środa, 31 lipca 2013

Trza mieć buty na weselu?

Gdzieś tam już sygnalizowałam, że czeka mnie wyprawa na wesele KiM. Byłam gościem ze strony Krisa, łatwo więc się domyślić, że to jego znam lepiej, niż Ma. A na pewno intensywniej, bo z impetem wtargnął w nasze życie uśpione 10 lat temu wyprawieniem Jedynaka na studia. Był tylko młodym sąsiadem, gdy usłyszał, że planujemy wycieczkę autokarową do Toskanii i przejął (jak to żeglarz!) stery.
- Umęczycie się tylko państwo jazdą i zwiedzaniem na gwizdek – z ust Krisa wylewał się potok słów obrzydzających stadne poznawanie uroków Toskanii. W miejsce skutecznie zohydzonej wycieczki miał jednak propozycję.
- Jedźmy moim samochodem, znam włoskie realia, wszystko zorganizuję i będę przewodnikiem – wypalił, aż nas z Tubylcem wmurowało w podłogę. Łatwiej już było nam się od niej oderwać, gdy po dwóch latach (i wakacjach życia w Toskanii!) wyruszaliśmy razem w zimowe Alpy, a po drodze do Monachium i Genewy.
Zamieszał Kris w naszym poukładanym życiu, oj zamieszał! Było, co prawda, w tym i nieco złej adrenaliny, bo młokos jest zwierzęciem z innej klatki, niż my z Tubylcem (nie tylko z racji różnicy pokoleń), ale pozytywy przeważały szalę. Sąsiad zadziałał niczym zastrzyk świeżej krwi – nie było nudno!
A że Kris to zapalony żeglarz, więc jako singel rozkręcający biznesy dla zaspokajania potrzeb i kaprysów, stał się wkrótce właścicielem jachtu. Kwestią czasu było, jak zaprosił nas, szczury lądowe, na Mazury, planując eskapadę perfekcyjnie i z rozmachem. Nie przewidział tylko, że wyjeżdżając na jeziora beztroskim singlem, wróci stamtąd … głową czteroosobowej rodziny! Na Mazurach bowiem Kris spotkał Ma – mamę dwójki dzieciaków i przepadł. Również dla nas, bo za głosem serca wyruszył w głąb Polski. Nie minęły 2 lata, a jest ich już piątka, co scementowało patchworkową rodzinkę na tyle, że zapadła decyzja o ślubie. I ja tam byłam, wino z lodem piłam...
Niestety, bez niedysponowanego Tubylca, ale za to z Groszkową, która oprócz tego, że lubi zajadać zielony groszek i wszystko wokół (w szafie, kuchni i łazience!) ma w kolorze groszkowym, to jest mamą Krisa. A przy tym wytrawnym kierowcą, co ważne, gdy ma się w podnieceniu (ślubnym) i morderczych (żar z nieba) warunkach przebyć ponad 400 kilometrów w jedną stronę. Jakby tego było mało, do końca nie wiedziałyśmy, czy jedziemy we dwie, czy też będziemy miały pasażera na gapę – Pana P(arkinsona). Przyznam, że byłam pełna obaw, co udzieliło się Groszkowej, choć taktownie temat przemilczała.
A i tak istnieje podejrzenie, że mknąc „złotą strzałą” Groszkowej, byłyśmy najbardziej rozgadanym samochodem osobowym na trasie do R , gdzie Kris bezpowrotnie tracił nimb beztroskiego singla. O tym, co zyskał w zamian, sam wie najlepiej, skoro żeglując po wzburzonych wodach marzył, by w końcu znaleźć swój port. Znalazł. A w nim całkiem liczną załogę, z którą w przyszłości pewnie wypłynie na spokojniejsze już wody...
Tymczasem w R był pełną gębą gospodarzem, bo Ma wyznała gościom, że gdy ona zajmowała się dziećmi, wesele od a do z przygotował Kris. Nawet gdybym nie wiedziała, poznałabym po ...menu, bo trzeba wiedzieć, że kucharzenie to hobby Pana Młodego. Jeśli więc, porzuciwszy uprzednie plany, Młoda Para spełniła zwyczajowe oczekiwania co do strojów, obrączek i całego anturażu zaślubin (łącznie z rodzinnym siołem, jako „żywą dekoracją”!), to stół weselny nie miał nic wspólnego z polską (ciężką i tłustą) tradycją. Pomysł doskonały szczególnie, gdy stoły stoją w tropikalnym słońcu, bo wtedy zajadanie lekkich przekąsek (bakłażany, szpinakowo-łososiowe roladki, rozmaitość sałatek) czy nadziewanej papryki i zupy toskańskiej z mozarellą to nie męczące czynienie podkładu pod wyskokowe procenty, ale przyjemność sama w sobie! Dla 99 procent gości, bo niezadowolony zawsze się znajdzie.
Nie wiem wprawdzie czy przysłowiowy bigos by tu cokolwiek zmienił, ale może pomógłby się zdrzemnąć nad talerzem nadmiernie rozgrzanej głowie? A tak miał swoje pięć minut Ważniak, który choć strój nosił nienaganny i pachniał markową wodą zapomniał , że – powtórzmy za Wyspiańskim - „trza mieć buty na weselu”. Tak nakazuje obyczaj, który bez przykładnie obutej nogi przestaje być Dobrym obyczajem i nie pozwala dłużej ukrywać słomy, co z butów wystaje.
Ja o tych butach, tak tylko – metaforycznie, bo na weselnym parkiecie w R zdarzyły się nawet bosonogie contessy, co nikogo nie raziło. Sama zresztą zrealizowałam plan zamiany obuwia ubranego „dla oka”, na takie dla wygody. I w taki oto sposób stało się moim udziałem kolejne odkrycie w walce z Panem P.
Wierny jak pies wcisnął się jednak do samochodu Groszkowej i podróżował na moich kolanach obłapiwszy mnie za nogi, co odkryłam wysiadając z auta na pierwszym postoju. Ale odkryłam też, że musi napaleniec cierpieć na chorobę lokomocyjną, bo jego chuć stygła (mimo upału!) z godziny na godzinę. Wszystko to jednak nic, wobec potwierdzonego empirycznie faktu: Parkinson nie lubi tańczyć! Zrazu ostrożnie poddawałam go próbie sił na parkiecie, ale wnet przypomniało mi się wesele Jedynaka sprzed roku.
- Przepraszam, ale autobus czeka już tylko na ciebie – zagadnął wtedy nieśmiało teść Jerry, próbując nad ranem przerwać moje hołubce.
- Pan P. nie znosi pląsów żadnych! – podsumowałam więc radośnie  i ruszyłam w tany...
Ani chybi, podobne doświadczenia musiała mieć Do, która przyjechała do Krisa o kuli. Po operacji biodra poruszała się z trudem, ale w końcu dała się porwać wesołej drużynie z parkietu.
- O rany, gdzie jest moja kula? - noc przeszył krzyk Do, gdy po kilku godzinach wsiadała do busa rozwożącego gości na zasłużony odpoczynek. Jeszcze długo śmialiśmy się z terapeutycznej roli tańca, który w kąt odstawił i kulę Do, i Pana P.

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Buty na wesele to bardzo poważne wyzwanie. W sumie ja nie miałam z tym problemu bo damskie buty https://butymodne.pl/damskie-c531.html zawsze kupuję w sprawdzonych sklepach. Przecież każda kobieta zasługuje na odrobinę luksusu :)

    OdpowiedzUsuń