środa, 31 lipca 2013

Trza mieć buty na weselu?

Gdzieś tam już sygnalizowałam, że czeka mnie wyprawa na wesele KiM. Byłam gościem ze strony Krisa, łatwo więc się domyślić, że to jego znam lepiej, niż Ma. A na pewno intensywniej, bo z impetem wtargnął w nasze życie uśpione 10 lat temu wyprawieniem Jedynaka na studia. Był tylko młodym sąsiadem, gdy usłyszał, że planujemy wycieczkę autokarową do Toskanii i przejął (jak to żeglarz!) stery.
- Umęczycie się tylko państwo jazdą i zwiedzaniem na gwizdek – z ust Krisa wylewał się potok słów obrzydzających stadne poznawanie uroków Toskanii. W miejsce skutecznie zohydzonej wycieczki miał jednak propozycję.
- Jedźmy moim samochodem, znam włoskie realia, wszystko zorganizuję i będę przewodnikiem – wypalił, aż nas z Tubylcem wmurowało w podłogę. Łatwiej już było nam się od niej oderwać, gdy po dwóch latach (i wakacjach życia w Toskanii!) wyruszaliśmy razem w zimowe Alpy, a po drodze do Monachium i Genewy.
Zamieszał Kris w naszym poukładanym życiu, oj zamieszał! Było, co prawda, w tym i nieco złej adrenaliny, bo młokos jest zwierzęciem z innej klatki, niż my z Tubylcem (nie tylko z racji różnicy pokoleń), ale pozytywy przeważały szalę. Sąsiad zadziałał niczym zastrzyk świeżej krwi – nie było nudno!
A że Kris to zapalony żeglarz, więc jako singel rozkręcający biznesy dla zaspokajania potrzeb i kaprysów, stał się wkrótce właścicielem jachtu. Kwestią czasu było, jak zaprosił nas, szczury lądowe, na Mazury, planując eskapadę perfekcyjnie i z rozmachem. Nie przewidział tylko, że wyjeżdżając na jeziora beztroskim singlem, wróci stamtąd … głową czteroosobowej rodziny! Na Mazurach bowiem Kris spotkał Ma – mamę dwójki dzieciaków i przepadł. Również dla nas, bo za głosem serca wyruszył w głąb Polski. Nie minęły 2 lata, a jest ich już piątka, co scementowało patchworkową rodzinkę na tyle, że zapadła decyzja o ślubie. I ja tam byłam, wino z lodem piłam...
Niestety, bez niedysponowanego Tubylca, ale za to z Groszkową, która oprócz tego, że lubi zajadać zielony groszek i wszystko wokół (w szafie, kuchni i łazience!) ma w kolorze groszkowym, to jest mamą Krisa. A przy tym wytrawnym kierowcą, co ważne, gdy ma się w podnieceniu (ślubnym) i morderczych (żar z nieba) warunkach przebyć ponad 400 kilometrów w jedną stronę. Jakby tego było mało, do końca nie wiedziałyśmy, czy jedziemy we dwie, czy też będziemy miały pasażera na gapę – Pana P(arkinsona). Przyznam, że byłam pełna obaw, co udzieliło się Groszkowej, choć taktownie temat przemilczała.
A i tak istnieje podejrzenie, że mknąc „złotą strzałą” Groszkowej, byłyśmy najbardziej rozgadanym samochodem osobowym na trasie do R , gdzie Kris bezpowrotnie tracił nimb beztroskiego singla. O tym, co zyskał w zamian, sam wie najlepiej, skoro żeglując po wzburzonych wodach marzył, by w końcu znaleźć swój port. Znalazł. A w nim całkiem liczną załogę, z którą w przyszłości pewnie wypłynie na spokojniejsze już wody...
Tymczasem w R był pełną gębą gospodarzem, bo Ma wyznała gościom, że gdy ona zajmowała się dziećmi, wesele od a do z przygotował Kris. Nawet gdybym nie wiedziała, poznałabym po ...menu, bo trzeba wiedzieć, że kucharzenie to hobby Pana Młodego. Jeśli więc, porzuciwszy uprzednie plany, Młoda Para spełniła zwyczajowe oczekiwania co do strojów, obrączek i całego anturażu zaślubin (łącznie z rodzinnym siołem, jako „żywą dekoracją”!), to stół weselny nie miał nic wspólnego z polską (ciężką i tłustą) tradycją. Pomysł doskonały szczególnie, gdy stoły stoją w tropikalnym słońcu, bo wtedy zajadanie lekkich przekąsek (bakłażany, szpinakowo-łososiowe roladki, rozmaitość sałatek) czy nadziewanej papryki i zupy toskańskiej z mozarellą to nie męczące czynienie podkładu pod wyskokowe procenty, ale przyjemność sama w sobie! Dla 99 procent gości, bo niezadowolony zawsze się znajdzie.
Nie wiem wprawdzie czy przysłowiowy bigos by tu cokolwiek zmienił, ale może pomógłby się zdrzemnąć nad talerzem nadmiernie rozgrzanej głowie? A tak miał swoje pięć minut Ważniak, który choć strój nosił nienaganny i pachniał markową wodą zapomniał , że – powtórzmy za Wyspiańskim - „trza mieć buty na weselu”. Tak nakazuje obyczaj, który bez przykładnie obutej nogi przestaje być Dobrym obyczajem i nie pozwala dłużej ukrywać słomy, co z butów wystaje.
Ja o tych butach, tak tylko – metaforycznie, bo na weselnym parkiecie w R zdarzyły się nawet bosonogie contessy, co nikogo nie raziło. Sama zresztą zrealizowałam plan zamiany obuwia ubranego „dla oka”, na takie dla wygody. I w taki oto sposób stało się moim udziałem kolejne odkrycie w walce z Panem P.
Wierny jak pies wcisnął się jednak do samochodu Groszkowej i podróżował na moich kolanach obłapiwszy mnie za nogi, co odkryłam wysiadając z auta na pierwszym postoju. Ale odkryłam też, że musi napaleniec cierpieć na chorobę lokomocyjną, bo jego chuć stygła (mimo upału!) z godziny na godzinę. Wszystko to jednak nic, wobec potwierdzonego empirycznie faktu: Parkinson nie lubi tańczyć! Zrazu ostrożnie poddawałam go próbie sił na parkiecie, ale wnet przypomniało mi się wesele Jedynaka sprzed roku.
- Przepraszam, ale autobus czeka już tylko na ciebie – zagadnął wtedy nieśmiało teść Jerry, próbując nad ranem przerwać moje hołubce.
- Pan P. nie znosi pląsów żadnych! – podsumowałam więc radośnie  i ruszyłam w tany...
Ani chybi, podobne doświadczenia musiała mieć Do, która przyjechała do Krisa o kuli. Po operacji biodra poruszała się z trudem, ale w końcu dała się porwać wesołej drużynie z parkietu.
- O rany, gdzie jest moja kula? - noc przeszył krzyk Do, gdy po kilku godzinach wsiadała do busa rozwożącego gości na zasłużony odpoczynek. Jeszcze długo śmialiśmy się z terapeutycznej roli tańca, który w kąt odstawił i kulę Do, i Pana P.

środa, 24 lipca 2013

Męska zmowa i babska końcówka

Trzeba było widzieć miny panów serwisantów, gdy wczoraj przyszłam odebrać rower zataszczony im usłużnie przez Tubylca!
- Proszę pani, myśmy tu nic nie znaleźli – najodważniejszy wysunął się przed szereg, a na jego twarzy błąkał się uśmieszek pobłażania dla upierdliwej baby, która najwyraźniej szuka dziury w całym.
- Jeździła na nim cała załoga serwisu i wszystko jest w porządku! - kolega wsparł go faktograficznie.
- Czy może nam pani raz jeszcze powiedzieć, na czym polega usterka? - serwisowy tercet zamknął głos dociekliwego.
Popatrzyłam na młokosów w zakłopotaniu, bo jak im tu powiedzieć, że to Pan P. wkładał przysłowiowy kij w szprychy?
- Hmm... Nie bardzo się na tym znam, ale najprościej mówiąc, to przerzutki same mi się przerzucały – brnęłam ze świadomością, jak absurdalnie to brzmi.
- To znaczy, przeskakiwały samoczynnie, chciałam czy nie chciałam, no, raczej gdy nie chciałam i czy była potrzeba, czy nie, a raczej gdy jej nie było... - tak się zamotałam w zeznaniach, że sama zaczęłam powątpiewać w niecne uczynki Pana P., który chce mnie zniechęcić do roweru. Ale wtedy przypomniał mi się (Big)Bit, który osobiście sprawdził, że w damce coś szwankuje! Szybki telefon, triumfalnie oddaję słuchawkę serwisantowi, on słucha, potakuje i komunikuje:
- Powinno być dobrze, trochę linkę naciągnęliśmy i jest ok. A gdyby nie, zapraszamy jutro – rzuca wyraźnie na odczepnego.
Osłupiałam. Czyżby Pan P. przeciągnął na swoją stronę wszystkich facetów? Nie dość, że sadysta sprawia mi ból, wprawdzie na ogół w alkowie, to jeszcze wariatkę ze mnie robi całkiem publicznie! Już bym uwierzyła we własnego umysłu zmącenie, gdy dobiegł mnie niewinny głos serwisanta:
- Płaci pani 25 złotych! I już wiedziałam, że nie zwariowałam, bo przecież nie płaci się za nic. A może płaci? W głowie mi się kręci...
Tak potraktowana, w jeden tylko sposób mogłam się odemścić. Wsiadłam więc na ten labilny (sic!) w swej sprawności rower i popedałowałam przed siebie. I wiecie, co? Jechało mi się znakomicie! Chociaż nie wiem czy to wyzwolony złością power powodował, że lekko połykałam kilometry, czy Pan P. kontynuował swoją grę w kotka i myszkę? Może nawet dumałabym nad tym dłużej, ale czas mnie goni, bo muszę się przygotować do podróży.
Tak, wyjeżdżam. W piątek. W lubelskie. Z Groszkową. Na ślub jej syna. Napisałam stylem depeszowym trochę na złość (miłej memu sercu) O, która zapracowana dopadła wreszcie Wapiętnika, recenzując go tak: „Ty lubisz takie rozłożyste, barokowe pisanie, a inni lubią je czytać...” Czy lubię? Raczej myślę, że w pewnym wieku na snuty wątek nanizuje się nam takie bogactwo przeżyć (własnych i cudzych) doprawionych tzw. życiową mądrością (wyklętą przez Osiecką) i asocjacjami rozmaitymi (czy ktoś jeszcze pamięta, że z tą Hagaw debiutowała Hanna Banaszak?), że zawsze powstaje (o czym już było) „poemat” dygresyjny. Tak, (o paradoksie!) po prostu.
A wracając do podróży... Chce mi się tam być, ale nie chce jechać. Jednak pojadę, bo czasem przywiązuję wagę do pewnych gestów, a tym chcę pokazać Młodej Parze, że im naprawdę kibicuję. Nie w kapciach przed telewizorem, ale na stadionowej żylecie, co metaforycznie ujmijmy tak: również w warunkach, gdy wiatr wieje w oczy. Groszkowa to wie, więc mnie zabiera z sobą, a razem zabieramy z sobą bagaż ogromniasty. I mniej mi chodzi o kufry i walizy, ile o sumę (wyżej wymienionej i naszej wspólnej) życiowej mądrości nagromadzonej na metr kwadratowy pojazdu, którym będziemy się przemieszczać. Mam nadzieję, że to przeżyjemy, a co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Z Groszkową znam się całe 3 dekady krócej niż z Przyjaciółką, stąd nadzieja, a nie pewność. Choć, prawdę mówiąc, niewiele było we mnie pewności, gdy – po dwóch miesiącach zabiegów – wybrałam się dziś do sklepów pomóc ubrać Przyjaciółkę. Żeby wam uświadomić trudność sytuacji, w jakiej się znalazłam powiem tylko, że rzeczona wyżej (bardzo osobna jednostka) włożyła na tę wyprawę koszulkę z napisem ( w swoim ulubionym języku) „Jestem niezależna”. I doradź tu takiej! Jakoś się udało, bo niepostrzeżenie w torbie znalazło się … 14 sztuk tekstyliów wszelakich. Wszystkie niepowtarzalne, a jedna (sztuka) w druga piękna, takoż Przyjaciółka, zgodnie z maksymą mego Taty, że „jak ktoś ładny, to mu we wszystkim ładnie”.
- Przecież ja przez ostatnich kilka lat nie kupiłam sobie tylu ciuchów – przyznała Przyjaciółka patrząc z niedowierzaniem w przepastną torbę. Minę miała, jak kot, który dobrał się do śmietanki, a ja głosiłam w duchu pochwałę końcówek. Oczywiście, serii, gdy ktoś miał jakieś głupoty na myśli.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Dietetyczny klops: umarł król, niech żyje król!

Tatka tka i matka tka, a praczka czka i czkając tka”. Brzmi, jak wprawka do ćwiczeń z dykcji, a to sprawka niepowtarzalnego duetu sprzed lat, czyli Kabaretu Starszych Panów. Pesele bliższe mojemu – pamiętają, odleglejsze niech poznają (naprawdę warto!) fragment jednego z utworów Przybory i Wasowskiego pt. „Dziecię tkaczy”. Prawda, że genialne?
Ja jednak nie o sztuce tkactwa chciałam, chyba żeby za mistrza tkackiego uznać los, który wątki z osnową tak umie posplatać, że często mamy z tego tkanie-wynikanie... Żadne tam, jak by się komuś wydawało, bez ładu i składu, albo przez (to już w ogóle!) jakiś przypadek, tylko konsekwentnie, jak wymaga tego logika ciągu przyczynowo-skutkowego. Taka refleksja lotem błyskawicy przemknęła mi przez głowę, gdy uświadomiłam sobie, że w dniu gdy – jak pisałam – gadałyśmy z Bo o filmie „Samotny mężczyzna”, TVP Kultura wieczorem uraczyła właśnie tą projekcją telewidzów.
- Ciekawy zbieg okoliczności – nie wiedzieć czemu oddałam jednak prymat przypadkowi, za co zostałam zganiona już wkrótce.
Jak? Kto czytał ten wie, że za sprawą „Samotnego mężczyzny” pojawili się nam w rozmowie z Bo geje, więc zaraz potem „Tajemnica Brokeback Mountain” i Annie Proulx – autorka książki, której ekranizacją jest ten film. I zgadnijcie, czyja książka pierwsza wpadła mi w ręce, gdy za 2 dni szukałam czegoś do czytania w koszalińskim domu Mamy? Bingo! Oczywiście, że Annie Proulx i chyba jej najsłynniejsze (też przeniesione na ekran) „Kroniki portowe”. Taki sobie ciąg zdarzeń rozciągnięty w czasie i przestrzeni... Podumałam, podumałam i doszłam do wniosku, że to przecież znana amerykańska pisarka, więc mogło się zdarzyć, jak się zdarzyło!
Ale taka wątpliwość potrafi uwierać, niczym baśniowe ziarnko grochu przez stos puchowych pierzyn. Uwierała zatem do momentu, gdy … Cohen pokonał białkowego terrorystę nie siłą głosu, tylko argumentów. Tak się bowiem nakręciłam słuchając w Trójce reminiscencji po łódzkim koncercie Leonarda Cohena sprzed kilku dni, że gdy usłyszałam, że Rebis 30 lipca wydaje bestseller Cohena pt. „Paryska dieta”, pomyślałam, że jeszcze jeden artysta, który dzieli czas między mikrofon, a patelnię! Tymczasem ten od odchudzania po parysku to francuski medyk Jean-Michel Cohen, który wygrał w sądzie ze światowym guru białkowej diety Pierre`m Dukanem. Taki klops... Wygrał i raz, że przyłożył zdrowo niezdrowej diecie, dwa dołożył się walnie (choć nie tak, jak śmiertelne tabletki Mediator) do tego, że Lekarska Rada Francji pozbawiła Dukana prawa wykonywania zawodu.
Jakiż to musi być zawód dla milionów wyznawców (tak, tak – obu płci) drakońskiej diety. No, bo co – na ten przykład – zrobi gwiazda POP Jennifer Lopez, jak się efekt jo jo pojawi? Chociaż ona pewnie jakoś sobie poradzi, ale już gwiazda PiS Adam Hofman, który podobno dzięki Dukanowi zrzucił 12 kg i od razu rysy mu się wyostrzyły oraz krytyka partii rządzącej... Jak przytyje, to złagodnieje?
Niedoczekanie! Wszak w przyrodzie nic nie ginie, więc gdy umarł król (Dukan), nich żyje król (Cohen)! Bo wszystko wskazuje na to, że triumfator z dietetycznego ringu, Jean -Michel Cohen stanie się nowym rządcą dusz uwięzionych w zbyt obfitych ciałach.
Ale, ale... Sprawa króla zrobiła się mi tu jakoś przypadkiem (?) dubeltowa, no bo - posłuchajcie - ponoć Dukanowi uległa też swego czasu Kate Middleton. Ta sama, która przy akompaniamencie zbiorowej (i wcale nie tylko brytyjskiej) histerii od tygodnia rodziła Royal Baby. W rzeczywistości męczyła się dziewczyna (bo odchudzona!) kilkanaście godzin i - tu niespodzianka! - 4 kg nowego życia okazało się chłopczykiem. Prawnuk kurczowo trzymającej się tronu Elżbiety tylko dlatego nie urodził się w czepku, że na tej główce kiedyś spocznie korona. Niech żyje (przyszły) król!

sobota, 20 lipca 2013

Czuj duch, dywersant!


Ależ ja byłam naiwna... Wydawało mi się, że oszwabię Pana P? Że wykiwam ciemiężyciela, że zmylę tropy? Tymczasem szubrawiec, ukryty gdzieś w bagażniku, mało że przejechał ze mną 200kilometrów, to na koniec urządził mi noc namiętną pod rodzinnym dachem! A ja pojękiwałam tylko cichutko, sparaliżowana dodatkowo obecnością Mamy śpiącej w pokoju obok. Rankiem zaś, gdy Pan P. odpuścił, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że słyszę jego wredny samczy rechot... Trudno więc się dziwić, że całą drogę powrotną snułam plan zemsty. Z rowerem w roli głównej, wszak wiedziałam, że Pan P. nie lubi pedałów.
Coś się jednak zmieniło. Nie, żeby polubił, ale już podczas przejażdżki w dniu powrotu do Bydgoszczy dopadły mnie pewne podejrzenia. Zdusiłam je w zarodku, bo tym razem pokonanie trasy Koszalin-Bydgoszcz zajęło mi (dłuuugie) 3 godziny, widziałam przy tym groźny wypadek, zaliczyłam spory objazd i fakt, że po tym wszystkim wsiadłam jeszcze na rower napawał mnie dumą. I taka zadufana w sobie zlekceważyłam Pana P., który najwyraźniej wsadzał mi kij w szprychy! Rower raz po raz charczał i jechał zrywami, a mnie chyba endorfiny czujność uśpiły, bo nadal pedałowałam z miną niekoronowanego lidera wyścigu. Przecież już kiedyś powiedziałam, że się nie dam, co teraz wzmocniła obietnica złożona Mamie, jak mogłam więc dać się wytrącić z równowagi jakimiś duperelami?
Wprawdzie rankiem następnego dnia chód miałam mocno niepewny, ale i na to mieliśmy z Tubylcem patent. Przed snem zaliczyliśmy basen, skąd znowu wróciłam dumna jak paw.
- Dała pani radę... - z podziwem zagadnęła mnie po pływaniu jakaś młódka.
- Ten kilometr to moja ambicja! – usiłowałam przekrzyczeć szum wody pod prysznicem, zupełnie jakbym chciała zakomunikować urbi et orbi o światowym rekordzie. A po prawdzie to o tym, że moja żabka zostawiła daleko w tyle zadyszaną żabkę jakiegoś Opalonego, który czepka nie używa, bo nie musi. Musiał za to kraulem ratować przed kompletnym blamażem swoje nadwerężone ego. Ot, co!
Jakby tego było mało, w piątek zrobiła mi dobrze fryzjerka... Kiedy zatem modnie podstrzyżona i ogólnie zadowolona z siebie dopadłam maila, że wydawnictwo (to, z którym pertraktowałam w sprawie Rymowanek) jest zainteresowane Wapiętnikiem, przez chwilę wydawało mi się, że świat mam u stóp! U tych samych, gdzie zwykle waruje Pan P., co nic a nic mnie w tym momencie nie obchodziło.
Niesłusznie. Od stóp (takoż nóg całych) może się fetyszysta i odkrochmalił, ale nie odpuścił, o nie! Sprytniejszy się tylko zrobił i tym razem zaatakował nie bezpośrednio. Dobrze, że (Big)Bit był tego świadkiem, bo lepiej ode mnie zna się na sztuce wojennej...
Big(Bit), w odróżnieniu od Niprzypiąłniprzyłatał, który – niczym taki Lenin Mniejszy – zelektryfikował całkowicie lokum moje i Tubylca, jest przyjacielem domu specjalizującym się w komputerach i rowerach. To on mi wybrał damkę, co to – zdaniem Przyjaciółki – wygląda jak te, na których jeździ oksfordzka profesura. On montował lampki sprezentowane przez Duet, on służył radą podczas ryzykownych jazd próbnych... I aż dziw, że po tym wszystkim udało mi się go namówić na sobotnią przejażdżkę. Celem był Myślęcinek, ale wnet okazało się, że zamiast podziwiać przyrodę, ewentualnie liczyć mijanych kibiców Zawiszy, którzy tego dnia gromadnie ciągnęli na debiut klubu w ekstraklasie po 19 latach przerwy, musieliśmy się skupić na rowerowych … przerzutkach. To na nie przerzucił się bowiem złośliwie Pan P., nie mogąc nijak mnie ukąsić podczas pedałowania!
- Typowy „pies ogrodnika”, który sam nie zje i drugiemu nie da – zawyrokowałam, argumentując, że skoro nie lubi jeździć na rowerze, pomajstrował, tak by i mnie tę jazdę uprzykrzyć.
I wiecie, co? Big(Bit) zrazu patrzył na mnie z lekkim pobłażaniem, ale gdy w końcu sam przejechał się na mojej damce, orzekł, że nowy rower nie ma prawa tak się zachowywać. No, chyba że wziął go w posiadanie jakiś dywersant...

środa, 17 lipca 2013

Sekret mandatu, kota i mój

Wyjechałam. I jeśli sądziłam, że pozostawanie przez kilka dni poza zasięgiem internetowych łączy da mi poczucie wolności, to zgrzeszyłam. Brakiem wyobraźni? Myśleniem życzeniowym? To tak, jakbym na krótki moment wcieliła się w rolę naiwnych skautów wierzących np. w niezależność mediów i jeszcze ustalających ranking mniej i bardziej zależnych... A od czego niby? Od gry rynkowej, politycznej, a może od łaski czytelników, co to na (moim ulubionym) pstrym koniu jeździ? Głupota! I skautów, i moja, oczywiście.
Dając sobie wszakże, jak nakazują psychoterapeuci, prawo do błędu, powiem tylko, że ledwom się wyplątała z sieci, jak wpadłam w inną pułapkę cywilizacyjną, bo w sam środek drogowego exodusu wakacyjnego. A że zmierzałam w kierunku Bałtyku, szukałam sposobu na korkowy stres próbując ustalić czy ilość campingów opornie wleczonych znad morza bilansuje się z tymi rączo mknącymi ku wybrzeżu. „Sześć znad, pięć ku...”, odliczałam cierpliwie, ale poległam w tej walce zmuszona uważać na ograniczenia prędkości, których nagromadzenie na trasie Bydgoszcz -Koszalin bije wszelkie europejskie standardy.
- Toż to horror jakiś, znowu dostałem mandat! – dosięgnął mnie niedawno wściekły komunikat Braciszka, który zabierał od nas Mamę do koszalińskiego siedliska. I choć kierowcą jest doświadczonym, co procentuje w całej Europie, to nie we wsi Rzeczenica, gdzie śrubę z lubością przykręcają nie takim jak on!
Na moim prywatnym celowniku są natomiast Bobolice, gdzie ubiegłej jesieni „depnęłam” całe 52 km/h zamiast 40! Szczęśliwie tamtejsi municypalni do tiurmy mnie nie wsadzili, ale musieli być mocno zdeterminowani, bo nie mogąc mnie namierzyć (przeprowadzka) poprosili o wsparcie bydgoskie posiłki. Gdy trzeba było wypełniać dodatkowe formularze, dostrzegłam miejsce na korespondencję, co wykorzystałam proponując bobolickim municypalnym sposób na podniesienie morale służby. Najprostszy: oni obniżą mi 100 złotowy mandat, a ja różnicę wpłacę na zbożny cel. I wiecie co, duch w narodzie nie upadł – poszli na to, więc wysłałam do Bobolic kwitek potwierdzający wpłatę 30 zł na Wioski Dziecięce, który powinien zostać oprawiony w ramki! Ale jeśli nawet mój przypadek znajdzie się w annałach bobolickiej straży, wcale nie zwalnia mnie to z czujności. A skoro nie zwalnia, to zwalniam ja na wszelkich niezbędnych (takoż i zbędnych) ograniczeniach i jadę do Koszalina z prędkością zdezelowanego caravaningu.
W końcu jednak osiągam cel podróży i w nagrodę piję z Mamą Cote (już wiecie, że lubię!) z delikatnych kieliszków, które pamiętają rok 1954, mój chrzest i wino z dzikiej róży. Bezcenne są takie spotkania, bezcenne chwile i takież wspomnienia... Że wino to jednak półwytrawne, nie słodkie, więc pytam o chuligana Rysia, czyli kota, który potrafi boleśnie ukąsić swoją żywicielkę, a moją rodzicielkę.
- Wiesz, ze mną i z Rysiem jest trochę tak, jak z miłością tej osławionej Czarnej Mańki do bandyty nożownika – Mama chce wypadek zbagatelizować właściwym sobie dowcipem, ale ja drążę dalej i w końcu poznaję sekret.
Konkretnie „Sekret szczęśliwych kotów”, jak nazwano ustrojstwo, które wtyka się w kontakt w celu rozpylania tzw. feromonów policzkowych uszczęśliwiających koty. A taki rozanielony futrzak już tylko łasi się i przymila, krzywdy nikomu nie czyniąc! Fakt, w nocy obudził mnie delikatny pocałunek w rękę i nie był to (odległy o 200 km) Tubylec, ale Ryś, bo trzeba wiedzieć, że śpię w pobliżu tego „rozpylacza szczęścia”.
Sekret za sekret – postanowiłam i wręczyłam Mamie wydruk z Wapiętnika. Nie wiem czy pamiętacie, jak ustaliłam z Braciszkiem, że tak zapoznam Mamę ze, skrywanym dotąd w tajemnicy, moim pożyciem z Panem P.? Że łatwiej wszystko przyjmie, gdy poczyta o tym w lekkiej formie, gdy zrozumie, że mam dystans do tego związku i walczę, by nie dać się w nim zdominować... Niby racja, ale chyba trudna dla matek, bo chodzi o dziecko, nawet jeśli już bardzo dorosłe! Moja Mama ciągle zmaga się z Wapiętnikiem i prawdą, która z niego wychynęła, ale – jak zawsze – tak i tym razem mnie nie zawiodła.
- Dobrze się stało, że poznałam Pana P. właśnie w ten sposób – nieoczekiwanie przyznała na dobranoc.
A ranek dnia następnego przyniósł dowód, że Mama naprawdę wchodzi w moją konwencję walki ze słabością.
- Niby żadna to nowina, ale Wapiętnik uprzytomnił mi, że tak jak ty zmagasz się z Panem P., ja borykam się z panią S., której na imię Starość – powiedziała, ale w głosie Mamy nie usłyszałam tego żalu, co zwykle. Raczej zrozumienie.

PS. A oto Ryś przyłapany, gdy był pod wyraźnym działaniem "rozpylacza szczęścia"!

sobota, 13 lipca 2013

Geje i kobiety przeźroczyste

Piątek przywitał nas ołowianym niebem, pod którym zblakły kolory i uśmiechy. Chandra wisiała w powietrzu, trzeba mi było więc znaleźć sposób wyzwolenia radosnych endorfin, bo niemal słyszałam, jak skrada się w pobliżu mój ciemiężca Pan P. Już wyruszałyśmy z Bo na nordic walking, gdy na nasz ambitny plan lunął rzęsisty deszcz. Pozostały zakupy (mimo, że chodzę tam 2 razy w tygodniu, bez tantiem nie powiem gdzie, a co!), jeśli jednak dla poprawienia czegoś, to na pewno nie – jak bredzą poradniki – humoru, ile raczej zaopatrzenia pustawych lodówek. Bonusem miała być dopiero wspólna kawa po...
I była, bo jak to z Bo, meandry rozmowy nad małą czarną (prawdę mówiąc, nie pijam ani małej, ani czarnej) zaprowadziły nas w nieoczekiwane rejony. A zaczęło się banalnie, choć gdy przyznałam się, że Tubylec w czwartkowy wieczór sam wyprawił się na basen zostawiwszy mnie nad zaległym filmem „Diabeł ubiera się u Prady”, powiało wielkim światem.
- Jeśli coś z tego zapamiętamy, to kreacje aktorskie – rzekła Bo na wieść, że według mnie to taki sobie filmik i wyróżniła zarówno niezawodną Meryl Streep, jak i młodą Anne Hathaway.
- Czy Streep nie przypominała ci demonicznej Cruelli z filmu „101 dalmatyńczyków” w wykonaniu Gelnn Close? - śmiejąc się zdradziłam swoje skojarzenia, pogadałyśmy więc trochę o rolach obu aktorek. Wybitnych tak w oczach krytyki, jak i widzów, co nie zawsze idzie w parze...
O gustach niby się nie dyskutuje, ale obraz „Diabeł ubiera się u Prady” podano nam do konsumpcji opatrzony etykietą „głośny hit”, natomiast o filmie, który w zalewie wakacyjnej bryndzy wynalazłam chyba na CBSEurope w ogóle nie słyszałam (podobnie jak o tym kanale). Tymczasem był to film, moim zdaniem, o niebo lepszy!
- Miał tytuł „Tajemniczy uśmiech kobiet” - meldowałam Bo, opowiadając o klimacie obrazu i dobrej roli młodego Colina Firtha, którego uwielbiam za „Jak zostać królem”, bo serii o Bridget Jones nie znoszę.
- A widziałaś go w „Samotnym mężczyźnie”? - Bo okazała się wielką admiratorką Firtha, ale i filmu Toma Forda, zachwycając się jego estetycznym wysmakowaniem i muzyką Abla Korzeniowskiego.
Zadumałam się przez chwilę, bo choć filmu nie znałam, to nie znałam też takiej rozkochanej w dobrym kinie Bo! A że tytułowy „Samotny mężczyzna” jest gejem, siłą rzeczy dotknęłyśmy w końcu „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Filmu, który – choćby przez takt potraktowania tak kontrowersyjnej materii dla konserwatywnej amerykańskiej prowincji – absolutnie wyjątkowego. Orzekłyśmy zgodnie, ale Bo najwyraźniej miała coś w zanadrzu... A była to smaczna anegdota w roli głównej z Annie Proulx – autorką opowiadania, według którego nakręcono film. I, podobno, autorką, dość powszechnie znanego określenia kobiet mających już młodość za sobą.
- Dla świata, szczególnie tego męskiego, stajemy się wówczas przeźroczyste, miała powiedzieć Proulx – relacjonowała mi Bo i choć obie dobrze wiedziałyśmy, co pisarka miała na myśli, zawahałyśmy się czy aby my same też już jesteśmy przeźroczyste?
- No, najwyżej półprzeźroczyste – żartowałyśmy, natomiast Annie Proulx poszła dalej, bo w tym nowym stanie znalazła pozytyw, mówiąc, że będąc niewidoczna, może baczniej obserwować innych. Coś w tym jest, a dla pisarza to rzecz bezcenna!
Po kawie, nawet niemałej, czas przybić do portu. Mocno się w nim zdążyłam zadomowić, gdy zadzwoniła Bo, że wieczorem TVP Kultura pokazuje… „Samotnego mężczyznę”. Taka puenta naszej rozmowy! Ledwie zasiadłam przed telewizorem, jak pierwszy kadr poderwał mnie na nogi. Ja ten film widziałam! Tylko dlaczego nie zapadła mi w pamięci ani tematyka, ani Firth, ani Ford? Obejrzawszy raz jeszcze, zrozumiałam: zapamiętałam go tylko jako wystudiowany, nawet przeestetyzowany obraz i kto wie, czy Fordowi- kreatorowi mody nie o to właśnie chodziło? Jeśli nie, będę z tym musiała żyć. Będzie mi tym łatwiej, że w moim prywatnym rankingu „Tajemnica Brokeback Mountain” stoi wyżej. Film pozostaje subtelny, choć ograbia archetypicznego samca – kowboja z atrybutu prawdziwego mężczyzny, każąc mu kochać inaczej. Czy można wyobrazić sobie coś bardziej obrazoburczego?!

czwartek, 11 lipca 2013

Śmieciowy protest song

Uff... Twarde te negocjacje z wydawnictwem! Każdy obstaje przy swoim, a moje to – upraszczając – niezgoda na to, by w kosztach wydania Rymowanek partycypować w 50 %, a w zyskach, jak chce wydawnictwo, w 20%. Czy tylko ja widzę ten brak, oględnie mówiąc, symetrii? A że widzę, to posłałam ich – no nie, nie do diabła, gdzież bym śmiała! - tylko do Wapiętnika. Ciekawam opinii profesjonalistów, bo żywię nadzieję, że wydawnictwo jest profesjonalne nie tylko w biznesowych kalkulacjach. Wiem, że ryzykuję, ale cóż to niby mam do stracenia?
Jako że ranek zaczęłam od Rymowanek i w głowie tak mi się kotłuje, że wszystko rymuję, długo czekać nie trzeba było, żeby bez innego aktualnego wierszyka się nie obyło. I nim zabrzmiał na obiad gong, miałam już protest song.
Czy kubeczek po jogurcie wypełniony robaczywymi czereśniami,
traci właściwości plastiku i miesza się z komunalnymi odpadami?
A kostki od kurczaka w woreczek zawinięte, żeby nie śmierdziały,
gdzie z tą folią wyrzucać – jest nowy problem, nie taki znów mały!
Myć czy nie myć, pytam o tacki od mięsiwa i pudełka po lodach,
bo obawiam się, że gdy coś źle zrobię, to mi polecą po dochodach.
Tyle było gadania, a ja nadal nic nie wiem, choć jestem ekologiczna,
z chwilą wprowadzenia wiadomej ustawy stałam się też komiczna.
Bo to śmieszne, że dorosły człowiek zaabsorbowany śmieciami
codziennie godzinami długimi pochylony tkwi nad kubłami!
A na koniec, po zebraniu opinii rodziny, znajomych i sąsiadów,
zna już sztukę segregowania, lecz nie ma gdzie wyrzucić odpadów...

Tak mi się to jakoś samo ułożyło podczas przyrządzania udek (kostki!) z ryżem (torebka foliowa), surówką (opakowanie plastikowe) i sałatką z pomidorów (skrawki) z mozarellą (woreczek). I musi być ta segregacja śmieci problemem dla mnie istotnym, bo wiecie co sobie uprzytomniłam? Otóż wczoraj, pokazując mieszkanie znajomym z Austrii, którzy nie widzieli jeszcze naszego nowego lokum, otworzyłam nagle drzwiczki szafki kuchennej pod zlewem demonstrując ordnung spod znaku „segregacja”. A miałam się czym pochwalić: Duet przywiózł mi z poznańskiej Ikei (bo że stanie kiedyś w Bydgoszczy chyba już mało kto wierzy) specjalne worki i pojemniki!
- No to przyszła kolej i na was! - Anda parsknęła śmiechem niepozbawionym satysfakcji. I z dużym zrozumieniem słuchała długiej listy moich śmieciowych rozterek, powtarzając w kółko: myśmy to już przerabiali...
Miałabym nawet w tyle, że jesteśmy w tyle, gdyby nie to, że ciągle mało z tego rozumiem. A lubię wiedzieć. Dlaczego, na przykład, w (o rzut beretem) Niemczu segreguje się dokładniej, bo na 4 kosze, a w Bydgoszczy na 3, co pociąga za sobą 2 razy wyższą opłatę od tej z podbydgoskiej miejscowości?
Sama nie wiem, czy już mam hopla, ale gdy pod wieczór pojechałam wytrząść trochę (wyszło tego 12 km) upierdliwego Pana Parkinsona na rowerze, to co mi się rzuciło w oczy na pryncypalnej ulicy miasta? Ano worki ze śmieciami walające się wokół wypełnionego po brzegi kontenera! Jak tak dalej pójdzie, to tylko ortodoksyjni ekolodzy nie zrażą się naszym nieudacznym porządkowaniem własnego śmietniska.
PS. Tyle dziś o śmieciach, że już prawie czuć fetor, więc salwujmy się ucieczką w „piękne okoliczności przyrody”. Wprawdzie ta fota to nie z wczoraj, bo robił ją Niprzypiąłniprzyłatał, gdy ongiś zwabiłam go do Myślęcinka. Ale zawsze to dowód, że pedałuję. Na pohybel Panu P.!
 

wtorek, 9 lipca 2013

Żeby wygrać, trzeba grać

O, rany! Ciągle nie mogę ochłonąć z wrażenia, choć tego elektryzującego maila przeczytałam wczoraj, tuż przed północą. Podeszłam do kompa, by go wyłączyć, jednak przypomniało mi się, że chciałam Tubylcowi pokazać, jaki mam pomysł na prezent ślubny dla MiK. A wymyśliłam patchwork, wszak tworzą taką patchworkową rodzinę i chciałabym, żeby patrząc na piękną całość składająca się z wielu różnych kawałków, sami stworzyli podobną i równie harmonijną. Tłumaczyłam to Tubylcowi szczegółowo, ale chyba zbyt zawile, bo przysypiał, czym mnie wkurzył. Zamilkłam więc i weszłam w pocztę, ot tak, na dobranoc.
Jakie tam dobranoc! Odebrana wiadomość wyrwała mnie zza biurka, a Tubylca z objęć Morfeusza.
- Słuchaj, słuchaj! Odpisali mi z wydawnictwa, gdzie wysłałam swoje rymowanki, że chcą je wydać! - bez pardonu zakłóciłam ciszę nocną.
Jezu, a może ja zasnęłam jeszcze przed Tubylcem i to wszystko mi się śni? Ufff... Spokojnie, bo nikt niczego nie zrozumie (co nie będzie takie dziwne, skoro ja sama mało z tego kumam).
Zatem ad rem. Kiedyś pewna młoda (czy teraz już wszyscy są młodsi ode mnie?) znajoma Ki, dowiedziawszy się o mojej profesji, pokazała mi swoje wprawki pisarskie z prośbą o opinię.
- Pisz, bo widać, że pióro nie staje ci w ręku okoniem – powiedziałam po lekturze, która uderzyła mnie też darem obserwacji. A okazał się to nie jedyny dar Ki...
- Chciałam się pochwalić, że właśnie na rynek trafia moja książka! - przemówiła do mnie po 2 latach przez komórkę, a mnie odjęło mowę.
- To ja trzy dekady lepię ze słów kilometry zdań i nie złożyłam ich w książkę, a Ki przy pierwszym podejściu ma bingo?! - miotałam się w mętnych myślach, które szybko rozjaśnił przebłysk zdrowego rozsądku. „Żeby wygrać trzeba grać” mawiamy niespełnionym milionerom, co Ki zrozumiała w lot. Pisała, szukała wydawcy, pisała, szukała... Aż znalazła i teraz to ona służy mi radą.
Nasłuchawszy się ich (tych rad: od Ki, Tubylca i Duetu) zrobiłam w końcu krok do przodu, ale po swojemu (w końcu kaczki dziwaczki nie chodzą stadami i nawet Pana P. mają atypowego). Zaczęłam pisać bloga, ale wyjęłam też z szuflady napisane kiedyś rymowanki dla dzieci. Podrasowałam je i uaktualniłam, a potem zadumałam nad argumentacją czemu mają służyć.
- Jak to czemu? Temu, żeby dzieciaki, gdy dorosną, nie musiały wzorem dzisiejszych lemingów pragnących być trendy, na gwałt poddawać się terrorowi osobistych trenerów i dietetyczek, żeby one ten zdrowy styl życia miały we krwi od małego – sprecyzowałam morał swoich rymowanek.
I zamyśliłam się, czy choróbska tak by się mnie czepiały, gdybym to ja wychowała się na takich „sportowych zachwalankach”, że zacytuję podtytuł rymowanek. Gdybym to ja (i całe moje pokolenie) nie wzrastała pod dyktat babcinego poglądu, że tłuściutki maluch, to zdrowy maluch, gdybym od dzieciństwa była „zarażona” modą aktywności fizycznej... Pewna przynajmniej tego, że wówczas byłabym bardziej odporna na chorobliwe umizgi Pana P. - wysłałam rymowanki do wydawnictwa. Resztę już znacie. Ale finału nawet ja się nie domyślam.
PS. Właśnie wróciliśmy z basenu. Tubylec zakomunikował, że mu lepiej, ja melduję swój kilometr, tym razem bez Pana P. siedzącego okrakiem na mojej nodze (dostał lewodopą między oczy?). Gdy do tego dołożyć propozycję z wydawnictwa oraz … miesięcznicę Wapiętnika (tak, piszę bloga od 9 czerwca, czyli równy miesiąc!), czy to nie jest okazja do otwarcia wina?
Aha, Ki (w blogu też ma większy staż) mi powiedziała, że jak na miesiąc blogowania i 20 postów, to 1176 wyświetleń (tak wskazał licznik) jest sukcesem. Ale ja nie jestem pewna. I tak w moim kieliszku wina znalazła się (prosto z beczki z miodem?) odrobina dziegciu.

niedziela, 7 lipca 2013

Ale wtopa - lewodopa!

Nie będę ściemniała, nie jest różowo. A na pewno nie było, skoro na jego prywatnych włościach i w prywatnym czasie desperacko zaanektowałam dla siebie Doktora Nieustającej Pomocy. Niby chodziło raptem o pół godziny i miało miejsce tydzień temu, ale jakoś tak niesporo było mi się do tej wtopy przyznać. Czy dlatego, że zaliczyłam ją trochę na własne życzenie?
Pora zatem wyznać, że podczas kontrolnej wizyty już blisko rok temu Doktor nie miał wątpliwości – rozwój mojego parkinsonizmu wymagał zwiększenia dawki lewodopy. Posłusznie zawijałam więc w folię jej południowy przydział, wkładałam do okularowego etui i łykałam w pracy. Nie od razu kojarząc fakty, w tym samym czasie zaliczyłam kilka spektakularnych drzemek nad komputerem. I choć nikt tego nie widział (miałam osobny pokoik), sam fakt bardzo mnie deprymował, a przy tym nijak nie dał się opanować. Sen przychodził lotem błyskawicy i czynił komputerową klawiaturę najwygodniejsza poduszką! Masakra... Na samo wspomnienie oblewam się rumieńcem, bo mając ciągle opinię osoby z temperamentem, czułam się niczym zmęczona życiem staruszka. Szukając ratunku sięgnęłam do ulotki dla pacjentów i wszystko stało się jasne – to ta południowa piguła przerywała mi, jak nożem uciął, kontakt z realem! Łatwo się domyślić, że ja ucięłam dopływ dodatkowej dawki, a gdy przy kolejnej wizycie szwindel wyszedł na jaw, Doktor Nieustającej Pomocy z trudem przyjął moje tłumaczenie. Mnie wydawało się logiczne: skoro mam z Panem P. tańcować do końca życia (może jeszcze ze 20 lat?), to chcę arsenał broni przeciw agresorowi mieć jak najdłużej pełen. Jasne?
W tej pysze zabrakło mi wyobraźni, że Panu P. w to graj, mocno się więc facet rozzuchwalił i biorąc mnie w lubieżne okowy paraliżował ruchy już nie na żarty (pisałam o tym w Wapiętniku). Powoli (niestety, bardzo powoli) zaczęłam zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę to właśnie na niewystarczającej dawce lewodopy byłam niczym sterana życiem staruszka, która rankiem (co to, jak guma do gaci, rozciąga się czasem na cały dzień) nie może zrobić kroku, a z krzesła wstaje z wdziękiem paralityka! Co koń wyskoczy (a Pan P. pozwoli) udałam się do Doktora, który – z największym trudem unikając słynnej frazy kabareciarza Halamy „wiedziałem, że tak będzie” - wziął sprawy w swoje ręce. Póki co te ręce wypisały zwiększone dawki pocisków przeciw Panu P. , tudzież czegoś w rodzaju granatu ręcznego, bo do doraźnego odpalania w stanie alarmowym.
Szczęśliwie, alarmu jeszcze nie było, bo (odpukać w niemalowane!) zaryzykuję, że odczuwam pewną poprawę. Jakby nogi nie ważyły już każda po tonie, co jest wprawdzie osiągnięciem mierzonym miarą z kawału „Jak żyć?” Tyle, że nie o pytanie wykiwanych obywateli do premiera chodzi, ale Icka do rabina, który miał doradzić jak 10-osobowa rodzina ma się pomieścić w jednym pokoju. Cóż, wystarczyło na dokładkę zamieszkać z kozą, by po jej pozbyciu się docenić życiową przestrzeń... Taki, mniej więcej, jest i mój komfort trwania w grzesznym (na pohybel mitowi, że grzech to przyjemność!) związku z Panem P., więc – niczym miecz Damoklesa – zawisła nade mną wizja szpitala. Jak się nie poprawi, to w sierpniu, więc postanowienie jest oczywiste – musi się poprawić!
Gdy w czwartek (piąty dzień na zwiększonej lewodopie) – nie zważając na tłok na basenie – robiłam swój kilometr i dech miałam ciągle miarowy, wierzyłam, że tak właśnie będzie. Ale że nadzieja (choć mówią, że to łaska pańska) na pstrym koniu jeździ, niedzielne pływanie szło fatalnie. Niby byłam sama na torze, ale szybko się okazało, że figa z makiem, bo wlazł ze mną Pan P., prawej nogi się ułapił i nie puścił do końca.
- Za mało go wymasowałaś przed wejściem na pływalnię – zawyrokował Tubylec, który z poprawności politycznej tak nazywa chłostę wymierzaną natrętowi.
Mylił się, powtarzałam nawet ten zabieg przy każdym nawrocie, a Pan P. był niczym rzep! A ja co, jak ten ogon? Bo najwyżej w ogonie załapałabym się dziś w zawodach starych (krytych?) żabek. Z takim bagażem to ja raczej stanę w konkurencji z żółwiami błotnymi – one też dźwigają i pływają.

sobota, 6 lipca 2013

Dzidzia Piernik i suknia od Zienia

Wpis o nordic walking z Bo przypomniał mi poniedziałkowe spotkanie na myślęcińskich trasach, które oglądałam z wysokości rowerowego siodełka. A że latoś bardzo obrodziło rolkarzami, miałam co podziwiać: raz to mknących prosto przed siebie bez respektu dla płynącej obok fali gawiedzi, kiedy indziej stawiających na jazdę figurową, która szuka poklasku, albo też nieporadnie debiutujących, czyli takich, co to im kółka u nóg zawadzają ... Wśród tej parady mnie wszakże uwiodła para rolkarzy wózek z niemowlęciem przed sobą pchająca! Gdy jedno z rodziców statecznie posuwało się na rolkach z dziecięciem, drugie wyrywało do przodu w poszukiwaniu adrenaliny i tak na zmianę. Jednak w tej ciżbie mój wzrok przykuł już wkrótce sportowy duet wymachujący kijami w tempie znanym tym, którzy po długiej marszrucie marzą o porcie pod nazwą WC... Podjeżdżam bliżej, a to Przyjaciółka z Ha, swą nieodłączną kijową towarzyszką! (Że ma Ha wpływ na Przyjaciółkę nie tylko względem kijów, niech świadczy fakt, iż odwiodła ją od pomysłu przebrania się za owsika oferując … uszy Myszki Miki. I tak Przyjaciółka została Myszą z Najzgrabniejszymi Nogami!)
Ale wracając na trasę... Umówiłyśmy się na popas na mecie fanek nordic walking, a ja – choć na rowerze – przy ich zawrotnym tempie nie musiałam w oczekiwaniu kręcić zbyt wielu kółek. Za to wkoło kręciły się stada kąśliwych komarzyc i wnet pożałowałam, że nie włożyłam swoich ulubionych … antygwałtów, jak podobno nazywa się pończosznicze podkolanówki! Nie miałam pojęcia i w osłupieniu słuchałam wyjaśnień dobrze zorientowanej Ha, że ten szczegół damskiej garderoby taki jest nieestetyczny, że aż aseksualny.
- To co teraz mam zrobić z tuzinem podkolanówek we wszystkich kolorach tęczy, które kupiłaś mi na urodziny? - oskarżycielskim tonem zwróciłam się do Przyjaciółki.
- Nosić! - zawyrokowała ta spokojnie, tłumacząc, że to inna bajka, bo nie wkładam podkolanówek do wąskiej spódnicy z rozporkiem, który odsłania nieapetyczny widok do połowy przyodzianych nóg.
Trochę mi ulżyło, bo chyba tkwi we mnie atawistyczny bitnik, co lubił kolorowe skarpetki – dla mody i urody, ale też dla zamanifestowania swojej niezgody na szarość wokoło. A to postawa jak najbardziej sexy, więc moje doradczynie mogą się wypchać ze swoimi insynuacjami o antygwałtach!
Noszę zatem (i będę nosiła) pończosznicze barwne podkolanówki, których kolorem zawsze staram się nawiązać do innej części stroju. Skoro – za sprawą Pana P. - moje nogi stały się polem nieustannej bitwy, niech przynajmniej będzie kolorowo! (Może i lubieżnika to odstraszy?) Zresztą tych osławionych podkolanówek – czy spod portek, czy długich feret – i tak widać najwyżej z 5 centymetrów. Wyraźnie za to widać moją słabość do kolorów, którą z uporem przejawiam, mimo że coraz częściej zastanawiam się czy to uchodzi pani w moim wieku. Zdarza się nawet, że pytam o to Jedynaka, który – jak to młody – potrafi walnąć prawdę między oczy.
- Mamo, jak staniesz się śmieszna, dam znak – obiecał mi kiedyś, że zareaguje, gdybym przekroczyła cienką granicę „pani w pretensjach”.
- Takiej Dzidzi Piernik – podrzuciła mi wczoraj rozkoszne określenie Ja, którą odwiedziłam w szpitalu.
- Kupuję to! - krzyknęłam ubawiona, bo Ja roztoczyła przede mną wizję dziewczęcego kostiumu kąpielowego z baskinką, w który wtłoczyła się idąc na zabiegi rehabilitacyjne na basenie.
Śmiałyśmy się jeszcze długo, przerzucając się przykładami z Dzidzią Piernik w różnych wydaniach. Moja radość była tym większa, że truizm „śmiech to zdrowie” szczególnego znaczenia nabiera w tym przybytku, gdzie Ja tkwi już utknięta od tygodni... Codzienny kontakt ze światem zapewnia jej laptop, więc dla zabicia szpitalnej nudy i z Wapiętnikiem już się zapoznała.
- Jak ty się naprawdę czujesz? - Ja nie dała się zwieść mojej wesołej pisaninie o zmaganiach z Panem P.
- Przyjechałam do ciebie na rowerze, więc jeszcze żyję – zrobiłam unik, bo dotarło do mnie, że to nasze spotkanie jest z cyklu „wiódł ślepy kulawego”.
Jednak umówiłyśmy się na następne, a ja w drodze do domu mocno naciskałam pedały, by odgonić złe myśli. Wróciłam na moment do Dzidzi Piernik i wtedy przypomniało mi się, że nie samym lumpeksem człowiek żyje, bo w sypialni czeka na mnie oryginalna suknia projektu Macieja Zienia! A że ubrana jest w nią pluszowa Klara z charytatywnej akcji „Kup Misia”, to szczegół! Suknia wszak cenna jest podwójnie, bo zasiliła konto remontowe Kliniki Pediatrii CZD i mnie ucieszyła. A Tubylec, który ją przytargał do domu wzruszył mnie też podwójnie: intencją i troską czy … kolor sukni będzie pasował do wystroju sypialni. Zna moją słabość!

środa, 3 lipca 2013

Oto foto!

Piszę i piszę o tej swojej walce z Panem P., ale może nie dajecie wiary, że zmagam się z nim naprawdę? Iż, rzeczywiście, wyzywam łajdaka na pojedynki na kije, pływanie i rower? A że pierwszy był nordic walking, od tego zatem rozpoczęłam gromadzenie dowodów. Tym razem, co u mnie rzadko spotykane, obyło się bez nerwowego poszukiwania na oślep. Nie musiałam się nawet uciekać do metody zapożyczonej przez Krystynę Jandę (co opisuje na blogu, jak doniosła mi Bo)) od przyjaciółki, a która polega na … odwróceniu do góry dnem kubka, gdy żadne inne metody penetracji (łącznie z pomocą św. Antoniego) nie skutkują. Krótko mówiąc, gdy diabeł ogonem nakryje, to czego znaleźć nie możemy. Tymczasem, ja, jako się rzekło, nie musiałam się odwoływać ani do świętych, ani wręcz przeciwnie – zdjęcia czekały sobie w komputerze na swój czas.
Jeśliście więc niedowiarki, to popatrzcie: na pierwszej fotce, zrobionej wiosną 2010 roku, pobieram w Tleniu swoją pierwszą lekcję od instruktora, z którym od razu wyruszam na marszrutę...



Druga fotka, którą moim butom strzeliła minionej zimy w Myślęcinku nieoceniona Przyjaciółka, dowodzi natomiast, że nie ma złej pogody na nordic walking. Chodzę zatem i w śniegu dzielnie znosząc dowcipy, że … narty mi ukradli.
Dlaczego mnie tak nagle natchnęło na wspominki o nordic walking? Ano pewnie dlatego, że dziś byłam z Bo na pysznym spacerze o kijach. Szłyśmy może niespiesznie, za to buzie się nam nie zamykały. Tyle mamy sobie do powiedzenia! Ale o Panu P. - sza, niech nie wbija się w pychę, że jest w tym wszystkim najważniejszy.

wtorek, 2 lipca 2013

Wisławie – dymek z papierosa

Widzieliście tego kota, co to go dziś wszechwiedzący Google zaprosił na stronę startową? To „Kot w pustym mieszkaniu”, prosto z wiersza Wisławy Szymborskiej, która napisała go po odejściu miłości swego życia – Kornela Filipowicza. A zrobiła to, jak zwykle, mówiąc o problemie wielkim bez wielkich słów. Czy dlatego strofa „Umrzeć? - tego nie robi się kotu” niesie w sobie prawdę o żalu po starcie bardziej przejmującą od tuzina zawodzących płaczek?
Kot wygląda na świat przez okno Google w dniu, w którym poetka obchodziłaby 90 urodziny. I pewnie ten pomysł na uczczenie jubileuszu by się noblistce spodobał, bo tak jak nie lubiła patosu, nienawidziła też fetowania z pompą. Radiowa Trójka hołubi więc pamięć o Szymborskiej z taktem i umiarem, ucząc jednak słuchaczy sięgania po poezję nie tylko na okoliczność ważnych dat. Choćby – a przecież nie tylko – poprzez przypomnienie wiersza „Kilkunastoletnia”, który zdaje mi się utworem, jak żaden inny ostatnio, zagranym na moich bardzo osobistych strunach. Równie dobrze to ja – gdybym tylko TAK to zrobić potrafiła! - rzekłabym do siebie sprzed lat:
Tak mocno się różnimy,
tak całkiem o czym innym myślimy, mówimy.
Ona wie mało - za to z uporem godnym lepszej sprawy.
Ja wiem o wiele więcej -za to nie na pewno.„
Kiedyś, uważana za tzw. duszę towarzystwa, musiałam być zawsze w centrum uwagi nie odpuszczając żadnemu interlokutorowi dopóki moje nie było na wierzchu! Dziś lubię (i chyba już umiem) słuchać innych bez obawy, że zachwieją moją racją. Ona od dawna przestała być jedynie słuszna. Cóż, musiałam się z upływem czasu ugiąć pod garbem doświadczeń... To ich bagaż, nieznany żadnej kilkunastoletniej (ani kilkunastoletniemu), sprawia, że w tej konfrontacji
Rozmowa się nie klei.
Na jej biednym zegarku czas chwiejny jeszcze i tani.
Na moim dużo droższy i dokładny.”
Tak pisała Szymborska w przedostatnim tomiku wierszy pt.”Tutaj”, wiedząc już, że jej czas jest drogi. My jednak nie mieliśmy jeszcze świadomości, jak – u swego kresu – bezcenny. A przecież ten nasz, zwykłych zjadaczy chleba (bywa, że i wierszy), też drożeje z minuty na minutę.
Chcąc przedłużyć tę chwilę zadumy, postanowiłam po swojemu uczcić pamięć lubianej poetki i zaciągnąć się, tak serdecznie – do trzewi, papierosem. W tym celu idę na balkon, zaraz wracam.
Nie wiem dlaczego paliła Wisława Szymborska. Bo lubiła? Bo zawsze była, w pewnym sensie, de mode? Musiała wiedzieć, że palenie szkodzi, jak i ja wiem. Jednak nie każdemu w równym stopniu i nie na wszystko. Może z powodu szukania alibi dla lubianej, co tu kryć, przeze mnie czynności już u zarania moich bliskich stosunków w Panem P. wachlowałam uchem na wieści o działaniu nikotyny w chorobie Parkinsona. A mogłam wachlować, bo podczas pobytu w szpitalu jednemu lekarzowi stażyście wymsknęło się nieopacznie coś, co kazało mi temat drążyć. Robiąc wywiad medyczny zapytał mnie rutynowo o palenie papierosów, na co ja, że palę, ale się ograniczam... Plątałam się w zeznaniach między ośmioma a dziesięcioma sztukami dziennie, aż młody medyk ulżył moim cierpieniom i machnął ręką mówiąc: niech się pani tak nie martwi, bo akurat w Parkinsonie papierosy pomagają. Musiałam błyskawicznie zapanować nad mimiką, żeby nie dać świadectwa niespodziewanej radości, ale potem, już w domu, próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.
Doniesienia są skąpe – wszak palenie szkodzi, bez dwóch zdań. Ale jednocześnie stymuluje działanie tzw. substancji czarnej mózgu wytwarzającej dopaminę, z której to niedoboru urodził się Pan P. To tak krótko, po chłopsku, tłumacząc. Nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała informacji tej potwierdzić u Doktora Nieustającej Pomocy, ale – jako wróg palenia – długo robił zręczne uniki. W końcu i on się poddał (nie mnie, tylko nauce!) przyznając: rzeczywiście, są badania, które to potwierdzają.
Zatem dymek za panią Wisławę mogłam puścić (prawie) bezkarnie.