środa, 17 lipca 2013

Sekret mandatu, kota i mój

Wyjechałam. I jeśli sądziłam, że pozostawanie przez kilka dni poza zasięgiem internetowych łączy da mi poczucie wolności, to zgrzeszyłam. Brakiem wyobraźni? Myśleniem życzeniowym? To tak, jakbym na krótki moment wcieliła się w rolę naiwnych skautów wierzących np. w niezależność mediów i jeszcze ustalających ranking mniej i bardziej zależnych... A od czego niby? Od gry rynkowej, politycznej, a może od łaski czytelników, co to na (moim ulubionym) pstrym koniu jeździ? Głupota! I skautów, i moja, oczywiście.
Dając sobie wszakże, jak nakazują psychoterapeuci, prawo do błędu, powiem tylko, że ledwom się wyplątała z sieci, jak wpadłam w inną pułapkę cywilizacyjną, bo w sam środek drogowego exodusu wakacyjnego. A że zmierzałam w kierunku Bałtyku, szukałam sposobu na korkowy stres próbując ustalić czy ilość campingów opornie wleczonych znad morza bilansuje się z tymi rączo mknącymi ku wybrzeżu. „Sześć znad, pięć ku...”, odliczałam cierpliwie, ale poległam w tej walce zmuszona uważać na ograniczenia prędkości, których nagromadzenie na trasie Bydgoszcz -Koszalin bije wszelkie europejskie standardy.
- Toż to horror jakiś, znowu dostałem mandat! – dosięgnął mnie niedawno wściekły komunikat Braciszka, który zabierał od nas Mamę do koszalińskiego siedliska. I choć kierowcą jest doświadczonym, co procentuje w całej Europie, to nie we wsi Rzeczenica, gdzie śrubę z lubością przykręcają nie takim jak on!
Na moim prywatnym celowniku są natomiast Bobolice, gdzie ubiegłej jesieni „depnęłam” całe 52 km/h zamiast 40! Szczęśliwie tamtejsi municypalni do tiurmy mnie nie wsadzili, ale musieli być mocno zdeterminowani, bo nie mogąc mnie namierzyć (przeprowadzka) poprosili o wsparcie bydgoskie posiłki. Gdy trzeba było wypełniać dodatkowe formularze, dostrzegłam miejsce na korespondencję, co wykorzystałam proponując bobolickim municypalnym sposób na podniesienie morale służby. Najprostszy: oni obniżą mi 100 złotowy mandat, a ja różnicę wpłacę na zbożny cel. I wiecie co, duch w narodzie nie upadł – poszli na to, więc wysłałam do Bobolic kwitek potwierdzający wpłatę 30 zł na Wioski Dziecięce, który powinien zostać oprawiony w ramki! Ale jeśli nawet mój przypadek znajdzie się w annałach bobolickiej straży, wcale nie zwalnia mnie to z czujności. A skoro nie zwalnia, to zwalniam ja na wszelkich niezbędnych (takoż i zbędnych) ograniczeniach i jadę do Koszalina z prędkością zdezelowanego caravaningu.
W końcu jednak osiągam cel podróży i w nagrodę piję z Mamą Cote (już wiecie, że lubię!) z delikatnych kieliszków, które pamiętają rok 1954, mój chrzest i wino z dzikiej róży. Bezcenne są takie spotkania, bezcenne chwile i takież wspomnienia... Że wino to jednak półwytrawne, nie słodkie, więc pytam o chuligana Rysia, czyli kota, który potrafi boleśnie ukąsić swoją żywicielkę, a moją rodzicielkę.
- Wiesz, ze mną i z Rysiem jest trochę tak, jak z miłością tej osławionej Czarnej Mańki do bandyty nożownika – Mama chce wypadek zbagatelizować właściwym sobie dowcipem, ale ja drążę dalej i w końcu poznaję sekret.
Konkretnie „Sekret szczęśliwych kotów”, jak nazwano ustrojstwo, które wtyka się w kontakt w celu rozpylania tzw. feromonów policzkowych uszczęśliwiających koty. A taki rozanielony futrzak już tylko łasi się i przymila, krzywdy nikomu nie czyniąc! Fakt, w nocy obudził mnie delikatny pocałunek w rękę i nie był to (odległy o 200 km) Tubylec, ale Ryś, bo trzeba wiedzieć, że śpię w pobliżu tego „rozpylacza szczęścia”.
Sekret za sekret – postanowiłam i wręczyłam Mamie wydruk z Wapiętnika. Nie wiem czy pamiętacie, jak ustaliłam z Braciszkiem, że tak zapoznam Mamę ze, skrywanym dotąd w tajemnicy, moim pożyciem z Panem P.? Że łatwiej wszystko przyjmie, gdy poczyta o tym w lekkiej formie, gdy zrozumie, że mam dystans do tego związku i walczę, by nie dać się w nim zdominować... Niby racja, ale chyba trudna dla matek, bo chodzi o dziecko, nawet jeśli już bardzo dorosłe! Moja Mama ciągle zmaga się z Wapiętnikiem i prawdą, która z niego wychynęła, ale – jak zawsze – tak i tym razem mnie nie zawiodła.
- Dobrze się stało, że poznałam Pana P. właśnie w ten sposób – nieoczekiwanie przyznała na dobranoc.
A ranek dnia następnego przyniósł dowód, że Mama naprawdę wchodzi w moją konwencję walki ze słabością.
- Niby żadna to nowina, ale Wapiętnik uprzytomnił mi, że tak jak ty zmagasz się z Panem P., ja borykam się z panią S., której na imię Starość – powiedziała, ale w głosie Mamy nie usłyszałam tego żalu, co zwykle. Raczej zrozumienie.

PS. A oto Ryś przyłapany, gdy był pod wyraźnym działaniem "rozpylacza szczęścia"!

2 komentarze:

  1. No i proszę! Cała naprzód dla Rysiów:) Czekam na szczegóły, bo mam, wśród pięciu miauczących domowników, jedną miaukę-świruskę, której by się to rysiowe ustrojstwo bardzo przydało.
    A jak działa to na Autorkę? Może jest tam szczypta, ehm, Marychy? Podobno pan P. traci dla niej głowę i chociaż na chwilę zapomina o swoich wrednych obowiązkach. Niskie ukłony dla Mamy. A panią S. należy zapakować do pudełka i wsadzić do zamrażalnika...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patent na panią S. przekażę, a "rozpylacz szczęścia" chyba naprawdę działa... To się nazywa siła feromonów. Niestety na Pana P. nie zadziałało, bo nieźle dokuczył mi na wyjeździe. Niestety.

      Usuń