sobota, 20 lipca 2013

Czuj duch, dywersant!


Ależ ja byłam naiwna... Wydawało mi się, że oszwabię Pana P? Że wykiwam ciemiężyciela, że zmylę tropy? Tymczasem szubrawiec, ukryty gdzieś w bagażniku, mało że przejechał ze mną 200kilometrów, to na koniec urządził mi noc namiętną pod rodzinnym dachem! A ja pojękiwałam tylko cichutko, sparaliżowana dodatkowo obecnością Mamy śpiącej w pokoju obok. Rankiem zaś, gdy Pan P. odpuścił, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że słyszę jego wredny samczy rechot... Trudno więc się dziwić, że całą drogę powrotną snułam plan zemsty. Z rowerem w roli głównej, wszak wiedziałam, że Pan P. nie lubi pedałów.
Coś się jednak zmieniło. Nie, żeby polubił, ale już podczas przejażdżki w dniu powrotu do Bydgoszczy dopadły mnie pewne podejrzenia. Zdusiłam je w zarodku, bo tym razem pokonanie trasy Koszalin-Bydgoszcz zajęło mi (dłuuugie) 3 godziny, widziałam przy tym groźny wypadek, zaliczyłam spory objazd i fakt, że po tym wszystkim wsiadłam jeszcze na rower napawał mnie dumą. I taka zadufana w sobie zlekceważyłam Pana P., który najwyraźniej wsadzał mi kij w szprychy! Rower raz po raz charczał i jechał zrywami, a mnie chyba endorfiny czujność uśpiły, bo nadal pedałowałam z miną niekoronowanego lidera wyścigu. Przecież już kiedyś powiedziałam, że się nie dam, co teraz wzmocniła obietnica złożona Mamie, jak mogłam więc dać się wytrącić z równowagi jakimiś duperelami?
Wprawdzie rankiem następnego dnia chód miałam mocno niepewny, ale i na to mieliśmy z Tubylcem patent. Przed snem zaliczyliśmy basen, skąd znowu wróciłam dumna jak paw.
- Dała pani radę... - z podziwem zagadnęła mnie po pływaniu jakaś młódka.
- Ten kilometr to moja ambicja! – usiłowałam przekrzyczeć szum wody pod prysznicem, zupełnie jakbym chciała zakomunikować urbi et orbi o światowym rekordzie. A po prawdzie to o tym, że moja żabka zostawiła daleko w tyle zadyszaną żabkę jakiegoś Opalonego, który czepka nie używa, bo nie musi. Musiał za to kraulem ratować przed kompletnym blamażem swoje nadwerężone ego. Ot, co!
Jakby tego było mało, w piątek zrobiła mi dobrze fryzjerka... Kiedy zatem modnie podstrzyżona i ogólnie zadowolona z siebie dopadłam maila, że wydawnictwo (to, z którym pertraktowałam w sprawie Rymowanek) jest zainteresowane Wapiętnikiem, przez chwilę wydawało mi się, że świat mam u stóp! U tych samych, gdzie zwykle waruje Pan P., co nic a nic mnie w tym momencie nie obchodziło.
Niesłusznie. Od stóp (takoż nóg całych) może się fetyszysta i odkrochmalił, ale nie odpuścił, o nie! Sprytniejszy się tylko zrobił i tym razem zaatakował nie bezpośrednio. Dobrze, że (Big)Bit był tego świadkiem, bo lepiej ode mnie zna się na sztuce wojennej...
Big(Bit), w odróżnieniu od Niprzypiąłniprzyłatał, który – niczym taki Lenin Mniejszy – zelektryfikował całkowicie lokum moje i Tubylca, jest przyjacielem domu specjalizującym się w komputerach i rowerach. To on mi wybrał damkę, co to – zdaniem Przyjaciółki – wygląda jak te, na których jeździ oksfordzka profesura. On montował lampki sprezentowane przez Duet, on służył radą podczas ryzykownych jazd próbnych... I aż dziw, że po tym wszystkim udało mi się go namówić na sobotnią przejażdżkę. Celem był Myślęcinek, ale wnet okazało się, że zamiast podziwiać przyrodę, ewentualnie liczyć mijanych kibiców Zawiszy, którzy tego dnia gromadnie ciągnęli na debiut klubu w ekstraklasie po 19 latach przerwy, musieliśmy się skupić na rowerowych … przerzutkach. To na nie przerzucił się bowiem złośliwie Pan P., nie mogąc nijak mnie ukąsić podczas pedałowania!
- Typowy „pies ogrodnika”, który sam nie zje i drugiemu nie da – zawyrokowałam, argumentując, że skoro nie lubi jeździć na rowerze, pomajstrował, tak by i mnie tę jazdę uprzykrzyć.
I wiecie, co? Big(Bit) zrazu patrzył na mnie z lekkim pobłażaniem, ale gdy w końcu sam przejechał się na mojej damce, orzekł, że nowy rower nie ma prawa tak się zachowywać. No, chyba że wziął go w posiadanie jakiś dywersant...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz