poniedziałek, 24 czerwca 2013

Morfina? I mózg figle zaczyna...

Och, jak mi się ten dzień fajnie zaczął! Bo mało, że do śniadania zasiadłam o godz. 10.00 (to znaczy, że Pan P. trochę odpuścił i dał mi się wyspać), to jeszcze z jaką lekturą...
Tak na (pierwszym) marginesie: Od dziecka byłam uczona, że przy stole się nie czyta, bo wspólny posiłek to okazja, by rodzinnie pobyć trochę ze sobą i porozmawiać. Tymczasem, jak dziś pamiętam, gdy tylko Tata wyjeżdżał w teren (u lekarzy weterynarii nie mówiło się „na delegację”, tylko „w teren”, czyli na wieś), na stole pojawiała się duża cukiernica, o którą – każda ze swej strony – opierałyśmy z Mamą książki i zaczytywałyśmy cały obiad i sporo czasu poza nim... To był taki nasz mały, grzeszny sekret.
Nie dziwcie się zatem, że gdy śniadam sama (a o tej porze, to na ogół), to zawsze z lekturą. Wprawdzie najczęściej gazet, bo ciągle nie nadążam na bieżąco, ale to chyba rodzaj skrzywienia zawodowego. Dziś miałam przed sobą „Politykę”, gdzie rzuciłam się na felieton laureata Paszportu tejże, Szczepana Twardocha. Po werdykcie nawet w te pędy pognałam kupić jego nagrodzoną „Morfinę”, ale w prezencie – trochę z powodu żartobliwie potraktowanego medycznego tytułu – dla Doktora Nieustającej Pomocy, by oderwał się (ciut, bo nie żeby od razu w nirwanie!) od codziennego kieratu. A że czasy przyszły takie, że nie wszystko, co chcę przeczytać mogę kupić, to „zapisałam” się na wypożyczenie i czekam w kolejce na … swoją dawkę!
Póki co, pogrążam się jednak w lekturze wspomnianego felietonu autora „Morfiny” i cóż czytam? Wspomnienie z podróży koleją transsyberyjską do Irkucka, potem do Mongolii, ale jakże klimatyczne, wysmakowane. Kreślone piórem oszczędnym, ale jednocześnie każdy przecinek, kropkę, spację nawet czyniącym przekaźnikiem jakiegoś doświadczenia, mądrości... Takie małe niby nic, a place lizać!
A tak na (drugim) marginesie: Twardoch, Twardochem, lecz ta ekskursja nad Bajkał szczególnie bliska jest memu sercu, bo podobną drogę gdzieś 4 lata temu przebył mój Jedynak.
- Po co on tam jedzie, na tę ziemię przeklętą? - dopytywała wówczas moja Mama, wyraźnie zniesmaczona, że wystarczyły dwa pokolenia, aby Syberia stała się dla Polaków celem wycieczki. I niewiele tu zmienił argument, że Jedynak jedzie jako świadek na ślub A. - przyjaciela, który w Moskwie poznał uroczą U. z Irkucka i uczuciem zapłonął tak gorącym, że stopiło nawet syberyjskie lody!
- Ale on wkrótce ma ważny, życiowy egzamin – nie ustępowała przeciwniczka ekskursji, próbując rzecz podejść z innej mańki.
- Może jednak uda mu się zdać, a jak nie, kolejny termin jest za rok, a szansa na taką podróż już się nie powtórzy - pozostając w opozycji do rodzicielki, jeszcze próbowałam pojednawczego tonu.
Ale Jedynakowi, gdy stanął przede mną, powiedziałam już wprost, że ma jechać, bo – kto to wie?- może czeka go przygoda życia. Pojechał. Wprawdzie z książkami, ale w transsyberianie pewnie częściej służyły one za podstawkę pod stakan baltiki (że wspomnę znów Twardocha), niż w celach naukowych. Egzamin położył, ale zdał po roku, a co przeżył, to jego. I jeśli żal mi czegokolwiek, to tego, że nigdy nie przeczytałam felietonu ze wspomnieniami Jedynaka. A były takie kraśne!
Poznałam za to młode polsko-rosyjskie stadło, gdyż Jedynak zrewanżował się A. czyniąc go w ubiegłym roku świadkiem na swoim ślubie. Fantastyczne dzieciaki, a Sybiraczka stała się moją szczególną sympatią. Dlatego cieszę się bardzo, że nie podzieliła losu przybyszek ze Wschodu, które z doktoratami myją polskim nuworyszom kible, tylko w końcu pracuje zgodnie ze swoim uniwersyteckim wykształceniem. By tak się stało musiał wprawdzie A. wdziać korporacyjny mundurek i ruszyć z rodzinnego gniazda do stolicy, ale napotykane zdziwione spojrzenia umiał gasić skutecznie.
- Miałem tego nie zrobić dla dziewczyny, która - żeby być ze mną – zostawiła swój dom o tysiące kilometrów stąd?! - pytał, dziwiąc się zdziwieniu innych.
- Zuch chłopak! - pomyślałam (roniąc łezkę), gdy Jedynak przekazał mi info o przeprowadzce przyjaciół, choć – z drugiej strony – żal było, że paczka tak się rozjeżdża...
Dość szybko miało się okazać, że niepotrzebnie się martwiłam, bo młodzi potrafią dbać o swoje przyjaźnie. Gdy stawiłam się bowiem razem z Tubylcem na ślubie W. (w pięknych okolicznościach przyrody Zalewu Koronowskiego) od razu wpadłam na polsko-rosyjskie stadło. Ale to nie oni będą robić za przyzwoitki (jak by się to kiedyś powiedziało) podczas podróży poślubnej W. & K.
- O czasy, o obyczaje! - chciałoby się zakrzyknąć na wieść, że z nowożeńcami na wojaże do ciepłych wysp wybiera się czwórka przyjaciół (w tym mój Duet ukochany, czyli Jedynak z Żoną). Ale czy można się dziwić, że po 5 latach mieszkania pod jednym dachem bez papieru, podróż poślubna straciła swój nimb tajemniczości i z powodzeniem można ją zamienić w koleżeńską eskapadę?!
Ja tu o jednym ślubie, o drugim, niewiele zaś o Duecie ukochanym. A przecież to dopiero były zaślubiny najważniejsze pod słońcem! Skromna i piękna uroczystość, od początku do końca zaplanowana przez Duet... Niedługo minie rok i wszystko gra! Chociaż chyba nie do końca, skoro żaden z wyświechtanych stereotypów nam się sprawdza?
Jakem matka Jedynaka, mam synową. A o relacjach synowa-teściowa krążą legendy prawdziwe. Albo raczej nieprawdziwe, bo ja tę wdzięczniejszą połowę Duetu pokochałam już dawno, a na ślubie wydukałam tylko: witaj córeczko! Synowa mi się udała – twierdzę – i basta! A wraz z nią cała reszta nowo pozyskanej rodziny. W obliczu tego faktu, zdałam sobie sprawę, że jestem zwolenniczką dialektyki Engelsa, co to w wielości upatruje szansę dla jakości. Mnie się to w każdym razie sprawdza, choć nie za każdym razem. A jednak w sprawie nagłego rozrostu rodziny, działa!
To takie "ulepszenie przez powiększenie", bo i Jedynak kontent, i my zyskaliśmy wspaniałych przyjaciół. A jak kto nie wierzy, niech się boi, bo wespół ze świekrą mu przygrozimy  śpiewając „Ja ci się obejrzę!” za – również wspólnie - uwielbianym Andrusem. Ale dość o tym, bo jeszcze ktoś pomyśli, że te komplementy to z odurzenia - Twardochowego, albo innego. Nic z tych rzeczy! Za to Pana P. moje rojenia odurzyły, bo się na dziś odmeldował, choć żadnym sportem go nie atakowałam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz