środa, 24 lipca 2013

Męska zmowa i babska końcówka

Trzeba było widzieć miny panów serwisantów, gdy wczoraj przyszłam odebrać rower zataszczony im usłużnie przez Tubylca!
- Proszę pani, myśmy tu nic nie znaleźli – najodważniejszy wysunął się przed szereg, a na jego twarzy błąkał się uśmieszek pobłażania dla upierdliwej baby, która najwyraźniej szuka dziury w całym.
- Jeździła na nim cała załoga serwisu i wszystko jest w porządku! - kolega wsparł go faktograficznie.
- Czy może nam pani raz jeszcze powiedzieć, na czym polega usterka? - serwisowy tercet zamknął głos dociekliwego.
Popatrzyłam na młokosów w zakłopotaniu, bo jak im tu powiedzieć, że to Pan P. wkładał przysłowiowy kij w szprychy?
- Hmm... Nie bardzo się na tym znam, ale najprościej mówiąc, to przerzutki same mi się przerzucały – brnęłam ze świadomością, jak absurdalnie to brzmi.
- To znaczy, przeskakiwały samoczynnie, chciałam czy nie chciałam, no, raczej gdy nie chciałam i czy była potrzeba, czy nie, a raczej gdy jej nie było... - tak się zamotałam w zeznaniach, że sama zaczęłam powątpiewać w niecne uczynki Pana P., który chce mnie zniechęcić do roweru. Ale wtedy przypomniał mi się (Big)Bit, który osobiście sprawdził, że w damce coś szwankuje! Szybki telefon, triumfalnie oddaję słuchawkę serwisantowi, on słucha, potakuje i komunikuje:
- Powinno być dobrze, trochę linkę naciągnęliśmy i jest ok. A gdyby nie, zapraszamy jutro – rzuca wyraźnie na odczepnego.
Osłupiałam. Czyżby Pan P. przeciągnął na swoją stronę wszystkich facetów? Nie dość, że sadysta sprawia mi ból, wprawdzie na ogół w alkowie, to jeszcze wariatkę ze mnie robi całkiem publicznie! Już bym uwierzyła we własnego umysłu zmącenie, gdy dobiegł mnie niewinny głos serwisanta:
- Płaci pani 25 złotych! I już wiedziałam, że nie zwariowałam, bo przecież nie płaci się za nic. A może płaci? W głowie mi się kręci...
Tak potraktowana, w jeden tylko sposób mogłam się odemścić. Wsiadłam więc na ten labilny (sic!) w swej sprawności rower i popedałowałam przed siebie. I wiecie, co? Jechało mi się znakomicie! Chociaż nie wiem czy to wyzwolony złością power powodował, że lekko połykałam kilometry, czy Pan P. kontynuował swoją grę w kotka i myszkę? Może nawet dumałabym nad tym dłużej, ale czas mnie goni, bo muszę się przygotować do podróży.
Tak, wyjeżdżam. W piątek. W lubelskie. Z Groszkową. Na ślub jej syna. Napisałam stylem depeszowym trochę na złość (miłej memu sercu) O, która zapracowana dopadła wreszcie Wapiętnika, recenzując go tak: „Ty lubisz takie rozłożyste, barokowe pisanie, a inni lubią je czytać...” Czy lubię? Raczej myślę, że w pewnym wieku na snuty wątek nanizuje się nam takie bogactwo przeżyć (własnych i cudzych) doprawionych tzw. życiową mądrością (wyklętą przez Osiecką) i asocjacjami rozmaitymi (czy ktoś jeszcze pamięta, że z tą Hagaw debiutowała Hanna Banaszak?), że zawsze powstaje (o czym już było) „poemat” dygresyjny. Tak, (o paradoksie!) po prostu.
A wracając do podróży... Chce mi się tam być, ale nie chce jechać. Jednak pojadę, bo czasem przywiązuję wagę do pewnych gestów, a tym chcę pokazać Młodej Parze, że im naprawdę kibicuję. Nie w kapciach przed telewizorem, ale na stadionowej żylecie, co metaforycznie ujmijmy tak: również w warunkach, gdy wiatr wieje w oczy. Groszkowa to wie, więc mnie zabiera z sobą, a razem zabieramy z sobą bagaż ogromniasty. I mniej mi chodzi o kufry i walizy, ile o sumę (wyżej wymienionej i naszej wspólnej) życiowej mądrości nagromadzonej na metr kwadratowy pojazdu, którym będziemy się przemieszczać. Mam nadzieję, że to przeżyjemy, a co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Z Groszkową znam się całe 3 dekady krócej niż z Przyjaciółką, stąd nadzieja, a nie pewność. Choć, prawdę mówiąc, niewiele było we mnie pewności, gdy – po dwóch miesiącach zabiegów – wybrałam się dziś do sklepów pomóc ubrać Przyjaciółkę. Żeby wam uświadomić trudność sytuacji, w jakiej się znalazłam powiem tylko, że rzeczona wyżej (bardzo osobna jednostka) włożyła na tę wyprawę koszulkę z napisem ( w swoim ulubionym języku) „Jestem niezależna”. I doradź tu takiej! Jakoś się udało, bo niepostrzeżenie w torbie znalazło się … 14 sztuk tekstyliów wszelakich. Wszystkie niepowtarzalne, a jedna (sztuka) w druga piękna, takoż Przyjaciółka, zgodnie z maksymą mego Taty, że „jak ktoś ładny, to mu we wszystkim ładnie”.
- Przecież ja przez ostatnich kilka lat nie kupiłam sobie tylu ciuchów – przyznała Przyjaciółka patrząc z niedowierzaniem w przepastną torbę. Minę miała, jak kot, który dobrał się do śmietanki, a ja głosiłam w duchu pochwałę końcówek. Oczywiście, serii, gdy ktoś miał jakieś głupoty na myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz