Pomilczałam wczoraj i
chyba stres trawiący blogowych debiutantów odpłynął...
Niestety, nie mogę tego
powiedzieć o Panu P. Czasem myślę, że lepszy jest od
najwytrwalszego kochanka, tak zawładnął moimi nocami! Za nic ma
to, że obok pochrapuje Tubylec, ładuje się do łóżka na
trzeciego i na wszelkie sposoby dopieszcza moje nogi. Ani nimi
ruszyć, ani swobodnie przekręcić się z boku na bok, cały czas
trzeba uważać, by nie potrącić przypadkiem Pana P., bo wtedy da
popalić! Mało więc, że ze strachem się kładę, to jeszcze ten
5-godzinny sen jest płytki i czujny. Łatwo wyobrazić sobie, jaka
budzę się rześka i wypoczęta! Ale kichać na to, przywykłam,
gorzej, że przez pierwszą godzinę krzątam się po domu z gracją
paralityka obsadzonego w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach.
Szczęśliwie, ból członków w miarę szybko mija, powolność i
brak precyzji jednak zostają ze mną dłużej i podjęta rankiem
próba wykonania makijażu, jako żywo, grozi wybiciem oka. Jaka na
to rada? Pamiętać, że ta totalna niemoc przejdzie, wstać przed
innymi domownikami, by bez świadków toczyć tę nierówną walkę z
Panem P. I najważniejsze – po zażyciu leków, gdy podniesiona
hardo głowa już się tak nie trzęsie, wyzwać gnoja na pojedynek w
samo południe!
Ja dziś wyzwałam Pana P.
na 5,5 kilometrowy (zmierzony!) marsz z kijkami, czyli nordic walking
w lżejszej odsłonie. Do Myślęcinka (niech wszyscy tej
podmiejskiej oazy zieleni zazdroszczą bydgoszczanom) wybrałam się
z zaprzyjaźnioną Bo, za którą wprawdzie nie chodzi jak cień Pan
P., ale i ona ma swoje upiory. Te, jak wiadomo, najlepiej odpędzić
odrobiną ruchu w blasku słońca, co też uczyniłyśmy, robiąc
sobie w połowie drogi przystanek nad stawem. Na kawę i 2 (słownie,
dwie!) kulki lodów z dużą porcją … rozmowy.
Bo z Bo zawsze mamy
mnóstwo ciekawych spraw do przegadania. Ciekawa jest zresztą
historia naszej znajomości. W pierwszej połowie lat 70. siedziałam
za nią w ławce szkolnej koszalińskiego ogólniaka zazdroszcząc
powodzenia u chłopaków. Bo zawsze była (i jest) śliczna, a w
tamtym okresie przypominała młodą Urszulę Sipińską (młodzież
niech sobie wygugluje, kto zacz). Gdy studiowałam w Poznaniu
przenieśli się tam rodzice Bo, pojawiła się tu i ona, w końcu z
wybrankiem serca, a ja tańcowałam na ich weselu. Państwo młodzi
przeprowadzili się potem do Bydgoszczy, gdzie – splotem różnych
okoliczności – trafiłam za Przyjaciółką, więc spotkanie z Bo
było już tylko kwestią czasu.
Dziś możemy z Bo zgodnie
powiedzieć, że nasza więź oparła się upływowi lat, co nas
cieszy i … odmładza. Bo i wspomnienia mają tę moc, i marsz z
kijkami! Dlatego trudno mi było przyklasnąć ortopedzie, gdy ten
skrytykował moje poszukiwania polepszających humor endorfin w
nordic walking, który miał mi szkodzić na staw biodrowy. I kazał
wykluczyć kije samobije! Nie byłabym jednak sobą, gdybym i w tej
diagnozie nie dopatrzyła się pozytywów. Doktor poradził zamienić
kije na rower, co uczyniłam tylko połowicznie, a Tubylec wziął
sobie do serca. Wkrótce więc stałam się właścicielką pięknej
miejskiej damki z wiklinowym koszem, a kijów też kompletnie nie
zarzuciłam.
Czy muszę pisać, że na
rower wsiadłam po 30 latach przerwy, że odkrycie braku hamulca w
pedałach cudem nie posłało mnie na glebę, że pojęcia nie miałam
o przerzutkach, że kabaretowe „wężykiem” dobrze oddawało moje
poszukiwanie równowagi, którą znalazłam całując się
(dosłownie) z drzewem? Tę ostatnią przypadłość wykrakał
zresztą ortopeda, który na wieść o mojej zażyłości z Panem P.
wycofał się zaleceń przejażdżek, skazując mnie na rower
stacjonarny. I co miałam pedałować w kółko pierdółko z gałami
wlepionymi w ścianę, dając satysfakcję temu facetowi na P?
Niedoczekanie! A że jazdy na rowerze się nie zapomina, to i do mnie
szybko powróciła ta umiejętność. Wprawdzie „bez trzymanki”
czy z nogami na kierownicy, jak ongiś, jeszcze nie jeżdżę
(widzicie komizm sytuacji, gdy matrona w ten sposób śmiga na
rowerze?), ale przecież jako nawrócona cyklistka ostatniego słowa
nie powiedziałam...
Za to na pewno pierwsze
wygłoszę w sprawie „klikanie – zarabianie”. Taki artykuł
przeczytałam wczoraj w Newsweeku i osłupiałam. Pojęcia bowiem nie
miałam o Kominku – królu blogosfery, o Elizie Wydrych –
Fashionelce, bo o blogu Kasi Tusk coś tam słyszałam, wiadomo –
premierówna! Ale że oni (i inni) na tych swoich blogach zarabiają?
I zaraz mnie smutek ogarnął dojmujący, bo co ja przedwczesna
emerytka ze spętanymi nogami mogłabym reklamować? Leków przecież
nie można. Gadżeciarą nie jestem, ciuchy wybieram w second
handach i raczej nie są to standardy dla kobiet po 50-tce, pozostają
ewentualnie kosmetyki... Szybko jednak otrząsnęłam się z tego
niedoszacowania własnej (blogowej) wartości.
Uwaga zatem, mam pomysł,
a wy go łapcie! Przecież nikt bardziej niż ja nie potrafi docenić
dobrodziejstwa pływania, jazdy na rowerze i nordic walking, więc
nikt lepiej ode mnie nie zareklamuje wszystkich akcesoriów
dotyczących tych sportów uprawianych przez niedoceniany target
50-60 (i więcej) – latków. Prawda, że logiczne? Zbożnym bonusem
będzie przy tym fakt, że potencjalni reklamodawcy wpiszą się na
listę walczących z Panem P. To się nazywa chwyt marketingowy!
Już, już groziło to
samouwielbieniem, ale na szczęście Tubylec krzyknął ze swoich
metraży, że czas na basen. O dziewiątej wieczorem!
I pomyśleć, że jeszcze
3 lata temu w tych godzinach najchętniej mościłam się na kanapie
z drinkiem w jednym i papierosem w drugim ręku, oddając się
filozofowaniu (jak mawia Tubylec) do świtu, albo do zmęczenia
adwersarza. A nie mówiłam, że dla Pana P. odmieniłam swoje życie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz