piątek, 28 czerwca 2013

Siostrzyczka Depresja

Pisałam niedawno, że jestem specjalistką od wyważania otwartych drzwi? Pisałam! I proszę: wczoraj przez te rozwarte, niby przeze mnie, wrota wjechał z impetem profesor Bastiaan Bloem – neurolog z Holandii. W każdym razie tak się poczułam, gdy z wypiekami na twarzy czytałam na portalu Pastylka tekst pt. „Rowerzysta z Parkinsonem” . Nie wiem, doprawdy, skąd mi się wzięło, to poczucie wyjątkowości?! Że niby tylko ja, no może jedna z nielicznych, wożę w rowerowym koszu Pana P.? Wstyd mi trochę.
A powinien mi dać do myślenia bezsprzeczny fakt, że Pan P. zawsze podróżuje w tym koszu jakiś taki skromnie przycupnięty, cichuteńki... Nie dalej, jak wczoraj przewiozłam go 10 km – wytrzęsłam na dziurach, wymęczyłam pod górkę, cierpliwość testowałam na licznych światłach, a na kończącym się ni stąd ni zowąd odcinku ścieżki rowerowej uczyłam teleportacji na kolejny odcinek. A Pan P. nawet powieką nie mrugnął, nie mówiąc już o tym, żeby się do moich nóg przymilał. Nie lubi pedałów? Nie, raczej czuje się bezsilny, gdy ja pedałuję! Musiałam przeczytać o doświadczeniu holenderskiego profesora, żeby to dostrzec, jak na dłoni...
Otóż w gabinecie neurologa Bloema stawił się 58-letni pacjent od dekady chorujący na Parkinsona. Choroba poczyniła już takie postępy, że z trudem robił kilka kroków, ale zwierzył się, że ma drugie życie, gdy codziennie dosiada roweru. Profesor nie dowierzał, aż sprawdził – parkinsonowiec potrafił przejechać 10 km bez symptomów choroby! W efekcie Bloem wsadził na rowery dwudziestkę innych pacjentów z Parkinsonem, a ci – wszyscy jak jeden mąż! - oszwabili Pana P. zawzięcie pedałując. Zaś profesor deliberuje czy ten cud to tylko dlatego, że jazda na rowerze angażuje zupełnie inne obszary mózgu, niż chodzenie?
Wprawdzie w tej historii pojawiły się przestrogi dla bardziej dotkniętych chorobą, którym zalecono rower stacjonarny, ale ja -krzycząc: chwilo trwaj! - muszę i chcę wykorzystać czas, gdy jeżdżąc mogę jeszcze czuć wiatr we włosach. Zatem jutro, w sobotni ranek, hajda na rower! Nawet jeśli wiem, że Pan P. i tak w ostatniej chwili wskoczy mi do koszyka.
Bo, że wskoczy, to oczywiste. Tak, jak zabrał się ze mną na basen w miniony wtorek, choć był wyjątkowo nieszkodliwy i mogłam przepłynąć te swoje magiczne 40 długości. Zresztą najchętniej to popłynęłabym do Gdańska, tak mi szło! Nie oznacza to jednak, że Pana P. przy tym nie było. On jest zawsze, odpowiadam Boskiej na pytanie czy wlazł pod kołdrę którejś tam nocy. Wlazł i jak zwykle ułożył się na moich nogach paraliżując ruchy, tyle że tym razem więcej nie dokazywał, więc obyło się bez skurczów czy fatalnie bolesnego wykręcania stóp. Widzę jednak, że przyszła pora, by powiedzieć niezorientowanym wprost: Parkinson nie odpuszcza, jest z chorym zawsze i do końca. Ja – dla dobra własnej psychiki – niechętnie zapuszczam się w rejony przyszłej samowolki Pana P. w moim życiu, choć medycyna dość dokładnie już to opisała. Niestety, siostrą Pana P. jest Depresja i żyją tak sobie, jak papużki nierozłączki, innym to życie mocno uprzykrzając. Wiedząc o tym nie chcę wybiegać myślą w przód i oszukuję samą siebie, że dzisiejszy stan moich stosunków z Panem P. zostanie utrzymany. Gdy jednak przyjdzie mi choćby tylko wstać z krzesła, wiem że to nieprawda. Że Pan P. coraz bardziej się rozpycha anektując kolejne, nawet maleńkie, sfery mojego życia. Dość powiedzieć, że dzisiejsze pójście na piechotę do pobliskich (naprawdę!) sklepów skończyło się wybuchem niepohamowanej złości, żem taka niedorajda. Gdy mi już przeszło, pomyślałam po swojemu: lepiej się wkurzać, niż dać za wygraną. Czasem, niestety, cierpi na tym Tubylec, wytykając mi, że jestem ciągle podminowana. Cóż, gdzie drwa rąbią... On po prostu dostaje rykoszetem.
A jednak mnie wspiera – to w odpowiedzi komentującemu moje zapiski Jurgielowi. Tubylec więc mnie wspiera, choć – co oczywiste – nie do końca potrafi wczuć się w rolę i dolę złączonej w żelaznym uścisku z Panem P. żony. I pewnie dlatego co wieczór, z regularnością godną szwajcarskiego chronometru, wytyka mi, że za późno kładę się do łóżka.
- Znowu dziś w nocy zasnęłaś w fotelu – gani mnie Tubylec niepomny, że już to wiele razy przerabialiśmy.
- Bo odwlekam, jak mogę, moment pójścia do łóżka – zniecierpliwiona tłumaczę po raz enty, że siedząc nie wzbudzam takiej agresji w Panu P., jaka budzi się w nim, gdy leżę. I widzisz Jurgielu, to nie nadmierny szacunek, co wyrzucasz mi w komentarzu, żywię do Pana P., ale realny ogląd rzeczy. Bo wroga trzeba dobrze poznać, jeśli chce się z nim toczyć walkę. A ja, wbrew umizgom siostrzyczki Pana P., chcę!
Stawiając kropkę po tym zdaniu uświadamiam sobie, że znowu kombinuję, jak koń pod górę, by się nie kłaść. Tymczasem północ minęła ponad godzinę temu, jest więc nadzieja, że Pan P. wraz siostrą D.- w oczekiwaniu na ofiarę – przysnęli.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz