Trzeba było widzieć miny
panów serwisantów, gdy wczoraj przyszłam odebrać rower
zataszczony im usłużnie przez Tubylca!
- Proszę pani, myśmy tu
nic nie znaleźli – najodważniejszy wysunął się przed szereg, a
na jego twarzy błąkał się uśmieszek pobłażania dla upierdliwej
baby, która najwyraźniej szuka dziury w całym.
- Jeździła na nim cała
załoga serwisu i wszystko jest w porządku! - kolega wsparł go
faktograficznie.
- Czy może nam pani raz
jeszcze powiedzieć, na czym polega usterka? - serwisowy tercet
zamknął głos dociekliwego.
Popatrzyłam na młokosów
w zakłopotaniu, bo jak im tu powiedzieć, że to Pan P. wkładał
przysłowiowy kij w szprychy?
- Hmm... Nie bardzo się
na tym znam, ale najprościej mówiąc, to przerzutki same mi się
przerzucały – brnęłam ze świadomością, jak absurdalnie to
brzmi.
- To znaczy, przeskakiwały
samoczynnie, chciałam czy nie chciałam, no, raczej gdy nie chciałam
i czy była potrzeba, czy nie, a raczej gdy jej nie było... - tak
się zamotałam w zeznaniach, że sama zaczęłam powątpiewać w
niecne uczynki Pana P., który chce mnie zniechęcić do roweru. Ale
wtedy przypomniał mi się (Big)Bit, który osobiście sprawdził, że
w damce coś szwankuje! Szybki telefon, triumfalnie oddaję słuchawkę
serwisantowi, on słucha, potakuje i komunikuje:
- Powinno być dobrze,
trochę linkę naciągnęliśmy i jest ok. A gdyby nie, zapraszamy
jutro – rzuca wyraźnie na odczepnego.
Osłupiałam. Czyżby Pan
P. przeciągnął na swoją stronę wszystkich facetów? Nie dość,
że sadysta sprawia mi ból, wprawdzie na ogół w alkowie, to
jeszcze wariatkę ze mnie robi całkiem publicznie! Już bym
uwierzyła we własnego umysłu zmącenie, gdy dobiegł mnie niewinny
głos serwisanta:
- Płaci pani 25 złotych!
I już wiedziałam, że nie zwariowałam, bo przecież nie płaci się
za nic. A może płaci? W głowie mi się kręci...
Tak potraktowana, w jeden
tylko sposób mogłam się odemścić. Wsiadłam więc na ten labilny
(sic!) w swej sprawności rower i popedałowałam przed siebie. I
wiecie, co? Jechało mi się znakomicie! Chociaż nie wiem czy to
wyzwolony złością power powodował, że lekko połykałam
kilometry, czy Pan P. kontynuował swoją grę w kotka i myszkę?
Może nawet dumałabym nad tym dłużej, ale czas mnie goni, bo muszę
się przygotować do podróży.
Tak, wyjeżdżam. W
piątek. W lubelskie. Z Groszkową. Na ślub jej syna. Napisałam
stylem depeszowym trochę na złość (miłej memu sercu) O, która
zapracowana dopadła wreszcie Wapiętnika, recenzując go tak: „Ty
lubisz takie rozłożyste, barokowe pisanie, a inni lubią je
czytać...” Czy lubię? Raczej myślę, że w pewnym wieku na snuty
wątek nanizuje się nam takie bogactwo przeżyć (własnych i
cudzych) doprawionych tzw. życiową mądrością (wyklętą przez
Osiecką) i asocjacjami rozmaitymi (czy ktoś jeszcze pamięta, że z
tą Hagaw debiutowała Hanna Banaszak?), że zawsze powstaje (o czym
już było) „poemat” dygresyjny. Tak, (o paradoksie!) po prostu.
A wracając do podróży...
Chce mi się tam być, ale nie chce jechać. Jednak pojadę, bo
czasem przywiązuję wagę do pewnych gestów, a tym chcę pokazać
Młodej Parze, że im naprawdę kibicuję. Nie w kapciach przed
telewizorem, ale na stadionowej żylecie, co metaforycznie ujmijmy
tak: również w warunkach, gdy wiatr wieje w oczy. Groszkowa to wie,
więc mnie zabiera z sobą, a razem zabieramy z sobą bagaż
ogromniasty. I mniej mi chodzi o kufry i walizy, ile o sumę (wyżej
wymienionej i naszej wspólnej) życiowej mądrości nagromadzonej na
metr kwadratowy pojazdu, którym będziemy się przemieszczać. Mam
nadzieję, że to przeżyjemy, a co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Z Groszkową znam się
całe 3 dekady krócej niż z Przyjaciółką, stąd nadzieja, a nie
pewność. Choć, prawdę mówiąc, niewiele było we mnie pewności,
gdy – po dwóch miesiącach zabiegów – wybrałam się dziś do
sklepów pomóc ubrać Przyjaciółkę. Żeby wam uświadomić
trudność sytuacji, w jakiej się znalazłam powiem tylko, że
rzeczona wyżej (bardzo osobna jednostka) włożyła na tę wyprawę
koszulkę z napisem ( w swoim ulubionym języku) „Jestem
niezależna”. I doradź tu takiej! Jakoś się udało, bo
niepostrzeżenie w torbie znalazło się … 14 sztuk tekstyliów
wszelakich. Wszystkie niepowtarzalne, a jedna (sztuka) w druga piękna, takoż Przyjaciółka, zgodnie z maksymą mego Taty, że
„jak ktoś ładny, to mu we wszystkim ładnie”.
- Przecież ja przez
ostatnich kilka lat nie kupiłam sobie tylu ciuchów – przyznała
Przyjaciółka patrząc z niedowierzaniem w przepastną torbę. Minę
miała, jak kot, który dobrał się do śmietanki, a ja głosiłam w
duchu pochwałę końcówek. Oczywiście, serii, gdy ktoś miał
jakieś głupoty na myśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz