Wyjechałam. I jeśli
sądziłam, że pozostawanie przez kilka dni poza zasięgiem
internetowych łączy da mi poczucie wolności, to zgrzeszyłam.
Brakiem wyobraźni? Myśleniem życzeniowym? To tak, jakbym na krótki
moment wcieliła się w rolę naiwnych skautów wierzących np. w
niezależność mediów i jeszcze ustalających ranking mniej i
bardziej zależnych... A od czego niby? Od gry rynkowej, politycznej,
a może od łaski czytelników, co to na (moim ulubionym) pstrym
koniu jeździ? Głupota! I skautów, i moja, oczywiście.
Dając sobie wszakże, jak
nakazują psychoterapeuci, prawo do błędu, powiem tylko, że ledwom
się wyplątała z sieci, jak wpadłam w inną pułapkę
cywilizacyjną, bo w sam środek drogowego exodusu wakacyjnego. A że
zmierzałam w kierunku Bałtyku, szukałam sposobu na korkowy stres
próbując ustalić czy ilość campingów opornie wleczonych znad
morza bilansuje się z tymi rączo mknącymi ku wybrzeżu. „Sześć
znad, pięć ku...”, odliczałam cierpliwie, ale poległam w tej
walce zmuszona uważać na ograniczenia prędkości, których
nagromadzenie na trasie Bydgoszcz -Koszalin bije wszelkie europejskie
standardy.
- Toż to horror jakiś,
znowu dostałem mandat! – dosięgnął mnie niedawno wściekły
komunikat Braciszka, który zabierał od nas Mamę do koszalińskiego
siedliska. I choć kierowcą jest doświadczonym, co procentuje w
całej Europie, to nie we wsi Rzeczenica, gdzie śrubę z lubością
przykręcają nie takim jak on!
Na moim prywatnym
celowniku są natomiast Bobolice, gdzie ubiegłej jesieni „depnęłam”
całe 52 km/h zamiast 40! Szczęśliwie tamtejsi municypalni do
tiurmy mnie nie wsadzili, ale musieli być mocno zdeterminowani, bo
nie mogąc mnie namierzyć (przeprowadzka) poprosili o wsparcie
bydgoskie posiłki. Gdy trzeba było wypełniać dodatkowe
formularze, dostrzegłam miejsce na korespondencję, co wykorzystałam
proponując bobolickim municypalnym sposób na podniesienie morale
służby. Najprostszy: oni obniżą mi 100 złotowy mandat, a ja
różnicę wpłacę na zbożny cel. I wiecie co, duch w narodzie nie
upadł – poszli na to, więc wysłałam do Bobolic kwitek
potwierdzający wpłatę 30 zł na Wioski Dziecięce, który powinien
zostać oprawiony w ramki! Ale jeśli nawet mój przypadek znajdzie
się w annałach bobolickiej straży, wcale nie zwalnia mnie to z
czujności. A skoro nie zwalnia, to zwalniam ja na wszelkich
niezbędnych (takoż i zbędnych) ograniczeniach i jadę do Koszalina
z prędkością zdezelowanego caravaningu.
W końcu jednak osiągam
cel podróży i w nagrodę piję z Mamą Cote (już wiecie, że
lubię!) z delikatnych kieliszków, które pamiętają rok 1954, mój
chrzest i wino z dzikiej róży. Bezcenne są takie spotkania,
bezcenne chwile i takież wspomnienia... Że wino to jednak
półwytrawne, nie słodkie, więc pytam o chuligana Rysia, czyli
kota, który potrafi boleśnie
ukąsić swoją żywicielkę, a moją rodzicielkę.
- Wiesz, ze mną i z
Rysiem jest trochę tak, jak z miłością tej osławionej Czarnej
Mańki do bandyty nożownika – Mama chce wypadek zbagatelizować
właściwym sobie dowcipem, ale ja drążę dalej i w końcu poznaję
sekret.
Konkretnie „Sekret
szczęśliwych kotów”, jak nazwano ustrojstwo, które wtyka się w
kontakt w celu rozpylania tzw. feromonów policzkowych
uszczęśliwiających koty. A taki rozanielony futrzak już tylko
łasi się i przymila, krzywdy nikomu nie czyniąc! Fakt, w nocy
obudził mnie delikatny pocałunek w rękę i nie był to (odległy o
200 km) Tubylec, ale Ryś, bo trzeba wiedzieć, że śpię w pobliżu
tego „rozpylacza szczęścia”.
Sekret za sekret –
postanowiłam i wręczyłam Mamie wydruk z Wapiętnika. Nie wiem czy
pamiętacie, jak ustaliłam z Braciszkiem, że tak zapoznam Mamę ze,
skrywanym dotąd w tajemnicy, moim pożyciem z Panem P.? Że łatwiej
wszystko przyjmie, gdy poczyta o tym w lekkiej formie, gdy zrozumie,
że mam dystans do tego związku i walczę, by nie dać się w nim
zdominować... Niby racja, ale chyba trudna dla matek, bo chodzi o
dziecko, nawet jeśli już bardzo dorosłe! Moja Mama ciągle zmaga się z
Wapiętnikiem i prawdą, która z niego wychynęła, ale – jak
zawsze – tak i tym razem mnie nie zawiodła.
- Dobrze się stało, że
poznałam Pana P. właśnie w ten sposób – nieoczekiwanie
przyznała na dobranoc.
A ranek dnia następnego
przyniósł dowód, że Mama naprawdę wchodzi w moją konwencję
walki ze słabością.
- Niby żadna to nowina, ale Wapiętnik uprzytomnił mi, że tak jak ty zmagasz się z Panem P., ja borykam się z panią S., której na imię Starość –
powiedziała, ale w głosie Mamy nie usłyszałam tego żalu, co
zwykle. Raczej zrozumienie.
PS. A oto Ryś przyłapany, gdy był pod wyraźnym działaniem "rozpylacza szczęścia"!
No i proszę! Cała naprzód dla Rysiów:) Czekam na szczegóły, bo mam, wśród pięciu miauczących domowników, jedną miaukę-świruskę, której by się to rysiowe ustrojstwo bardzo przydało.
OdpowiedzUsuńA jak działa to na Autorkę? Może jest tam szczypta, ehm, Marychy? Podobno pan P. traci dla niej głowę i chociaż na chwilę zapomina o swoich wrednych obowiązkach. Niskie ukłony dla Mamy. A panią S. należy zapakować do pudełka i wsadzić do zamrażalnika...
Patent na panią S. przekażę, a "rozpylacz szczęścia" chyba naprawdę działa... To się nazywa siła feromonów. Niestety na Pana P. nie zadziałało, bo nieźle dokuczył mi na wyjeździe. Niestety.
Usuń