Ależ ja byłam naiwna...
Wydawało mi się, że oszwabię Pana P? Że wykiwam ciemiężyciela,
że zmylę tropy? Tymczasem szubrawiec, ukryty gdzieś w bagażniku,
mało że przejechał ze mną 200kilometrów, to na koniec urządził
mi noc namiętną pod rodzinnym dachem! A ja pojękiwałam tylko
cichutko, sparaliżowana dodatkowo obecnością Mamy śpiącej w
pokoju obok. Rankiem zaś, gdy Pan P. odpuścił, nie mogłam się
oprzeć wrażeniu, że słyszę jego wredny samczy rechot... Trudno
więc się dziwić, że całą drogę powrotną snułam plan zemsty.
Z rowerem w roli głównej, wszak wiedziałam, że Pan P. nie lubi
pedałów.
Coś się jednak zmieniło.
Nie, żeby polubił, ale już podczas przejażdżki w dniu powrotu do
Bydgoszczy dopadły mnie pewne podejrzenia. Zdusiłam je w zarodku,
bo tym razem pokonanie trasy Koszalin-Bydgoszcz zajęło mi
(dłuuugie) 3 godziny, widziałam przy tym groźny wypadek,
zaliczyłam spory objazd i fakt, że po tym wszystkim wsiadłam
jeszcze na rower napawał mnie dumą. I taka zadufana w sobie
zlekceważyłam Pana P., który najwyraźniej wsadzał mi kij w
szprychy! Rower raz po raz charczał i jechał zrywami, a mnie chyba
endorfiny czujność uśpiły, bo nadal pedałowałam z miną
niekoronowanego lidera wyścigu. Przecież już kiedyś powiedziałam,
że się nie dam, co teraz wzmocniła obietnica złożona Mamie, jak
mogłam więc dać się wytrącić z równowagi jakimiś duperelami?
Wprawdzie rankiem
następnego dnia chód miałam mocno niepewny, ale i na to mieliśmy
z Tubylcem patent. Przed snem zaliczyliśmy basen, skąd znowu
wróciłam dumna jak paw.
- Dała pani radę... - z
podziwem zagadnęła mnie po pływaniu jakaś młódka.
- Ten kilometr to moja
ambicja! – usiłowałam przekrzyczeć szum wody pod prysznicem,
zupełnie jakbym chciała zakomunikować urbi et orbi o światowym
rekordzie. A po prawdzie to o tym, że moja żabka zostawiła daleko
w tyle zadyszaną żabkę jakiegoś Opalonego, który czepka nie
używa, bo nie musi. Musiał za to kraulem ratować przed kompletnym blamażem swoje nadwerężone ego. Ot, co!
Jakby tego było mało, w
piątek zrobiła mi dobrze fryzjerka... Kiedy zatem modnie
podstrzyżona i ogólnie zadowolona z siebie dopadłam maila, że
wydawnictwo (to, z którym pertraktowałam w sprawie Rymowanek) jest
zainteresowane Wapiętnikiem, przez chwilę wydawało mi się, że
świat mam u stóp! U tych samych, gdzie zwykle waruje Pan P., co nic
a nic mnie w tym momencie nie obchodziło.
Niesłusznie. Od stóp
(takoż nóg całych) może się fetyszysta i odkrochmalił, ale nie
odpuścił, o nie! Sprytniejszy się tylko zrobił i tym razem
zaatakował nie bezpośrednio. Dobrze, że (Big)Bit był tego
świadkiem, bo lepiej ode mnie zna się na sztuce wojennej...
Big(Bit), w odróżnieniu
od Niprzypiąłniprzyłatał, który – niczym taki Lenin Mniejszy
– zelektryfikował całkowicie lokum moje i Tubylca, jest
przyjacielem domu specjalizującym się w komputerach i rowerach. To
on mi wybrał damkę, co to – zdaniem Przyjaciółki – wygląda
jak te, na których jeździ oksfordzka profesura. On montował lampki
sprezentowane przez Duet, on służył radą podczas ryzykownych jazd
próbnych... I aż dziw, że po tym wszystkim udało mi się go
namówić na sobotnią przejażdżkę. Celem był Myślęcinek, ale
wnet okazało się, że zamiast podziwiać przyrodę, ewentualnie
liczyć mijanych kibiców Zawiszy, którzy tego dnia gromadnie
ciągnęli na debiut klubu w ekstraklasie po 19 latach przerwy,
musieliśmy się skupić na rowerowych … przerzutkach. To na nie
przerzucił się bowiem złośliwie Pan P., nie mogąc nijak mnie
ukąsić podczas pedałowania!
- Typowy „pies
ogrodnika”, który sam nie zje i drugiemu nie da – zawyrokowałam,
argumentując, że skoro nie lubi jeździć na rowerze, pomajstrował,
tak by i mnie tę jazdę uprzykrzyć.
I wiecie, co? Big(Bit)
zrazu patrzył na mnie z lekkim pobłażaniem, ale gdy w końcu sam przejechał się na mojej damce, orzekł, że nowy rower nie ma prawa tak się
zachowywać. No, chyba że wziął go w posiadanie jakiś
dywersant...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz