Piszę i piszę o tej
swojej walce z Panem P., ale może nie dajecie wiary, że zmagam się
z nim naprawdę? Iż, rzeczywiście, wyzywam łajdaka na pojedynki na
kije, pływanie i rower? A że pierwszy był nordic walking, od tego
zatem rozpoczęłam gromadzenie dowodów. Tym razem, co u mnie rzadko
spotykane, obyło się bez nerwowego poszukiwania na oślep. Nie
musiałam się nawet uciekać do metody zapożyczonej przez Krystynę
Jandę (co opisuje na blogu, jak doniosła mi Bo)) od przyjaciółki,
a która polega na … odwróceniu do góry dnem kubka, gdy żadne
inne metody penetracji (łącznie z pomocą św. Antoniego) nie
skutkują. Krótko mówiąc, gdy diabeł ogonem nakryje, to czego
znaleźć nie możemy. Tymczasem, ja, jako się rzekło, nie musiałam
się odwoływać ani do świętych, ani wręcz przeciwnie – zdjęcia
czekały sobie w komputerze na swój czas.
Jeśliście więc
niedowiarki, to popatrzcie: na pierwszej fotce, zrobionej wiosną
2010 roku, pobieram w Tleniu swoją pierwszą lekcję od instruktora,
z którym od razu wyruszam na marszrutę...
Druga fotka, którą moim
butom strzeliła minionej zimy w Myślęcinku nieoceniona
Przyjaciółka, dowodzi natomiast, że nie ma złej pogody na nordic
walking. Chodzę zatem i w śniegu dzielnie znosząc dowcipy, że …
narty mi ukradli.
Dlaczego mnie tak nagle
natchnęło na wspominki o nordic walking? Ano pewnie dlatego, że
dziś byłam z Bo na pysznym spacerze o kijach. Szłyśmy może
niespiesznie, za to buzie się nam nie zamykały. Tyle mamy sobie do
powiedzenia! Ale o Panu P. - sza, niech nie wbija się w pychę, że
jest w tym wszystkim najważniejszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz