, że lepszy jest od najwytrwalszego kochanka, tak zawładnął moimi nocami! Za nic ma to, że obok pochrapuje Tubylec, ładuje się do łóżka na trzeciego i na wszelkie sposoby dopieszcza moje nogi. Ani nimi ruszyć, ani swobodnie przekręcić się z boku na bok, cały czas trzeba uważać, by nie potrącić przypadkiem Pana P., bo wtedy da popalić! Mało więc, że ze strachem się kładę, to jeszcze ten 5-godzinny sen jest płytki i czujny. Łatwo wyobrazić sobie, jaka budzę się rześka i wypoczęta! Ale kichać na to, przywykłam, gorzej, że przez pierwszą godzinę krzątam się po domu z gracją paralityka obsadzonego w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach. Szczęśliwie, ból członków w miarę szybko mija, powolność i brak precyzji jednak zostają ze mną dłużej i podjęta rankiem próba wykonania makijażu, jako żywo, grozi wybiciem oka. Jaka na to rada? Pamiętać, że ta totalna niemoc przejdzie, wstać przed innymi domownikami, by bez świadków toczyć tę nierówną walkę z Panem P. I najważniejsze – po zażyciu leków, gdy podniesiona hardo głowa już się tak nie trzęsie, wyzwać gnoja na pojedynek w samo południe!
Ja dziś wyzwałam Pana P. na 5,5 kilometrowy (zmierzony!) marsz z kijkami, czyli nordic walking w lżejszej odsłonie. Do Myślęcinka (niech wszyscy tej podmiejskiej oazy zieleni zazdroszczą bydgoszczanom) wybrałam się z zaprzyjaźnioną Bo, za którą wprawdzie nie chodzi jak cień Pan P., ale i ona ma swoje upiory. Te, jak wiadomo, najlepiej odpędzić odrobiną ruchu w blasku słońca, co też uczyniłyśmy, robiąc sobie w połowie drogi przystanek nad stawem. Na kawę i 2 (słownie, dwie!) kulki lodów z dużą porcją … rozmowy.
Bo z Bo zawsze mamy mnóstwo ciekawych spraw do przegadania. Ciekawa jest zresztą historia naszej znajomości. W pierwszej połowie lat 70. siedziałam za nią w ławce szkolnej koszalińskiego ogólniaka zazdroszcząc powodzenia u chłopaków. Bo zawsze była (i jest) śliczna, a w tamtym okresie przypominała młodą Urszulę Sipińską (młodzież niech sobie wygugluje, kto zacz). Gdy studiowałam w Poznaniu przenieśli się tam rodzice Bo, pojawiła się tu i ona, w końcu z wybrankiem serca, a ja tańcowałam na ich weselu. Państwo młodzi przeprowadzili się potem do Bydgoszczy, gdzie – splotem różnych okoliczności – trafiłam za Przyjaciółką, więc spotkanie z Bo było już tylko kwestią czasu.
Dziś możemy z Bo zgodnie powiedzieć, że nasza więź oparła się upływowi lat, co nas cieszy i … odmładza. Bo i wspomnienia mają tę moc, i marsz z kijkami! Dlatego trudno mi było przyklasnąć ortopedzie, gdy ten skrytykował moje poszukiwania polepszających humor endorfin w nordic walking, który miał mi szkodzić na staw biodrowy. I kazał wykluczyć kije samobije! Nie byłabym jednak sobą, gdybym i w tej diagnozie nie dopatrzyła się pozytywów. Doktor poradził zamienić kije na rower, co uczyniłam tylko połowicznie, a Tubylec wziął sobie do serca. Wkrótce więc stałam się właścicielką pięknej miejskiej damki z wiklinowym koszem, a kijów też kompletnie nie zarzuciłam.
Czy muszę pisać, że na rower wsiadłam po 30 latach przerwy, że odkrycie braku hamulca w pedałach cudem nie posłało mnie na glebę, że pojęcia nie miałam o przerzutkach, że kabaretowe „wężykiem” dobrze oddawało moje poszukiwanie równowagi, którą znalazłam całując się (dosłownie) z drzewem? Tę ostatnią przypadłość wykrakał zresztą ortopeda, który na wieść o mojej zażyłości z Panem P. wycofał się zaleceń przejażdżek, skazując mnie na rower stacjonarny. I co miałam pedałować w kółko pierdółko z gałami wlepionymi w ścianę, dając satysfakcję temu facetowi na P? Niedoczekanie! A że jazdy na rowerze się nie zapomina, to i do mnie szybko powróciła ta umiejętność. Wprawdzie „bez trzymanki” czy z nogami na kierownicy, jak ongiś, jeszcze nie jeżdżę (widzicie komizm sytuacji, gdy matrona w ten sposób śmiga na rowerze?), ale przecież jako nawrócona cyklistka ostatniego słowa nie powiedziałam...
Za to na pewno pierwsze wygłoszę w sprawie „klikanie – zarabianie”. Taki artykuł przeczytałam wczoraj w Newsweeku i osłupiałam. Pojęcia bowiem nie miałam o Kominku – królu blogosfery, o Elizie Wydrych – Fashionelce, bo o blogu Kasi Tusk coś tam słyszałam, wiadomo – premierówna! Ale że oni (i inni) na tych swoich blogach zarabiają? I zaraz mnie smutek ogarnął dojmujący, bo co ja przedwczesna emerytka ze spętanymi nogami mogłabym reklamować? Leków przecież nie można. Gadżeciarą nie jestem, ciuchy wybieram w second handach i raczej nie są to standardy dla kobiet po 50-tce, pozostają ewentualnie kosmetyki... Szybko jednak otrząsnęłam się z tego niedoszacowania własnej (blogowej) wartości.
Uwaga zatem, mam pomysł, a wy go łapcie! Przecież nikt bardziej niż ja nie potrafi docenić dobrodziejstwa pływania, jazdy na rowerze i nordic walking, więc nikt lepiej ode mnie nie zareklamuje wszystkich akcesoriów dotyczących tych sportów uprawianych przez niedoceniany target 50-60 (i więcej) – latków. Prawda, że logiczne? Zbożnym bonusem będzie przy tym fakt, że potencjalni reklamodawcy wpiszą się na listę walczących z Panem P. To się nazywa chwyt marketingowy!
Już, już groziło to samouwielbieniem, ale na szczęście Tubylec krzyknął ze swoich metraży, że czas na basen. O dziewiątej wieczorem!
I pomyśleć, że jeszcze 3 lata temu w tych godzinach najchętniej mościłam się na kanapie z drinkiem w jednym i papierosem w drugim ręku, oddając się filozofowaniu (jak mawia Tubylec) do świtu, albo do zmęczenia adwersarza. A nie mówiłam, że dla Pana P. odmieniłam swoje życie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz