Pisałam niedawno, że
jestem specjalistką od wyważania otwartych drzwi? Pisałam! I
proszę: wczoraj przez te rozwarte, niby przeze mnie, wrota wjechał
z impetem profesor Bastiaan Bloem – neurolog z Holandii. W każdym
razie tak się poczułam, gdy z wypiekami na twarzy czytałam na
portalu Pastylka tekst pt. „Rowerzysta z Parkinsonem” . Nie wiem,
doprawdy, skąd mi się wzięło, to poczucie wyjątkowości?! Że
niby tylko ja, no może jedna z nielicznych, wożę w rowerowym koszu
Pana P.? Wstyd mi trochę.
A powinien mi dać do
myślenia bezsprzeczny fakt, że Pan P. zawsze podróżuje w tym
koszu jakiś taki skromnie przycupnięty, cichuteńki... Nie dalej,
jak wczoraj przewiozłam go 10 km – wytrzęsłam na dziurach,
wymęczyłam pod górkę, cierpliwość testowałam na licznych
światłach, a na kończącym się ni stąd ni zowąd odcinku ścieżki
rowerowej uczyłam teleportacji na kolejny odcinek. A Pan P. nawet
powieką nie mrugnął, nie mówiąc już o tym, żeby się do moich
nóg przymilał. Nie lubi pedałów? Nie, raczej czuje się bezsilny,
gdy ja pedałuję! Musiałam przeczytać o doświadczeniu
holenderskiego profesora, żeby to dostrzec, jak na dłoni...
Otóż w gabinecie
neurologa Bloema stawił się 58-letni pacjent od dekady chorujący
na Parkinsona. Choroba poczyniła już takie postępy, że z trudem
robił kilka kroków, ale zwierzył się, że ma drugie życie, gdy
codziennie dosiada roweru. Profesor nie dowierzał, aż sprawdził –
parkinsonowiec potrafił przejechać 10 km bez symptomów choroby! W
efekcie Bloem wsadził na rowery dwudziestkę innych pacjentów z
Parkinsonem, a ci – wszyscy jak jeden mąż! - oszwabili Pana P.
zawzięcie pedałując. Zaś profesor deliberuje czy ten cud to tylko
dlatego, że jazda na rowerze angażuje zupełnie inne obszary mózgu,
niż chodzenie?
Wprawdzie w tej historii
pojawiły się przestrogi dla bardziej dotkniętych chorobą, którym
zalecono rower stacjonarny, ale ja -krzycząc: chwilo trwaj! - muszę
i chcę wykorzystać czas, gdy jeżdżąc mogę jeszcze czuć wiatr
we włosach. Zatem jutro, w sobotni ranek, hajda na rower! Nawet
jeśli wiem, że Pan P. i tak w ostatniej chwili wskoczy mi do
koszyka.
Bo, że wskoczy, to
oczywiste. Tak, jak zabrał się ze mną na basen w miniony wtorek,
choć był wyjątkowo nieszkodliwy i mogłam przepłynąć te swoje
magiczne 40 długości. Zresztą najchętniej to popłynęłabym do
Gdańska, tak mi szło! Nie oznacza to jednak, że Pana P. przy tym
nie było. On jest zawsze, odpowiadam Boskiej na pytanie czy wlazł
pod kołdrę którejś tam nocy. Wlazł i jak zwykle ułożył się
na moich nogach paraliżując ruchy, tyle że tym razem więcej nie
dokazywał, więc obyło się bez skurczów czy fatalnie bolesnego
wykręcania stóp. Widzę jednak, że przyszła pora, by powiedzieć
niezorientowanym wprost: Parkinson nie odpuszcza, jest z chorym
zawsze i do końca. Ja – dla dobra własnej psychiki – niechętnie
zapuszczam się w rejony przyszłej samowolki Pana P. w moim życiu,
choć medycyna dość dokładnie już to opisała. Niestety, siostrą
Pana P. jest Depresja i żyją tak sobie, jak papużki nierozłączki,
innym to życie mocno uprzykrzając. Wiedząc o tym nie chcę
wybiegać myślą w przód i oszukuję samą siebie, że dzisiejszy
stan moich stosunków z Panem P. zostanie utrzymany. Gdy jednak
przyjdzie mi choćby tylko wstać z krzesła, wiem że to nieprawda.
Że Pan P. coraz bardziej się rozpycha anektując kolejne, nawet
maleńkie, sfery mojego życia. Dość powiedzieć, że dzisiejsze
pójście na piechotę do pobliskich (naprawdę!) sklepów skończyło
się wybuchem niepohamowanej złości, żem taka niedorajda. Gdy mi
już przeszło, pomyślałam po swojemu: lepiej się wkurzać, niż
dać za wygraną. Czasem, niestety, cierpi na tym Tubylec, wytykając
mi, że jestem ciągle podminowana. Cóż, gdzie drwa rąbią... On
po prostu dostaje rykoszetem.
A jednak mnie wspiera –
to w odpowiedzi komentującemu moje zapiski Jurgielowi. Tubylec więc
mnie wspiera, choć – co oczywiste – nie do końca potrafi wczuć
się w rolę i dolę złączonej w żelaznym uścisku z Panem P.
żony. I pewnie dlatego co wieczór, z regularnością godną
szwajcarskiego chronometru, wytyka mi, że za późno kładę się do
łóżka.
- Znowu dziś w nocy
zasnęłaś w fotelu – gani mnie Tubylec niepomny, że już to
wiele razy przerabialiśmy.
- Bo odwlekam, jak mogę,
moment pójścia do łóżka – zniecierpliwiona tłumaczę po raz
enty, że siedząc nie wzbudzam takiej agresji w Panu P., jaka budzi
się w nim, gdy leżę. I widzisz Jurgielu, to nie nadmierny
szacunek, co wyrzucasz mi w komentarzu, żywię do Pana P., ale
realny ogląd rzeczy. Bo wroga trzeba dobrze poznać, jeśli chce się
z nim toczyć walkę. A ja, wbrew umizgom siostrzyczki Pana P., chcę!
Stawiając kropkę po tym
zdaniu uświadamiam sobie, że znowu kombinuję, jak koń pod górę,
by się nie kłaść. Tymczasem północ minęła ponad godzinę
temu, jest więc nadzieja, że Pan P. wraz siostrą D.- w oczekiwaniu
na ofiarę – przysnęli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz