sobota, 14 września 2013

W leśnych ostępach nad Sanem

Zaglądającym do Wapiętnika melduję, że zgłosiłam go do konkursu na Blog Roku. Jeśli uważacie, że warto, głosujcie:-)

http://blogroku.pl/2013/kategorie/wapia-tnik-czyli-z-pamia-tnika-parkinsonika,8bq,blog.html 



UWAGA! Od poniedziałku (16.09.2013) szukajcie Wapiętnika pod adresem:
katarzynakabacinska.natemat.pl

- Do Bożego Narodzenia daleko, a my już mamy gwiazdkę z nieba … – tak nieskłonny do emfazy Tubylec podsumował naszą podróż na Pogórze Dynowskie. Po dwunastu godzinach za kółkiem non-stop, po przejechaniu łącznie półtora tysiąca kilometrów! Widać wyprawa rzeczywiście mu się podobała.
Nic dziwnego, było wspaniale! Ale ja, jak zwykle, zacznę od końca.
- Macie księgę gości? - zapytałam Górali, u których byliśmy z Tubylcem, bo na pożegnanie chciałam podziękować „za całokształt”.
- Musi ci wystarczyć wpis internetowy – odrzekła z powagą Góralka nawet powieką nie mrugnąwszy na takie fanaberie. Dobrze mnie zna!
Ile to już lat minęło od chwili, gdy podczas jakiejś konferencji podeszła do mnie pensjonarka z warkoczami? Ćwierć wieku na pewno! Już wtedy O postanowiła, że będzie dziennikarką (nie Góralką), mnie zaś przynosiła swoje wprawki – szkolne w formie i treści. Nie wiem na ile O skorzystała z moich rad, wiem za to (i dawno przyznałam), że „uczeń przerósł mistrza”, bo O w zawodzie osiągnęła więcej, niż ja. Ale bez wpływu na naszą znajomość – lubimy się i często kontaktujemy. Rzadziej osobiście, ale przedzierzgnięcie się w Góralkę musiałam zobaczyć na własne oczy!
I zobaczyłam O równie dobrze poruszającą się wśród meandrów Sanu o dzikich brzegach, górskich dróg i bezdroży oraz wiejskiego obejścia, co pośród tajemnych merytoryczno-towarzyskich meandrów krynickiego forum ekonomicznego. Godzącą to z próbami ułożenia psów, troską o ład w chacie i wsad do garnka, tkwieniem przy komputerze oraz wbieganiem na wzgórze (ochrzczone rozmównicą telefoniczną), by złapać zasięg w komórce. Zuch dziewczyna!
Jak mogłam się przy niej czuć, gdy sama ledwo wspięłam się do domostwa Górali, schody w chacie zaliczałam czworakach, a cerkiew w Uluczu zdobyłam na ostatnim tchu, choć o kijach? No, jak? Powiem wam: jak miastowa nałożnica parkinsonowa! Taka, która mało że nienawykła do koguciej pobudki o godz. 6.30 i życia pod górkę (dosłownie!), to jeszcze w pas się kłaniająca gachowi, Panu P.! Bo mogło na to wyglądać, żem mocno uległa wobec lubieżnika – cynika, który nie bacząc, że podróżuję razem z Tubylcem, wtrynił się gdzieś między nas i bagaże. A na miejscu wychynął, ucapił mnie za nogi i już nie puścił. Jeśli jednak myślał, że mi tę wyprawę zepsuje, to się mylił! Nawet jako "rącza sarenka inaczej" (widzieliśmy niejedną pomykającą po zboczach) sporo zobaczyłam.
Najpierw w Sandomierzu, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg i gdzie dopadła nas oczywista oczywistość urody tego miasta. Ze sztandarowym przykładem rynku okolonego kamieniczkami sprzed 5-6 wieków, ratusza dumnie obnoszącego swą architektoniczną unikalność czy katedry z barokowo-rokokowymi freskami. Przewodniki nie kłamią – to piękne miejsca, ale ja wolę urodę nieoczywistą i taką znalazłam nocą … na ganku naszego pensjonatu. Adres mówi sam za siebie: ulica Katedralna 13 – spojrzysz w prawo i widzisz pięknie podświetloną kopułę katedry, w lewo - podziwiasz zamczysko w całej okazałości. Wszystko na tle rozgwieżdżonego nieba, bo (oprócz Pana P.) wieźliśmy na południe pogodę, jak brylant.
Potwierdzili to Górale, gdy już zasiedliśmy wspólnie na drewnianym tarasie z widokiem na pobliskie wzgórze. Może dlatego, że nie musiałam go (chwilowo) zdobywać, urzekło mnie łagodnym podejściem w porównaniu z tym, które nazajutrz forsowaliśmy chcąc w Uluczu zobaczyć najstarszą (1510 r.) cerkiew w Polsce. Wewnątrz trwały prace konserwatorskie, więc mogliśmy zobaczyć, jak ratuje się przed ruiną wyjątkowy zabytek, a od zapomnienia spuściznę historii, która jest do dziś palącą raną. Wszak to tereny zamieszkałe przed wojną przez Ukraińców i Łemków, naznaczone dramatycznymi wydarzeniami spod znaku UPA z jednej strony i Akcji Wisła – z drugiej. Tutejsze ostępy leśne ciągle kryją wiele mrocznych tajemnic... Rzucają cień na skąpane w słońcu malownicze zakola Sanu i każą turyście zatrzymać się i w Dubiecku (to tu, a nie w Krasiczynie urodził się Ignacy Krasicki) przy obelisku ku pamięci Polaków pomordowanych przez sotnię „Burłaka” z UPA, i w nieodległej wsi Piątkowej Ruskiej, gdzie drugi człon nazwy codzienność zepchnęła w niepamięć wraz z 2700 rdzennymi mieszkańcami – Ukraińcami. I tylko patrzeć, jak przestanie być świadectwem historii zamknięta cerkiew św. Dymitra, która niszczeje wraz z nagrobkami o wiele mówiących tablicach.
 
Był upalny dzień, a ja – tam nad Sanem, u schyłku lata 2013 roku – poczułam na plecach chłodny powiew... Nieostatni w tej podróży, choć trudno go porównać z tym, który dopadł mnie w labiryncie wizji, fantazji, wodzenia na pokuszenie i balansowania na krawędzi różnych bytów, w jaki wpadliśmy zwiedzając galerię prac Zdzisława Beksińskiego w sanockim muzeum. On już jako fotografik deformował rzeczywistość! Na obraz i podobieństwo... no, właśnie czego? Chyba jednak swojego, bardzo osobnego, świata, który nosił pod powiekami. Obcowanie z obrazami Beksińskiego na wyciągnięcie ręki było dla mnie przeżyciem, którego siłę mierzę destrukcyjną mocą. Może dlatego w sanockim muzeum, gdzie widziałam jeszcze zbiór ikon (a o ich uświęcony porządek, czyli ikonostas zagadnęłam panią, która przedstawiła się: „nie jestem wiedźmą, bo nie wiem wszystkiego, ale nic niewiedzącą niewiastą też nie, bo pewną wiedzę mam”) najbardziej podobał mi się ...piec. Stary, bajecznie kolorowy łemkowski piec kaflowy!
Nic dziwnego więc, że w Lizbonie (wyjeżdżamy za miesiąc!) żelaznym punktem programu jest dla mnie muzeum azulejos, czyli płytek ceramicznych. Marzę o znalezieniu się w świecie ich dekoracyjnego bogactwa, które od starożytności jest świadectwem estetycznych tęsknot ludzi różnych kultur...
Radość planów zakłóca jedynie Pan P. To światowiec i wątpię, że uda się go zgubić w podróży lub na kaskadowych uliczkach Lizbony. Ale nieoczekiwany transfer (jak mówi Tubylec) Wapiętnika na platformę  naTemat pozwala mi  wierzyć, że  tamtejsze doborowe towarzystwo zmusi mego prześladowcę do poprawności politycznej. Bo czy Pan P. odważy się publicznie obłapiać mnie za nogi przy Beacie Kempie? Uniemożliwiać życie z podniesioną głową w obecności pań Krystyn – Jandy i Kofty? Naruszać mir domowy (szczególnie alkowy) w bliskości prezydentów Wałęsy i Kwaśniewskiego? A w kompanii takich blogerów się znajdę! Zamknę niniejszym pewien etap walki z Panem P., ale otworzę nowy.

środa, 4 września 2013

Chora metafora, więc hajda w góry!

Że też mnie podkusiło takie metaforyczne dyrdymały o szpitalu marzeń niczym z telewizyjnej Leśnej Góry wypisywać! Zupełnie jakbym nie znała rzeczywistej kondycji polskiego lecznictwa – przedzawałowej! Najwyraźniej w złą godzinę rozpłynęłam się nad (autentycznie) sprawną obsługą na oddziale ratowniczym szpitala im. Jurasza, bo już wczoraj przyszło nam z Tubylcem stanąć twarzą w twarz z prawdziwym obliczem służby zdrowia.
Po raz pierwszy w życiu (słowo!) postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw państwowego sanatorium i w tym celu udaliśmy się do lekarza pierwszego kontaktu, by nam wypisał skierowania.
- Gorszego czasu to już nie mogliście sobie państwo wybrać – przywitał nas pan doktor od progu.
- Niby babie lato zapisom nie służy, to może jesień lepsza, lub zima? - brnęłam w swoich naiwnych domysłach, czym wywołam uśmiech politowania na obliczu doświadczonego medyka. A zaraz potem sięgnięcie do szuflady, skąd na biurku wylądował wielki stos papierów.
- To wszystko są odrzucone przez NFZ skierowania do sanatoriów, które ostatnio wypisywałem swoim pacjentom – nie pozostawił wątpliwości posępny lekarz, który w złowróżbnym monologu miał się dopiero rozwinąć. Jął nam bowiem opowiadać o krachu lecznictwa sanatoryjnego, zamykaniu obiektów i o rynkowej twardej grze pozostałych, w której pacjent z etykietką ubezpieczalni jest na straconej pozycji, bo liczy się tylko pieniądz!
- No i zapomnijcie o tym, że uda wam się pojechać razem – podsumował, przytaczając argumentację NFZ, który nie zamierza dalej finansować „rodzinnych wczasów”.
Tego było już za wiele! Przynajmniej dla mnie. Bo niby kiedy miałam jeździć do sanatorium: gdy miałam 20 lat i byłam zdrowa jak rydz?! A że chcę jechać z Tubylcem? Toż to miód na serce dla (deklarowanej) polityki prorodzinnej państwa, nie mówiąc już, jaki miodzio dla naszych zwyrodniałych (sic!) kręgosłupów i przetrąconych bioder. A może przy okazji uda się przetrącić kulasy Panu P.?
- Pisz pan! - rzuciłam z determinacją, ucinając wieszczenie lekarza i oświadczając, żem zaprawiona w bojach, więc będę walczyć!
Oszczędzę wam wizji, którą pan doktor nakreślił, jako efekt tak roszczeniowego (?) stanowiska. Wspomnę tylko, że niespotykanie spokojny Tubylec zaczął mnie ciągnąć za rękaw, bym przestała. Przestałam, a lekarz poprzestał – i dobrze – na skierowaniu nas na badania, bo gdyby zmierzył mi ciśnienie, wylądowałabym niechybnie w szpitalu! Nie udobruchała mnie nawet uspokajająca diagnoza w sprawie nogi, co oznaczało zielone światło dla naszej podróży.
Bo wyjeżdżamy jutro z Tubylcem w treny tyleż od nas odległe, co nieznane. Celem jest wieś przycupnięta w trójkącie Rzeszów – Przemyśl – Sanok, gdzie ze swoim Mężczyzną (o duszy górala) osiadła zaprzyjaźniona O, która wysokie szpilki bywalczyni warszawskich gabinetów (nie mylić z salonami!) zamieniła na długie kalosze. I tak ze stołecznej pracoholiczki przedzierzgnęła się w … zapracowaną (czasem również w szpilkach) Góralkę.
- Gdy byłaś w Warszawie przez lata wybierałam się, jak sójka za morze, a gdy mieszkasz „u czorta na kuliczkach”, na jednej nodze (niemal dosłownie!) ryzykuję tłuc się pół doby, żeby się spotkać – uświadomiłam Góralce, sama nie bardzo rozumiejąc motywy swego postępowania. A może są najprostsze: stolicy nie lubię, zaś piękne nieznane zawsze pociąga?
Wprawdzie nie połazimy wiele po malowniczych terenach tego południowego cypla Polski, ale co zobaczymy, to nasze. Tym bardziej, że po drodze zatrzymamy się na popas w urokliwym Sandomierzu, planujemy też wypad do sanockiego muzeum, gdzie przeniesiemy się w zdumiewający świat malarstwa Zdzisława Beksińskiego. Jego niektóre prace mnie przerażają, ale mają w sobie jakąś magię, moc przyciągania, której ulegam.
Póki co, muszę jednak ulec głosowi rozsądku Tubylca, który popędza, bym się w końcu spakowała. A jutro, hajda! (z ukrytym w aucie taborecikiem do elewacji nogi – hi, hi, hi...)


niedziela, 1 września 2013

Noga w elewacji i spóźniona Sablewska

Czułam pismo nosem, no czułam! Pisząc, że wyglądam niecierpliwie powrotu Doktora Nieustającej Pomocy z wywczasów, przyznałam się do jakiegoś niepokoju, który mnie trawił. Trawił, trawił i wytrawił cały mój optymizm, bo już drugi (a ile jeszcze?) dzień siedzę bezczynnie z nogą w...elewacji!
A zaczęło się niewinnie. Niby skarżyłam się na Pana P., że boleśnie (z nadzwyczajną, nawet jak dla niego, konsekwencją) wwiercał mi się w prawą łydkę, co wręcz zmieniło mnie ostatnio na basenie w boję, która bezwładnie unosi się na wodzie. W desperacji pytałam innych chorych na Parkinsona, czy im też tak nogi (a konkretnie brzuchaty łydki, że powtórzę fachowo za Tubylcem) wysiadają. Ale po tym, jak brzuchatego dopadł mój domowy masażysta, w sobotę wstałam bez bólu i radośnie oznajmiłam Tubylcowi, że po śniadaniu wsiadamy na rowery. Ten jednak, póki co, podał mi słuchawkę telefonu.
- Nie mam tu, na obcej ziemi, zaprzyjaźnionej przez koneksje dzieci pani od okularów. Nie mam tu zresztą żadnych koneksji i przyjaciół. Nie wpadam do Obór durnych pompą napędzanych, gdzie jedna Duża, druga Mała machają portrety, ledwo się na stołku usiądzie. Kolekcji fajek również nie mam, a chciałabym mieć! – zalał mnie potok pomieszanych słów i wątków, które z szybkością karabinu maszynowego wyrzucała z siebie Emigrantka.
- Znaczy się czytałaś Wapiętnik – z pogwałceniem gramatyki, ale udało mi się wstrzelić w przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Przerwa była krótka, rozmowa (o blogu i wyprawie życia Emigrantki) długa, ale oczu w nią nie angażowałam, więc zdążyłam się dobrze przyjrzeć mojej feralnej nodze. Nie bolała, ale od drugiej różniła się znacznie opuchlizną i zaczerwienieniem! Ki diabeł? Na pewno taki, który wsadził kij w szprychy, bo z roweru nici. Tak (nieśmiało) podpowiadał mi rozsądek, a (stanowczo) zarządził Tubylec. Sam pojechał tropić Messich, czy innych „Lewych” na powiatowych boiskach, a ja telefonując do Przyjaciółki, nieopatrznie wygadałam się o spuchniętej nodze. Ta zasięgnęła języka u fachowca i lawina ruszyła...
Jeszcze miałam nadzieję, że powstrzyma ją Doktor Nieustającej Pomocy, bez którego nie podejmę żadnej decyzji w sprawie zdrowia. Dopadłam go telefonicznie dosłownie w momencie powrotu z wakacji, a on mi na to, że fachowiec od Przyjaciółki ma rację, że to może być zakrzepica i trzeba jechać na oddział ratunkowy.
Jezu, jaka byłam wściekła! Miałam fatalne doświadczenia z takich oddziałów, gdzie zwykle czeka się godzinami... Jakież więc było moje zdumienie, gdy okazało się, że wizyta w SORze bydgoskiego szpitala im. Jurasza przypominała kadry z serialu o lecznicy marzeń, którą scenarzyści umieścili w Leśnej Górze. Rejestracja, 5 minut oczekiwania i już byłam przyjęta przez dyżurnego lekarza ogólnego! Kwintesencji spokoju i wyrozumiałości dla rozdygotanych (na różny sposób i z różnych powodów) pacjentów. Zbadał mnie i orzekł, że powinien mnie zobaczyć chirurg naczyniowy, który pojawił się jak spod ziemi! Panowie pomruczeli coś między sobą i po 5 minutach zrobiono mi USG oraz zapisano stosowny lek.
- Nic groźnego tu nie widzę, ale zalecam absolutny odpoczynek i elewację spuchniętej kończyny – orzekł chirurg, a ja bardziej się domyśliłam, niż zrozumiałam, że chodzi o trzymanie nogi w górze. No, powiedzcie sami, czy to nie scena żywcem wyjęta z serialu „Na dobre i na złe”? Szczypałam się nawet w pupę, nie wierząc własnym oczom, ale mili panowie doktorzy byli realni – empatyczni, nawet ze śladem uśmiechu na poważnych (zmęczonych?) obliczach. Chwilo trwaj! - chciałoby się zakrzyknąć, choć przecież nawet do tak przyjaznego oddziału szpitalnego człowiek woli nie wracać.
Wrócę za to do „elewacji kończyny”, bo – jak zapewne większość z was – dotąd uważałam, że to zewnętrze, takie „lico”, budynku. Dopiero dawne znaczenie tego słowa, którym określano podnoszenie (z łaciny – elevatio) hostii podczas mszy rzuciło nieco światła i na tę medyczną elewację.
Siedzę zatem utknięta w domu z powodu obrzękniętej kończyny (wprawdzie dolnej, ale trzymanej w górze) i gapię się w telewizor. A tam, w TVN Style, zobaczyłam program pt. „Sablewskiej sposób na modę”, czyli – doskonale znane i popularne w zachodnich stacjach – metamorfozy przeprowadzane na wizerunku pań nieradzących sobie z doborem stroju, fryzury i makijażu. Przeprowadzane – uściślijmy – przez specjalistów, Maja Sablewska musi się zatem jawić jako kobieta wielu talentów, niedawno była przecież menedżerką gwiazd, potem zasiadała w jury łowiącym muzyczne talenty, a teraz widzimy ją w roli modowej wyroczni. Nawet nie to mnie jednak w programie uderzyło, sama bowiem (bez fachowego przygotowania) miałam odwagę porwać się kiedyś na podobną działalność. Z tym, że to było niemal dwie dekady temu, na nieporównywalną skalę i bez tego (telewizyjnego) sztafażu oraz zastępu profesjonalistów (np. od medycyny estetycznej) do pomocy.
Ale to właśnie wtedy, w połowie lat 90. - nie w 2013 roku, co m.in. robi Sablewska – proponowanie w metamorfozach „odsłony za grosik”, jak nazywałam ubieranie pań w stroje z tzw. lumpeksów było nowatorskie. Raz, że sieć second hand dopiero raczkowała, dwa – kupowanie tam było rzeczą wstydliwą, deklasowało. Tymczasem ja, prowadząc rubrykę metamorfoz w lokalnym tygodniku, próbowałam bydgoszczanki lat 90. nauczyć, że można wyglądać jak „milion dolarów”, dolarów tych nie mając, że w sztuce ubierania ważne jest, by znaleźć coś dla siebie (pasującego do figury, urody i osobowości), mniej ważne – gdzie. Bo już wyższą formą wtajemniczenia jest umiejętność wyszukiwania w sklepach z używaną odzieżą absolutnych rarytasów, rzeczy niepowtarzalnych, nierzadko markowych. Wówczas wystarczyła mi satysfakcja, że panie poddające się modowej przemianie kupowały sobie wybrane przeze mnie w lumpeksach stroje, czego nie mogę powiedzieć o drugiej (tzw. normalnej) odsłonie metamorfoz.
Mając w dziennikarskim dorobku taki (ponad dwuletni) epizod z siermiężnych lat 90. nie mogę wyjść z podziwu, że dwie dekady później TVN Style tyle czasu i atłasu, a przede wszystkim prochu zużywa na wyważanie otwartych drzwi. Ale może traktuję to zbyt osobiście? Może się czepiam?

piątek, 30 sierpnia 2013

Plantacja arbuzów, czyli dary losu

Radio szczuje od samego rana: Super kumulacja w Lotto, do wygrania 10 milionów, graj w punktach Lotto! Super kumulacja... A we mnie kumuluje się złość, że daję czasem losowi szansę, gram i nic nie wygrywam. Jak miliony (ale nie te skumulowane) graczy, z których każdy ma nadzieję, że teraz, że tym razem, że w końcu szczęście się do niego uśmiechnie.
- No i jest trójeczka! – słyszę nagle komunikat Tubylca znad kuponu. Błyskawicznie jednak satysfakcja w głosie ustępuje irytacji.
- Niewiele, no niewiele brakowało do pięciu trafień! Zobacz, mam 6 zamiast 7 i 28 zamiast 27 – zżyma się niedoszły milioner.
- Klasyka – myślę, wyobrażając sobie w ilu domach rozgrywają się podobne sceny. Jeden to nawet dobrze znam – Mama skreśla szczęśliwe (?) numerki od pół wieku.
- Ile to już stadionów wybudowano dzięki mnie – od czasu do czasu daje przemówić rozsądkowi i rzuca ten swój hazard na ...tydzień. Po czym znów skreśla i dzieli potencjalną wygraną między dzieci i wnuki. Bo to jest to, co Mama lubi najbardziej – dzielić się. Z bliskimi, dalszymi, ze wszystkimi...
- Właściwie to my nie musimy grać, wystarczy, że trafi twoja Mama – zauważył kiedyś rezolutnie Tubylec, pewien dopuszczenia do (ewentualnej) puli teściowej. Obserwując jednak niefart rodzinnej hazardzistki, wspomaga ją czasem własnym kuponem, częściej jednak poprzestając na skwitowaniu stanu rzeczy powiedzonkiem, które przywlókł kiedyś do domu.
- To, co: „gówno, guzik i arbuzik”? - bardziej konstatuje, niż pyta po kolejnym losowaniu.
A Mama? Chociaż dama z przedwojenną kindersztubą, ma poczucie humoru i „kupiła” powiedzonko, z akcentem wszakże na słowo arbuzik, które w związku z jej fartem często pojawia się w naszych rozmowach.
- Mamuś, to ty masz już niezłą plantację arbuzów – zażartowałam pewnego razu i teraz Mama, z uporem godnym lepszej sprawy, plantację tę powiększa 2 razy w tygodniu. Po ostatnim losowaniu triumfalnego telefonu nie było, zatem znowu poszło w plantację...
Wprawdzie, jak śpiewano ongiś, „kufereczek stóweczek, daj Boże!”, cały ten kuponowo-totolotkowy temat funkcjonuje u nas raczej w kategorii żartu. Coś w tym musi być, skoro jadąc dziś z Tubylcem na basen wyłam razem z Dżemem na cały regulator, że „w życiu piękne są tylko chwile” i ani przez moment nie widziałam tego szczęścia w mamonie. Dziwny jest ten ... człowiek, że sparafrazuję Niemena.
Ja jednak lubię ludzi. I zależy mi na ich sympatii. To, między innymi, dlatego, żeby mnie ludzie nie znielubili, staram nie opowiadać wiecznie o chorobie, dystansować się wobec niej, żartować nie tylko z Pana P., ale z siebie w tym konkubinacie (rany, jak ja nienawidzę tego słowa!) opartym na przemocy. Choroba od tego nie znika, ale jest mi ciut lepiej. Na tyle, by nie wkładać burki i nie uciekać do Arabii Saudyjskiej, gdzie właśnie triumfalnie odtrąbiono, że nad kobietą nie wolno znęcać się fizycznie, psychicznie, ani seksualnie, bo to jest – według nowego prawa – przestępstwo. Nie pojadę tam, bo dobrze – z własnego, polskiego podwórka – wiem, że prawo sobie, a życie sobie.
Wierzyć, że w Polsce nie ma zjawiska przemocy domowej, to tak jak myśleć, że w domach dziecka są same sieroty! Tymczasem dzieci trafiają tam z racji kryminogennego miejsca urodzenia, dziedziczonej patologii i biedy. Niewydolne jest tu również państwo ze swoją skrywaną (obcą ideowo?) funkcją opiekuńczą, więc łatanie dziur w systemie odbywa się dzięki rozmaitym fundacjom, stowarzyszeniom, darczyńcom.
Jednemu z takich domów (w Nienadowej) pomogli dobrzy ludzie skrzyknięci przez Ki, którą już poznaliście przy okazji moich rojeń o wydaniu książki, ale to osoba o wielu obliczach. Teraz Ki chce niesionej dzieciom pomocy nadać jakieś ramy, stąd projekt „Przedsiębiorcy Pomagają”, który na dobry początek apeluje do solidarności tych, co mają więcej, o wsparcie dla gdyńskiego dziecięcego hospicjum. Zresztą sami sobie za chwilę poczytacie, bo Ki tworzy stronę, a na razie można zajrzeć na jej blog: www.kingamatusiak.natemat.pl  
(takam dobra w internetowe klocki, że czcionka mi się zmieniła, a ja nie potrafię tego naprawić...)
Wiem, że są ludzie, którzy, jak mogą, to pomogą. Zrobiłaby też tak moja Mama -emerytka, gdyby – zamiast powiększać plantację arbuzów – w końcu coś wygrała. Ja (też emerytka) póki co gram na własne konto: o każdy dzień wyrwany oprawcy, Panu P. I nie mam, niestety, ostatnio powodów do odtrąbienia zwycięstwa, bo trudno o nie, gdy boli... Pytam więc innych chorych zmagających się z Parkinsonem, czy wam Pan P. też wyłącza nogi? Ja od kliku dni noszę w prawej łydce ciężar, którego nawet masaże Tubylca nie są w stanie zneutralizować. Nogi (druga mniej dotkliwie, ale jednak) mam kompletnie usztywnione i choć pojechałam dziś na basen, to od razu założyłam, że rzecz potraktuję rehabilitacyjnie. Słowa dotrzymać nie było mi trudno, bo o normalnym pływaniu w ogóle nie mogło być mowy, nawet nawykowe (od lat!) liczenie sobie odpuściłam, słowo! Na jutro planowaliśmy z Tubylcem rower, ale chyba nic z tego. Ja już tylko wyglądam powrotu z urlopu Doktora Nieustającej Pomocy. Z nadzieją, ale i ze strachem. Chyba po raz pierwszy.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Mor(w)owa panienka

Tęsknię już trochę za Bo, która w stadle odpoczywa nad Bałtykiem. Brakuje mi naszych pogaduszek, no i cotygodniowego nordic walking. Poruszamy się wprawdzie jak stateczne damy, ale ja - gdy trzeba - potrafię kijem zdzielić obłapiającego mi nogi Pana Parkinsona!  Tym bardziej ucieszyłam się z zaproszenia Groszkowej na działkę, gdzie też godzinę rezerwujemy sobie na marsz z kijkami. Ale tam to już nakaz przyzwoitości po obfitościach dobrego jedzonka.
W sobotę moją nadziewaną cukinię potraktowałyśmy jako starter, potem był nordic walking, by uciszyć wyrzuty sumienia przed kurczakiem z grilla serwowanym przez gospodynię. Ale, co najważniejsze: przed, w trakcie i po – gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... O czym? Nie zadawalibyście tego pytania, gdybyście znali Groszkową, która – oprócz roli „Ciotki Dobra Rada”, jak nazywa swoją skłonność do udzielania rad każdemu i na każdy temat – ma głowę pełną encyklopedycznej wiedzy z dziedzin wszelakich.
- Czy oni nie zrywają morwy? - automatycznie szukałam potwierdzenia u Groszkowej na widok uwijających się w krzakach ludzi, których mijałyśmy maszerując z kijami.
- Na liście za wcześnie – orzekła stanowczo, ale w zamian zaserwowała mi opowieść o owocach morwy, podobno najpyszniejszych w świecie.
- Jak na nie trafię, zrobię morwowe galaretki na zimę – dotarło jeszcze do mnie, ale jak przez mgłę, bo właśnie przekraczałam magiczny próg niechcący uchylonych drzwi do szalonych lat 70. Ich schyłek nieodmiennie kojarzy mi się z szelestem morwy zjadanej przez jedwabniki, w hodowli których pomieszkiwałam...
Prawdę mówiąc to była stara poznańska kamienica, gdzie rezydował W o fizjonomii indiańskiego szamana, a będący zdumiewającym skrzyżowaniem hydraulika (po zawodówce), fizyka (studia macierzyste) i filozofa (drugi fakultet). Sercowe przygody sprowadziły tam jego ukochaną E, a powita wkrótce córeczka zagęściła metraż. Nie na tyle jednak, by dobroduszny W nie przytulał bezdomnych czytelników dzieł od Arystotelesa do Poppera (tudzież z innej półki). Przygarnął więc do serca i nas z Przyjaciółką, gdy każda straciła dach nad głową. I tak zaczęła się bodaj najbarwniejsza epoka w moim życiu. Choć, prawdę powiedziawszy, gdybym do tej komuny trafiła wcześniej, ukończenie studiów stałoby pod znakiem zapytania. Tak wielkim, jak nasza (wówczas) fantazja i beztroska.
A przecież absolutny prymat należał tu do W i pewnie nie były to cechy najbardziej pożądane u gospodarza i głowy rodziny. Początkowo jednak mało kto – oprócz matki jego dziecka – zdawał sobie z tego sprawę. Gdy więc, wróciwszy pewnego dnia z czytelni (zbierałyśmy materiały do naszych prac magisterskich), zastałyśmy wannę pełną... marchwi, nie zdążyłyśmy nawet zmartwić się zakazem kąpieli.
- Teraz będziemy handlować włoszczyzną – zakomunikował zdumionemu zgromadzeniu W i ze stoickim spokojem rozdzielił między nas robotę.
Zbieraliśmy się zatem w kuchni, jak ongiś przy darciu pierza, i umyte warzywa pakowaliśmy do siatki ciętej z metra. W wychodził z towarem na pobliski Rynek Wildecki i sprzedawał. Co 2-3 godziny nosiliśmy mu na zmianę kawę i coś do jedzenia, ale skrupulatna E dość szybko wyliczyła, że aprowizacja W na ryneczku pożera niemal wszystkie zyski.
-Trzeba się przebranżowić – rzekł na to tajemniczo W, a my zachodziliśmy w głowę, co też tym razem wymyśli. A wymyślił hodowlę jedwabników.
Z pokoju, gdzie spałam z dnia na dzień zniknęły wszystkie – oprócz mojej wersalki – meble, a na ich miejsce stanęły półki od podłogi po sufit. Tam stacjonowały jedwabniki, którym W dowoził ze wsi morwę. Robale były strasznie obżarte, a wcinanie przez nich liści morwy wydawało dźwięk przypominający szum padającego deszczu. Zasypiałam przy deszczowej kołysance, wstawałam przy deszczowej pobudce. Ale były i bardziej gwałtowne.
- Ratunku, robale mnie oblazły!!! - ryknęłam któregoś ranka, czym postawiłam całą komunę na nogi, sama leżąc jak sparaliżowana (Ani mi przez myśl nie przeszło, że za 30 lat taką kłodą będę w imadle Pana P.!) Wtedy usiadł przy mnie przyszły inżynier A z szampanem (W, jak poczuł grosz z hodowli kupił po skrzynce – szampana i pomarańczy. Ot, takie zakupy pierwszej potrzeby...) i tak długo polewał, aż wzięłam robala na dłoń i pogłaskałam. Mor(w)owa panienka! Ale dzięki temu przeżyłam w symbiozie z robalami.
Ważniejsze jednak było, żeby przeżyły robale i uwiły jedwabne kokony, bo to ich dostarczanie do skupu miał zakontraktowane W. Segregowanie kokonów to było zadanie członków komuny – wyposażeni w różnej wielkości poszewki pracowaliśmy więc niczym zastęp Kopciuszków.
- Żeby tylko W nie kupował znów szampana, bo przydałoby się coś do jedzenia – szeptaliśmy sobie na ucho przy robocie. Tymczasem W, wracając z wiejskich wypraw po morwę, przywoził tuzin jaj i z 10 robił sobie kogel mogel na wzmocnienie!
Powoli zaczęło do nas docierać, że w tym gospodarstwie szwankują priorytety. Na tyle powoli jednak, że gdy W pojawił się z sowitą (jak na nasze wiecznie puste studenckie kieszenie) zapłatą za kolejną partię kokonów, przyklasnęliśmy wspólnej wyprawie do dyskoteki. Decyzji sprzyjał wyjazd E, która zabrała małą do rodziców, pozostał problem Muszki – pieska mikrego, ale wielce wrzaskliwego. Muszka histerycznie reagowała na samotność, a że w naszej komunie zawsze ktoś koczował, psina była szczęśliwa. Ale co zrobi w pustym domu?
(Uwaga! Fragment nie dla wyczulonych na obrazę uczuć religijnych)
Dla W, w jego rozumieniu, nie było jednak spraw beznadziejnych. A że po drodze do tramwaju stał kościół, który miał kilkoro wejść, wpadł na szatański(!) pomysł, by gromadnie wejść z Muszką do kościoła, zmylić trop i uciec psu innymi drzwiami. Do dziś pamiętam tamto ujadanie niesione echem, które obijając się o wysokie mury dopadło nas jeszcze na przystanku. „Co dalej z psem?” - pytaliśmy się nawzajem rychło w czas. Uspokoił nas W przewidując, że za chwilę ktoś wypuści Muszkę z kościoła, ta pogna do domu i na wycieraczce poczeka, aż wróci dorabiający na drugiej zmianie A i wpuści psa do mieszkania. Plan genialny w swej prostocie, prawda?! Wtedy uważaliśmy tak chyba wszyscy, bo na dyskotece bawiliśmy się świetnie.
Zabawa nie trwa jednak wiecznie i wkrótce zaczęłyśmy się z Przyjaciółką rozglądać za innym lokum. Ominęła nas więc spektakularna plajta hodowli jedwabników, za to uratowałyśmy nasze magisterium. A niewiele brakowało... Wszak podczas zimy stulecia, która wkrótce nastała nawet do sławojki trzeba było kopać śnieżny tunel! Ale to już inna bajka. Może drzwi do niej znów otworzy jakieś zdarzenie z obecnej codzienności?

sobota, 24 sierpnia 2013

Niezborna, a zatrudniała milionera!

- Dziecko, ty się martwisz, że rower ci przed górą staje dęba? Ja nie umiałam nawet zakręcić na polnej drodze! I wiesz, jak sobie radziłam? Jechałam do oddalonego o 2 km miasteczka, gdzie był rynek i tam na kocich łbach mogłam elegancko zawrócić do domu... - zwierzyła mi się Mama na wieść o mojej ostatniej eskapadzie rowerowej. Serdecznie uśmiałyśmy się ze wspomnień przedwojennej cyklistki, co przyćmiło moje wyrzuty sumienia, że nie mam odwagi stawić czoła Górze Myślęcińskiej.
A przecież już kiedyś odwiedziłam na rowerze Przyjaciółkę, która uparła się być szczęśliwa (teraz jest szczególnie, bo latorośl w cuglach zawojowała warszawkę i wygrała prestiżowy konkurs na ministerialny stołek!) właśnie za tą wstrętną górą. To było w fazie oswajania na nowo jednośladu i usprawiedliwiało szukanie łagodniejszych podjazdów oraz pokonanie drogi trawersem, że (nad)użyję określenia wytrawnych górołazów. Ratunkiem tym okazał się myślęciński ogród botaniczny, po którym wprawdzie nie wolno jeździć rowerami, ale któż by miał serce zawrócić zziajaną starszawą cyklistkę, której serce chciało wyskoczyć z piersi! Tymczasem mijają 4 miesiące mojej przygody z pedałami, a ja nadal truchleję na sam widok GM i sapię, jak niegdysiejsza lokomotywa jadąc ukradkiem przez alejki botanika. Sromota! A może: sromota? - z naciskiem na znak zapytania... Bo w myśl nowej (odkrytej wraz z chorobą Parkinsona) filozofii wszystko staram się przerobić na pozytyw. Zatem ostateczny komunikat powinien brzmieć: w środę przejechałam na rowerze 20 km, z czego połowa to droga po wzniesieniach; jestem z siebie dumna, bo tak wymęczyłam  Pana P., że nie miał siły na nocne igrce pod kołdrą. Prawda, że brzmi dobrze? Na pewno nastraja optymistycznie, aż taka niezborna myślowo nie jestem, żeby tego nie docenić i – w efekcie – nie zaakceptować.
Słabo natomiast u mnie z akceptacją niezborności ruchowej, którą popisałam się nazajutrz (czwartek) na basenie, ale wszystkiemu winien ten prześladowca na P! Strasznie nam się z Tubylcem nie chciało tego wieczoru (godz. 21.00) jechać na basen. Widząc inercję, którą skutecznie zarażaliśmy się nawzajem, przecięłam w końcu krąg niemocy krótkim: zbieramy się! Że miałam na myśli siebie i Tubylca, to oczywiste, ale jeśli Pan P. nie waha się przed włażeniem na trzeciego do łóżka, to co to dla niego wyskoczyć z nami na basen!  Pływając zlokalizowałam intruza bez pudła: umościł się w prawej łydce i w lewym śródstopiu, co czyniło moją żabkę mocno przetrąconą (dobrze chodziły ręce, a nogi były tylko balastem), by nie rzec – niezborną.
Co ja dziś z tą niezbornością? Aha, już wiem!
Groszkowa mi zapowiedziała, że jak nie nabędę nowych szkieł, by móc czytać mapy i ją pilotować, to już nigdzie mnie nie zabierze. Cóż było robić, wybrałam się (z Jo, która też  coś krzywo patrzy) do okulistki. Wizyta była na poły towarzyska (z panią doktor poznałyśmy się przez synów, ale polubiłyśmy bez przymusu), co nie znaczy, że taka dla mnie milutka...
- Masz astygmatyzm – usłyszałam po uprzednim zdiagnozowaniu, że i „do bliży, i do dali szkła by się nadali”.
- A...- co? - zdumiałam się, stan ten jednak ustąpił, jak ręką odjął, gdy dowiedziałam się, że chodzi o – potocznie mówiąc – niezborność widzenia. Jeszcze jedna niezborność, dlaczego mnie to nie dziwi?! Taka ubogacona (sic!) stawiłam dzielnie czoła kolejnemu dniu.
Był on wszakże niezwyczajny, bo gościliśmy Nestora rodu (z córką), który ciekaw był naszego nowego lokum. Nie bez przyczyny, należało ono bowiem przez pół wieku do jego brata (Ojca Tubylca) z żoną, którzy przepisali go Jedynakowi. Gdy odeszli, a dla mnie nadszedł czas Pana P. uradziliśmy rodzinnie, że trzeba pozbyć się domu (schody!), rozliczyć z Jedynakiem i z 3 poziomów przeprowadzić się na jeden. Już sama decyzja nie była łatwa, jednak realizacja to prawdziwy Mount Everest kłopotów! Raz z powodu sytuacji na rynku nieruchomości, dwa – remontu koniecznego do przeprowadzenia w rodzinnej schedzie.
Żeby nie przywoływać minionych stresów, powiem tylko, że domu pozbyliśmy się po roku zabiegów i opuszczeniu ceny do granicy, po której był już … brak przyzwoitości. W tym czasie na rodzinnych metrażach skuwano i przesuwano ściany, no – Sajgon absolutny! Jeśli jednak opór stawia beton – zrozumiałe, gdy okoniem staje człowiek, sytuacja się komplikuje. U nas do tego stopnia, że z szefem fachowców spotkaliśmy się w sądzie. Temida nam przyznała rację, ale w pięknym kraju nad Wisłą racją trzeba się zadowolić, a o wyłudzonych pieniądzach zapomnieć! Dowód? Bardzo proszę! Gdy po dłuuugich zabiegach zdeterminowanego Tubylca komornik coś tam nam zaczął przekazywać z emerytury dłużnika, łapę na koncie położył ZUS, któremu bohater okazał się być winien ponad 3 miliony! Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, że w praworządnym państwie można latami nie odprowadzać obowiązkowych składek za zatrudnionych pracowników! Nie pytajcie, bo szlag mnie trafi – ja jestem winna ZUS-owi 1200 zł karnych odsetek, za co jestem ścigana z zaangażowaniem sądów dwóch instancji!!!
A miało być miło o miłej wizycie... Bo była miła, zakończona w Ziemi Obiecanej, gdzie skosztowałam kawioru po żydowsku, humusu i innych ichnich przysmaków. Zaczęło się więc obiecująco i takoż skończyło, bo obiecaliśmy sobie częstsze spotkania. Przecież czerpiemy z nich przyjemność. I niech takie uczucia nie dadzą się zdominować przez różnej maści niezborności, nieuczciwości i wszystkie inne negacje dobrych stanów rzeczy. Z niegodziwością Pana P. włącznie.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Pompadurnia i MO

Salwując się ucieczką przed chandrą, w piątek wylądowałam (jako się rzekło) u Dziewczynek w Oborze. Ale bardzo to niezwyczajna obora, bo choć (dzięki komórce) muczenie można w niej usłyszeć, a i kilka mlecznych muciek (za sprawą figlarnych figurek) zobaczyć, to jej punkt centralny stanowi … Pompadurnia. Już pobieżna znajomość wiejskiego obejścia nakazywałaby skojarzenie z pompą jakiegoś przedstawiciela płci męskiej o obniżonym ilorazie inteligencji i jakkolwiek w Oborze są bardzo czujne detektory do wychwytywania tego dubeltowego defektu, to nie o pompę durnia tu chodzi. Ale cóż, wyjątkowe właścicielki – wyjątkowa Obora... Bo nie znam innej (choć, prawdę powiedziawszy, nie tak wiele znam obór), gdzie życie nie tylko inwentarza żywego (tu dorodnej dożycy i pięciu kotów różnej proweniencji), ale i właścicielek oraz licznych gości koncentrowałoby się w pracowni artystycznej!
Że Mniejsza z Dziewczynek akurat madame Pampadour prześmiewczo uczyniła patronką swej pracowni specjalnie mnie nie zdziwiło. Wszak słynna królewska kochanica do historii przeszła głównie jako twórczyni stylu zwanego Ludwikiem XV, a czego, jak czego, to właśnie niepowtarzalnego stylu trudno odmówić gospodyni Pompadurni!
- Spójrz tylko na te ścienne obicia... – nawiązuje do gustu madame, prezentując ogacone rozmaitymi tkaninami ściany werandy – pracowni, w oknach której powiewają (w każdym inne!) zmyślne tiule i szyfony.
Najważniejsze jednak są w Pompadurni (dumnie prężące się pośrodku) sztalugi. A na nich portret pary niezwykłej: dożycy i jamniczki. Absolutne cudo!
- To tylko wprawka, bo po latach wracam do oleju – rzecze skromnie Mniejsza i nalega, bym usiadła. Koniecznie!
Szybka zmiana dekoracji na sztaludze i … już wiem dlaczego siedzę. Żeby nie upaść! Oczywiście, z wrażenia. Ciekawam, swoją drogą, kto z was by nie padł zobaczywszy swój portret? Bardzo realistyczny, dodajmy, i w tym cały problem. Bo co tu powiedzieć artystce, która wprawdzie wiernie oddała obiekt, ale ten wcale nie zachwyca.
- No, za pięknie to ja nie wyglądam... - dukam, widząc że malarka oczekuje jakiejś reakcji. Chwilę konsternacji przerywa Większa z Dziewczynek, rzucając mi koło ratunkowe w postaci zdjęcia utrwalającego pewien etap tworzenia portretu. To na nim doszło do spięcia między Mniejszą i Większą, która postulowała zostawienie obrazu takim niedosłownym portretem.
Wystarczył mi rzut oka, by się z tym zgodzić – spodobałam się sobie taka ja – nie ja, odrealniona, bez kropki nad „i”, która odbiera tajemnicę... Tymczasem, oprawiona w piękną ramę, na ścianie zawisnę (za sprawą wprawnej ręki portrecistki detalistki) taka, jaka jestem. I w taki oto niecodzienny sposób dorobiłam się prywatnej ściany płaczu.
Mówiłam już kiedyś, że pracuję nad tym, by być twardą, zimną suką? Mówiłam! W ramach ćwiczeń zatem dzielnie postanowiłam oswoić się z sobą na portrecie, a nawet pokochać go. Przyjdzie mi to o tyle łatwiej, że znalazłam patent na metaforyczność mej prywatnej ściany płaczu, na której zawiśnie też klimatyczna fotografia z kroplami deszczu na pierwszym planie. Gdy zatrzymać wzrok na szybie, widać, że świat płacze, (bo i jest nad czym), ale gdy spojrzeć nań przez ścianę deszczu, kontury zdają się rozpływać, obraz traci ostrość, łagodnieje... Może tak będzie i ze mną na portrecie?
Eksperyment mogę przeprowadzić dzięki suwenirowi, jaki dostaliśmy z Tubylcem w sobotę od MO, jakkolwiek by się wam to nie kojarzyło, bo nam jak najlepiej! Jak zresztą cała wizyta w K, dokąd (zupełnie nieoczekiwanie) pojechaliśmy w dzień po mojej bytności w Oborze Dziewczynek. Już, już (kuszona drinkami i noclegiem) zapuszczałam tam korzenie, gdy zadzwoniła komórka.
- A gdybym zabrał cię do K, to co byś powiedziała? - Tubylec zabrzmiał, jak echo znanego przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, więc odpowiedź mogła być jedna:
- Chciałabym, chciała... Bo też chciałam i od dawna molestowałam o ten wyjazd zapracowanego Tubylca. Wprawdzie tandem MO poznałam przez niego, bo chłopcy zaprzyjaźnili się na studiach i M był świadkiem na naszym ślubie, ale to ja, co już przyznałam, bardziej garnę się do ludzi. Zresztą garnąć się do MO, to żadna sztuka, są przesympatyczni, a gdy poznałam ich 30 lat temu miałam wrażenie, że znam ich od 30 lat, choć na tamten moment żadne z nas jeszcze tyle nie żyło!
Obawiam się, że trochę namotałam, nieważne. Ważne, że choć pojawiliśmy się w K, jak Filip z konopi, to przyjęci zostaliśmy po królewsku: słowem, jadłem i podarkami. Bakłażany O (znowu o nich, chyba mam słabość...) były więcej, niż mniam, suweniry (w tym wspomniany deszcz w ramach – nagrodzony, bo M to wytrawny pan Foto) wspaniałe, ale najważniejsze było słowo: ciepłe i przyjazne, jak pled, którym otulamy się podczas chłodów. To ci skojarzenie: upał jak w Dżibuti, a ja plotę o pledzie! Jednak „na pogody i niepogody duszy mej” warto mieć w zanadrzu i pled, i dobre słowo.
Zresztą afrykański upał to był, bo dziś wieje i leje, a ja snuję się po naszym dizajnerskim mieszkaniu i zastanawiam się czy ma duszę. Bo dom MO ma, tego jestem pewna. Z kolekcją setek fajek i tematycznych exlibrisów M, z dziesiątkami wysmakowanych edytorsko przez O książek, z galerią zdjęć znanych na nowo rozpoznanych, z  pejzażami, portretami, z grą świateł i cieni … W nich zdają się niknąć rysy, które dom przecież ma – znaczone kryzysami, chorobami, kłopotami. Jak w życiu.
- Nie dźwigaj tych książek! – strofuje mnie Foto, gdy próbuję pomóc w likwidowaniu piknikowego podwieczorku pod jabłonią. Czyta Wapiętnik i wie o Panu P., więc chce mnie chronić.
- Wiódł ślepy kulawego – ripostuję żartobliwie, nawiązując do poważnych przejść zdrowotnych gospodarza. Ten reaguje śmiechem, ale nie jest to już ten dawny śmiech całym sobą, beztroski... Bo choć dobrze nam razem, to i my z Tubylcem (chcąc nie chcąc) przywieźliśmy z sobą nasz balast, i na miejscu zastaliśmy ten spoczywający na barkach MO.
- Że też muszę mieć taką refleksyjną naturę – ganię się w myślach, bacząc, aby nikt nie dostrzegł, że pomimo skwaru mroźny powiew przeszedł mi po plecach. A kysz!
I poskutkowało. Bo sporo w nas jeszcze apetytu na życie; mamy plany i mocne postanowienia, pasje i nadzieje. Może nawet nowe role do zagrania? W końcu wydaliśmy (co udokumentowaliśmy sobie wzajem zdjęciami) synów za żony...

niedziela, 18 sierpnia 2013

Czarne chmury na moim firmamencie

Trochę się pogubiłam i musiałam dłuższą chwilę zastanowić się, którego dziś mamy... Tubylec mówi, że 18 sierpnia, sprawdzam – zgadza się, a dzień to niedzielny. Szwendałam się, nie pisałam, stąd luki w Wapiętniku, ale i w chronologii zdarzeń codziennych. Akurat to jest do nadrobienia, gorzej z ładowaniem akumulatorów, bo choć (w czasie, gdy mnie było) spotykałam się z przyjaciółmi, co zwykle fantastycznie mnie nastraja, jednak tym razem Pan P. równowagę zakłócił mi dość skutecznie.
Facet jest namolny, wiadomo i żadna to nowina, że wlazł za mną (na gapę, a jakże!) na pływalnię, bardziej zaniepokoił mnie (o czym wspominałam) niespotykany dotąd atak, który Pan P. przypuścił podczas jazdy na rowerze. To nie była jeszcze próba sił, ale znak, że agresor powoli zdobywa terytorium, gdzie dotąd nie czuł się mocny.
- Ostrzegam, nie lekceważ mnie! - syknął mi jadem w ucho i zamierzony efekt osiągnął: przestraszyłam się.
Nie na tyle jednak, by w czwartek – zwerbowana przez Tubylca – nie dosiąść roweru i udać się na 2-godzinną przejażdżkę! Niby wszystko szło normalnie, ale gdzieś z tyłu głowy wiozłam z sobą myśl, że jeszcze chwila, że zaraz, że zaatakuje... Paskudne natręctwo podszyte strachem, który sprawia, że człowiek raz po raz oblewa się zimnym (pomimo takiej kanikuły!) potem.
- Strach ma wielkie oczy – orzekłam buńczucznie odstawiając po powrocie rower i były to słowa wypowiedziane w złą minutę.
Pan P. nie odpuścił bowiem, tylko ulokował się na z góry upatrzonych pozycjach i czekał... A że długo (jak już wiecie) się nie kładę, to i poczekał sobie. Cierpliwy jednak jest, jak każdy przyczajony wróg i atak przypuścił głęboko uśpioną nocą. Co zrobił? Boże... Trudno to opisać. Bolało. I spać się nie dało żadną miarą. Bo i jak, gdy od bioder po pięty tkwisz niczym w imadle, więc najmniejsza zmiana pozycji wymaga logistycznego rozpracowania, które i tak o kant potłuc z braku dźwigu! Widząc co się święci, znając już możliwości Pana P. zaryzykowałam jednak przełożenie się z boku na bok – tak powoli, z wyczuciem, ostrożnie, ostrożniutko … I cała strategia na nic, bo wróg był czujny i odpowiedział prawdziwą tyralierą: przykurcz stopy dopadał mnie po przykurczu, jeden skurcz łydki przechodził w drugi! Wówczas jedyny ratunek to wstać i chodzić, chodzić (zespół niespokojnych nóg?) do upadłego. Ja (szczęśliwie, choć tutaj słowo to brzmi mało stosownie) upadłam na fotel i tam drzemiącą zastał mnie ranek.
Obiektywnie piątek wstał słonecznym, pięknym dniem. Dla mnie znaczyły go czarne chmury, których pułap zdawał się być tak nisko, że utrudniał oddech i (dosłownie!) przygniatał do podłogi. A że to wszystko tkwiło, oczywiście, w głowie, na efekt nie trzeba było długo czekać – rozpoczął się seans użalania się nad sobą.
- Ja już tak dłużej nie mogę! Co ja komu zrobiłam, że to mnie spotyka? - brzmią nieliczne (wśród licznych) żale, które w takich razach wyrzucam z siebie zanosząc się płaczem. Najwyraźniej seans ów ma moc oczyszczającą, bo po jakimś czasie (pociągając już tylko nosem) wracam na ogół do rzeczywistości, by dostrzec, że nie jest wcale taka zła, że ludziom przytrafiają się prawdziwe nieszczęścia, że ja mam całkiem niezłe życie...
Dlaczego tak się obnażam, robiąc z siebie histeryczkę? Po co w ogóle o tym piszę? Bo jestem z krwi i kości, bo – choć opanowałam autoironiczny fechtunek – w niczym tak naprawdę nie różnię się od innych chorych. Tak samo cierpię, tak samo się złoszczę, czasem poużalam nad sobą, a bywa, że składam broń. Szczęśliwie, jak dotąd kończy się to na deklaracjach i gdy tylko dojdę do siebie znowu podejmuję rzuconą mi przez los rękawicę i staję do nierównej walki z Panem P. A wiecie co mi bardzo pomaga w tych potyczkach? Zagrzewanie do boju przez krąg ludzi mi życzliwych, którzy zaglądając czasem do mojego bloga (choć są wśród nich i stali czytelnicy) nie użalają się nade mną, bo przyjęli mój sposób narracji (jak to dziś mawia) o chorobie.
- Nic się nie stało, dzwonię towarzysko, tylko nie wiem czy ci nie przeszkadzam w twoich ćwiczeniach p-poż. - usłyszałam dopiero co w słuchawce od zaprzyjaźnionej (nowo mianowanej) Góralki. Trochę się zdziwiłam, aż dotarło do mnie, że ćwiczeniami p-poż. określiła moje sportowanie się na pohybel chorobie.
- Wyglądasz dobrze i chyba tak się czujesz, bo dałaś dziś ostro popalić Panu P. - zauważył wczoraj kochany pan Foto, przy okazji złośliwie wytykając mi zbyt częste sięganie po papierosa.
I tak się przerzucamy żarcikami zamiast biadolić i załamywać ręce. Przyznam zresztą, że na dłuuugo przed poznaniem Pana P. głosiłam wszem i wobec, że bez PRZYJACIÓŁ nie potrafiłabym żyć. Co więc mogłam zrobić w piątek zasnuty na moim prywatnym firmamencie czarnymi chmurami? Oczywiście, pojechać do Dziewczynek na podbydgoską wieś! Bardzo się stęskniłam za nimi i za ich … Oborą, że się tak wyrażę. W końcu jedna z nich ma w komórce ustawiony dzwonek, który jest najprawdziwszym muczeniem krowy, takim muuu! Wprawdzie kawę serwują bez mleka z pierwszego udoju, za to z dobrym słowem. A tym razem był jeszcze bonus w pięknej ramie, ale o tym potem.

środa, 14 sierpnia 2013

W środę Sobota, czyli wszystko jest tańcem

- Właśnie dotarliśmy na PGE Arena – SMS tej treści dostałam dziś ok. godz. 18.00 od Tubylca, który pojechał z kolegą do Gdańska na towarzyski mecz z Danią.
- Fajnie, tylko czego szukacie na stadionie trzy godziny przed meczem? - ledwo powstrzymałam się od wystukania zdziwionej odpowiedzi.
Skąd ta powściągliwość? Trochę ze wstydu, że tworząc od trzech dekad stadło z Tubylcem, ciągle jego miłość do futbolu zderza się z moim pytaniem; „kiedy się dziwić przestanę?” A że pewnie nigdy, staram się dziwić w cichości ducha, choć nie zawsze (oj, nie zawsze!) mi to wychodzi. Pół biedy bowiem, gdy dom wypełniają stadionowe odgłosy rozgrywek Ligi Mistrzów, mundialu, meczów reprezentacji czy ekstraklasy (choć prezes Boniek naraził mi się rozciągając kolejkę, jak gumę w spranych gaciach), ale teraz telewizja transmituje już chyba wszystkie kopnięcia piłki od Bałtyku do Tatr! Pisząc telewizja, mam na myśli dziesiątki kanałów sportowych, o których posiadanie zatroszczył się Tubylec, by z pozycji fotela oglądać drużyny w rodzaju Termalica Nieciecza. Ręce (i piersi, jak trafnie rzecze koleżanka) opadają! Niechby nawet ta Nieciecza kopała piłkę i Tubylec to oglądał, wszak to jego robota i z tego żyjemy! Ale „muzyka stadionowa” nieustannie płynąca z telewizora, który nieopacznie uczyniliśmy centralnym punktem domu sprawia, że pokrywam się alergiczną wysypką. Te mądre głowy rozprawiające, że to mecz o wszystko/ honor/odzyskanie zaufania/ostatniej szansy – niepotrzebne skreślić, te dywagacje dlaczego Lewandowski lepiej strzela niemiecką futbolówką, to rozdzieranie szat nad upadkiem morale rozbisurmanionych kopaczy, którym nic się nie chce... O, rany, jak ja mam tego dość!Ale jakie są szanse na wyrwanie się spod futbolowego terroru (jak mawia Przyjaciółka, która wyprowadziła telewizor z salonu) w domu dziennikarza sportowego?
- Powinnaś się cieszyć, że praca, choć mizernie opłacana, ciągle jest moją pasją – Tubylec podsumował niedawno naszą dyskusję o (współ)życiu z futbolem. I całkiem spokojnie (nie, nie wypił trzecią kawę) oddał się oglądaniu kobiecej piłki nożnej, którą sobie szczególnie upodobał.
- Jezu! I wy, kobitki przeciwko mnie?! - jęknęłam tylko, bo uznałam, że głośny protest, jako zdeklarowanej feministce, zwyczajnie mi nie przystoi.
Napisane wyżej zdanie nieco mnie zaniepokoiło. Może ja się buntuję trochę dla zasady? No, bo dlaczego mam w tej chwili włączony (wprawdzie cicho) telewizor z meczem Polska -Dania i jeśli coś mnie złości to fakt, że Duńczycy prowadzą? Chociaż nie – wygraliśmy 3:2! Hurrra!!!
Odkrycie było na tyle nieoczekiwane, że zaczęłam nerwowo krążyć po sypialni, gdzie piszę i wiecie co znalazłam na stoliku nocnym Tubylca? Książkę „Futbol w świecie sztuki”! Już pobieżne przekartkowanie 500-stronicowego tomiszcza nie pozostawia wątpliwości, że to ciekawe. Chwilę dłużej zatrzymałam się na rozdziale „Piłka nożna w baletowych realizacjach. O związkach futbolu z tańcem”, gdzie za najciekawszą analizę analogii między Terpsychorą a piłką nożną uznano balet „A Dance Tribute to the Art of Football” norweskiego choreografa Jo Stromgrena. Coś mi tu nie dawało spokoju... Wiem, to ten balet będzie na gościnnych występach 28 sierpnia w bydgoskiej Operze Nova! Wyobrażacie sobie?! A gdyby tak zaprosić Tubylca na spektakl?
Jeśli o mnie chodzi, to nie darzyłam baletu szczególną miłością do czasu, gdy wraz z Przyjaciółką zostałyśmy porażone (słowo!) spektaklem „Minus 2” izraelskiego choreografa Ohada Naharina w wykonaniu Polskiego Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej. To było genialne: perfekcyjne i zaprzęgające wyobraźnię, co wydaje mi się kluczowe w operowaniu językiem tańca. Bałam się, że po Naharinie poprzeczka moich oczekiwań poszybowała za wysoko, dlatego tak ucieszyłam się, gdy młody choreograf, Robert Bondara porywając się na „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza stworzył w Operze Nova balet doskonale komunikujący się z widzem i swą sugestywnością głęboko zapadający w pamięć... Głosuję za baletem nowoczesnym, który nawiązuje ze mną dialog, wystawia na próbę zdolności interpretacyjne i wyobraźnię, zaspokaja zmysł estetyczny!
Rzadko mam okazję o tym mówić, więc gdy swego czasu odwiedzili mnie austriaccy znajomi (ci, którym pokazywałam śmieciowy ordnung pod zlewem), czyli tłumacząca (języki) Anda i fotografujący (balet) Mirek, nawiązałam do jego pasji. Podziwiam go, że nie porzucił marzeń i jako dojrzały mężczyzna podjął w Austrii studia artystyczne, ale nie miałam pojęcia, że już je skończył i działa...
- Dyplom robiłem u Wycichowskiej m.in. z realizacji baletu Naharina – usłyszałam nie wierząc własnym uszom. Taki (który to już?) zbieg okoliczności! Pogadaliśmy z Mirkiem chwilę o przedstawieniu, choć on – w odróżnieniu ode mnie – woli taniec chwytać w kadr, niż ubierać w słowa. Dowody na stronie: www.mirek-dworczak.com, gdzie zobaczycie piękno paradoksu - dynamikę ruchu w stop klatce.


Mnie to natchnęło (chyba zwariowałam!) myślą dziwaczną: czy Panu P. da się zrobić zdjęcie? Czy jego podstępne działania można zatrzymać w kadrze? Nie dziwcie się, proszę, ale dał mi terrorysta ostatnio popalić, stąd pewnie te szalone pomysły...
Pamiętacie, jak triumfalnie twierdziłam, że Pan P. nie jeździ rowerem, ewentualnie siedzi strachliwie przycupnięty w koszyku? Tak myślałam do poniedziałku, gdy pedałując zawzięcie musiałam gwałtownie hamować, by skopać tyłek Panu P.! Oznacza to, że musiałam się zatrzymać, by stanąć na nodze, którą szubrawiec zaatakował w stopie, wykręcając ją „na lewą stronę”. Szczęśliwie, mocne dotknięcie stopą podłoża pomogło. Nie na wiele się za to zdało i mocne stawanie na dnie, i masaże, gdy Pan P. rozhulał się wczoraj na basenie. Postanowiłam wziąć agresora spokojem, co nie jest moją najmocniejszą stroną, a wyglądało tak: on mnie cap, ja go pac, 3 oddechy, powoli płyniemy i tak w kółko... Pomogło połowicznie, ale dało mi do myślenia. Może będzie z tego nowa strategia wojenna?

niedziela, 11 sierpnia 2013

Big-bigger-the biggest

Ja tu z dumą piszę o Lizbonie (plany snuję i podśpiewuję), tymczasem na wczorajszym garden party przyszło mi siedzieć ramię w ramię z wybierającymi się na … Antarktydę. Wyobrażacie sobie? Na Antarktydę! Przez moment poczułam się nawet urażona, gdyż od lat noszę w sobie głęboko uśpione marzenie wyprawy na Alaskę – ten surowy kraj, nie wiedzieć czemu, dużo bardziej mnie pociąga, niż tropiki przeżyte na osławionym drinku z parasolką. Tyle, że Alaska funkcjonuje w moim życiu na zasadzie marzenia, co to dobrze je mieć, a tu ludzie całkiem realnie zaczynają przygotowania do wyjazdu na biegun. Odbyło się już nawet przymierzanie kurtki, w której Antarktydę zwiedzała ongiś australijska przyjaciółka naszej rodzinnej A (czytaj: Animatorki zdarzeń przeróżnych) i teraz na planowaną wyprawę będzie, jak znalazł... Bo jeśli nie trzeba jej będzie jeszcze włożyć w argentyńskiej marinie Ushuaia, skąd wyruszają wyprawy na biegun południowy, to już na samym statku przyda się na pewno! A współbiesiadnicy z garden party mają jeszcze ambicję odwiedzić polską stację naukowo-badawczą na Wyspie Króla Jerzego i tylko – nie bez złośliwości z zazdrości – powtórzę za rosyjskim podróżnikiem i reporterem National Geographic, że robiąc zdjęcia na tym białym niezamieszkałym lądzie muszą uważać, by im … ktoś nie wszedł w kadr. Takie, podobno, zatrzęsienie tam turystów, choć – szczęśliwie – ciągle ich mniej, niż pingwinów!
Gdy ogrodowa biesiada, w której rolę główną wyznaczono mercedesowi wśród grilli zaczyna się potężnym uderzeniem w biegun, to mają prawo trawić człowieka wątpliwości, czy aby wytypowany bohater udźwignie ciężar powierzonej misji. Wątpliwości okazały się niepotrzebne w przeciwieństwie do (dobrego!) trawienia. Co chwilę bowiem z czeluści tajemniczej wielkiej szafy z mnóstwem gałek, pokręteł, rusztów i palników wędrowały na stół przeróżne pyszności. A wszystko sprawnie i czyściutko, bez typowego grillowego smrodku i gromadnego dmuchania w rozpałkę. I nawet jeśli lubimy, gdy unoszący się nad rusztem dymek snuje się wokół nas, jak sentymentalny splinek, smuteczek duszy szybko uleczyła przyjemność jedzenia. Smakowite dania to był tym razem doskonały – zacytuję moich ulubionych Starszych Panów – „klinek na splinek”, mniam, mniam...
Boże, czego ten Smagły, rodzinny kucharz nr 1, na ogrodową biesiadę nie wymyślił! Nim przed widownią rozpoczął swój taniec wokół wielkiej maszyny, zaserwował wcześniej przygotowane przekąski, żeby wymienić tylko swojski smaluszek, bułgarskie sery, grillowaną cukinię, boczek uprażony na chipsy, czy faszerowane bakłażany z grilla. Uff... Pojedliśmy, popiliśmy, pogawędzili, a tu z brzucha magicznej szafy powędrowały na stół wielgachne połówki jabłek nadziewane wątróbką z cebulką – danie niby znane dobrze każdej gospodyni, ale tutaj smakujące jakoś inaczej. Lepiej? Sama nie wiem, ale chyba tak. Podobnych rozterek nie miałam już przy dorszu w szpinaku, bo – biję się w piersi – ryby jadam raczej niechętnie, tymczasem dorsz serwowany przez „najlepszego kucharza wśród menedżerów” był pyszny!
- Ale ten łosoś z miętą smakował jeszcze lepiej! - przerwał moje zachwyty Tubylec, gdy dziś wspominaliśmy sobotnie garden party.
- To był też łosoś? - mocno się zdziwiłam. I to jest moment, w którym muszę coś wyznać: nie wszystko spróbowałam (czego bardzo żałuję), inaczej bym pękła, a i tak niedzielę wykreślam z kalendarza, bo ożyłam dopiero wieczorowa porą. Po prostu, co za dużo, to niezdrowo – w moim wieku powinnam to wiedzieć. A stara prawda dotyczy również wina! Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka...
Dość samobiczowania, odpokutowałam i mogę kontynuować wyliczankę kulinarnych popisów Smagłego, bliżej – Brata Tubylca. Własne kubki smakowe przypominają mi fantastyczne doznania ze spotkania kurek podsmażanych razem z bobem oraz kiszki ziemniaczanej. Dla mnie bomba! Niestety, o kotlecikach jagnięcych i karkówce faszerowanej musem z suszonych pomidorów, kaparów, pietruszki i musztardy dijon (o rany, ślinka mi cieknie, to znak, że wracam do żywych!) wiem tylko ze słyszenia.
- Dlaczego aż tyle pyszności naraz przygotowałeś? - obwiniam za swoją słabość tańczącego z grillową maszyną, na co on mi o tradycji dłuuugich polskich biesiad.
No, fakt, fast food to nie był w żadnym razie. Ale, pozostając przy współczesnym nazewnictwie, slow food już tak. Gdy rozumieć to jako celebrowanie jedzenia, nieśpieszne delektowanie się smakiem i jeszcze coś, co dla mnie nierozłącznie związane jest z kulturą jedzenia – kultywowanie rozmów przy stole. A znad tego naszego ogrodowego stołu słychać było nie tylko brzęk sztućców, ale nieustający gwar – choć było nas tylko ośmioro – głosów. I nie odkryję pewnie Ameryki, jeśli powiem, że nawet cienka zupka smakuje wybornie, gdy jeść ją w dobrym towarzystwie. A gdy to, co na talerzu jest równie smakowite, jak rozmowy przy stole – mamy ideał. Gdzieś blisko plasowało się nasze garden party z wytypowanym na bohatera grill-cudem, który pozostałby jednak tylko luksusową maszyną bez talentu kucharza. Na dodatek maszyną skąpaną (jako i my wszyscy) w deszczu, który lał jeszcze 2 godziny przed spotkaniem! Ale od czegóż najwyższy stopień wtajemniczenia rodzinnej Animatorki zdarzeń przeróżnych, która skwar zakończony dobową nawałnicą potrafi zamienić w przyjazną wszystkim aurę? Rozumiecie więc, że przyjazna atmosfera przy stole była już tylko prostą konsekwencją.




piątek, 9 sierpnia 2013

M jak muzyka (i medycyna)

Piszę (dokładnie 2 miesiące, tak, tak...), więc jestem!
No, z niezłym zaczęłam zadęciem, ale to miał być tylko sygnał, że żyję, że Jedynak miłosiernie odpuścił mi wywlekanie go na bloga. Powiem więcej, dowiedziałam się od Mamy (zwanej Babulą), że Jedynak opowiadając o swych wrażeniach, przyznał, iż niby się tym ślubowaniem nie przejmował, ale to Niby robi tu wielką różnicę!
Jak tak, to pojadę po bandzie: wiecie gdzie Rozalka z Jedynakiem uczcili swą małżeńską (przypadającą nazajutrz po ślubowaniu) rocznicę? W łóżku... rozstawionym (jako i inne) w centrum miasta! Niech się więc, jeden z drugim, stary satyr przestanie oblizywać, bo to "Kultura, głupcze", czyli Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk. Twórca festiwalu Jan A.P. Kaczmarek (ten od Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel” o autorze „Piotrusia Pana”) przywiózł ze świata prosty patent: leżysz sobie, a tu zewsząd – miast ciekawskich spojrzeń – otula cię dźwięk i obraz … Ja wprawdzie w kinie nie leżałam, ale za to Kaczmarka znam jeszcze z czasów, gdy grał w Orkiestrze Ósmego Dnia, utworzonej przy kultowym teatrze o tej nazwie, podczas gdy ja terminowałam w teatrze Maja – wszystko w Poznaniu, oczywiście. A muzykował tam Kaczmarek wespół z Grzegorzem Banaszakiem, który – jeśli mi pamięć nie płata figli – chodził ze mną (klasę wyżej) do I LO im. S. Dubois w Koszalinie. Może by nawet tych odniesień było więcej, bo potem Banaszak – obok muzyki – zajmował się też filozofią (pisał wspólnie z naszym guru ze studiów, profesorem Jerzym Kmitą!), gdybym nie odróżniała bycia filozofem (jak wspomniani panowie) od ukończenia takich studiów (co stało się moim skromnym udziałem). „Znaj proporcją, mocium panie” to mądra maksyma i aż się prosi (oj, prosi!) częściej po nią sięgnąć do Fredrowskiego lamusa.
No, to sobie pofilozofowałam (jakby złośliwie zauważył Tubylec), a przecież chciałam o muzyce, bo – choć nie jestem jakąś wyrafinowaną melomanką – to w moim życiu stały element towarzyszący, a bywa, że i uczta, do której się sposobię. Jak ta szykująca się nam pod koniec września.
- Zobacz, co mam! - wpadł kilka dni temu do domu Tubylec wymachując mi czymś przed oczyma. To były bilety na 51. Bydgoski Festiwal Muzyczny, a konkretnie na koncert doskonałego skrzypka Nigela Kennedy`ego.
- Fantastycznie! - podzieliłam jego entuzjazm, ale zaraz pomyślałam o Braciszku i jego Alil, którzy nie odpuszczają takich wydarzeń. Koniec końców mamy bilety też dla nich i choć tanie nie były (wzdychali i oni, i my), to upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo posłuchamy słynnych jazzujących skrzypiec w klasycznym repertuarze i odbędziemy naradę przed wspólną podróżą do Lizbony, która nas czeka w połowie października.
Lizbona to wprawdzie miasto niepotrzebujące rekomendacji i obdarzane miłością przez wielu, ale w naszym przypadku („w pierwszych słowach listu”) o wyborze zdecydowała miłość do muzyki. A nie owijając w bawełnę – miłość Tubylca do Anny Marii Jopek, która, jak wiadomo, zakochała się w portugalskiej stolicy wyznając na płycie „Sobremesa” (czyli na Deser) „Lizbona, moja miłość”. Tak więc śladem zakochanych w Lizbonie i fado państwa AMJ- Kydryńskiej i Marcina Kydryńskiego (czyta właśnie w Trójce swoją najnowszą książkę „Lizbona – muzyka moich ulic”) podążamy do Lizbony, o czym boję się mówić głośno ze względu na Pana P. Czy da mi pochodzić po tamtejszych górach i dolinach? Znając jednak jego podły charakter przygotowuję się starannie do ewentualnego kontrnatarcia, ale na razie o tym sza!
Dla zmylenia przeciwnika (czyli Pana P.) ostatnio słuchałam (z wielką frajdą i bez poświęcenia) Louisa Armstronga w standardach i w nowoorleańskich klimatach. Musiałam jednak wyjść i wyłączyć płytę w połowie, jakież więc było moje zdziwienie, gdy w samochodzie rozległy się dźwięki saksofonu na usługach jazzu z Nowego Orleanu! Musiałam się uszczypnąć w pupę, co tylko potwierdziło, że nie zwariowałam, bo grał wprawdzie Branford Marsalis, ale kompozycję zadedykowaną jakiemuś „korzennemu” muzykowi od ragtime`ów, stąd wrażenie deja vu!
O ile jednak moje przeniesienie się w czasie i przestrzeni w takt jazzu tradycyjnego nie było dla mnie – w żadnym razie! - przykre, to gdy obserwowałam Boską, jak podczas niedawnej wizyty u mnie nerwowo wypada na balkon, uczucia miałam mieszane. Wyglądało bowiem, jakby Boska na papieroska tak umykała z Kąśliwym, ale przysięgam – ręki do tego nie przyłożyłam! To za sprawą (opisanego już ongiś) sąsiadującego ze mną mezzosopranu tak biegali, zachwyceni koncertem pod gołym rozprażonym niebem. Tylko Boska, rozpoznawszy materiał na Carmen, przyznała, że ostatnia, nowomodna (z tatuażami i dredami!) inscenizacja opery jej nie zachwyciła i dalej mi wychylać się przez balustradę, jakby chciała sprawdzić czy osiedlowa Carmen błyśnie tatuażem. Śpiewaczka pozostała jednak w ukryciu, więc danych o znakach szczególnych brak.
Czego nie da się powiedzieć o mnie, bo od wtorku uprawiam kolejną odsłonę ekshibicjonizmu w postaci dzienniczka rejestrującego (co do minuty) godziny zażywania lewodopy oraz tych wstrętnych, nagłych napadów senności. Sama bym na to nie wpadła, ale Doktor Nieustającej Pomocy wymógł to na mnie podczas wizyty przed jego urlopem. Jak wróci mam zdać sprawozdanie, bo on ma pewne podejrzenia, ale musi się upewnić... No, to się upewni, że łykam prochy o 2.00 w nocy, albo i później. Aż się boję, co to będzie, gdy zobaczy wszystko czarno na białym. Nie widział, a już sugerował drzemkę poobiednią (niedoczekanie, co to ja babcia jakaś?!), więc strach pomyśleć, co zaaplikuje, jak się skapuje.
- A może jednak spróbować kłaść się spać wcześniej? - pomyślałam nie bacząc, że piszę te słowa grubo po północy. Naiwna czy oszustka? Realistka. Dopóki jestem czynna,  (wczoraj na basenie, dziś na rowerze), dopóty daję odpór Panu P. Proste?

środa, 7 sierpnia 2013

Utopię waszą utopię - Lao Che czy UE?

Gdy słuchałam (po wielokroć i z ulubieniem) płyty „Gospel” Lao Che – jednego z ciekawszych dziś, jak sądzę, polskich zespołów muzycznych – podziwiałam zręczność gry słowem Spiętego. I nie robił tego Dobaczewski tylko „sztuka dla sztuki”, bo uderzał celnie, jak choćby w „Hydropiekłowstąpieniu” ze słynną frazą „utopię waszą utopię”. Ale czy wówczas przypuszczałam, że wieszczy? Nie! Wiem to dopiero teraz, a mimo to nie jestem pewna, czy za utopienie bydgoskich snów o basenowej (i nie tylko) potędze mam winić kasandryczne umiejętności Spiętego, czy dobrodziejkę Unię Europejską? Albo może urzędników, którzy o te dobrodziejstwa w naszym imieniu zabiegali?
Po stronie pewników jest fakt, że Bydgoszcz miała się w tym roku wzbogacić w wielki, ultranowoczesny obiekt sportowy z basenem (co nas z Tubylcem szczególnie interesowało, bo blisko domu). I obiekt powstał, ba – nawet to wyczekiwane Centrum Kultury Fizycznej i Sportu UKW otworzyło swe podwoje, ale szkopuł tkwi w ostatnich trzech literach nazwy. UKW to Uniwersytet Kazimierza Wielkiego i tylko tam studiujący wstęp mają do sportowego Eldorado pobudowanego za, bagatela, blisko 31 milionów! Dacie wiarę?! Mieszkańcy na najnowocześniejszy obiekt sportowy w mieście mogą sobie tylko popatrzeć przez płot!
To absurdalne, szczególnie, że zachodzi poważna obawa czy studenci UKW zdołają zapełnić (nieodżałowany) basen, wielofunkcyjną salę sportowo-widowiskową z trybunami na 1,5 tys. widzów i trzema boiskami oraz 3,5 tys m kw sal ćwiczeniowo-wykładowych... Wiosną, gdy obiekt świecił pustkami tłumaczono to sesją, teraz alibi stanowi przerwa wakacyjna, ale chyba nie od myślenia, więc każdy racjonalnie podchodzący do sprawy zapyta: kto ten obiekt utrzyma? Trzeba bowiem wiedzieć (a ja wiem, gdyż Tubylec badał tę sprawę dogłębnie), że skoro Centrum zostało pobudowane z środków unijnych (w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego), nie może teraz liczyć na finansowanie ani z resortu, ani z miasta, ani z biletów, bo działalność komercyjna przez 5 lat jest zabroniona! Tak stanowią unijne przepisy i wprawdzie „darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda”, ale – gdy się postarać – można mieć wpływ na jakość przekazywanego konia. Warunek to złożenie prawidłowego wniosku, a podobno (jak wykazało śledztwo Tubylca) ten z UKW nie zakładał objęcia regułami pomocy publicznej, co udaremnia udostępnianie Centrum dla celów innych, niż dydaktyczne. I tak koło się zamyka: bydgoszczanie dumni z pięknego obiektu sportowego być mogą, ale nie mogą zeń korzystać.
Co mnie tak naszło, by pastwić się nad kolejnym polskim gigantem na glinianych nogach, który hucznie otwarty, z czasem zemrze cichcem? Otóż przerwa remontowa na basenie, gdzie chodziliśmy dotychczas z Tubylcem i konieczność poszukania innej pływalni. A że o przysłowiowy „rzut beretem” mamy tę w nowo wybudowanym Centrum, to się w człowieku zagotowało! Szczęśliwie, emocje udało się nam schłodzić w wodach basenu położonego na drugim końcu miasta, gdzie zadebiutowaliśmy z Tubylcem w miniony poniedziałek. I będziemy tam jeździć przez najbliższy miesiąc, bo choć akurat pływać Pan P. lubi i nigdy mnie w wodzie nie opuszcza, to nasze nadwerężone zębem czasu kręgosłupy po basenie hardo się prostują. Zatem warto!
Wespół z Tubylcem nie odpuszczamy też (po chwilowej mej niemocy) rowerom i tylko żar lejący się z nieba powoduje zakłócenia na linii porozumienia, bo ja (jakem sowa) chcę się wynurzać z domu dopiero wieczorową porą, a w Tubylcu sportowy duch ożywa wcześniej. Wczoraj jednak nawet po 19-tej wyjście na dwór równało się wejściu w jakąś lepką magmę i dopiero powiew wywołany jazdą na rowerze przywrócił mi raźniejszy przepływ krwi w żyłach. Wkrótce miała się ona jednak (w nas obojgu) zagotować, bo rowerowy szlak wiódł obok Centrum Kultury Fizycznej i Sportu UKW. A tam cisza i spokój, nieustająca (nie mylić z sesją!) sjesta ...
Ale oto, uwaga, jest szansa, że wszystko się zmieni.
Zrazu rozśmieszyła, a potem zeźliła mnie notka, na którą właśnie natrafiłam w jednej z bydgoskich gazet. Jej tytuł „Studenci UKW pływają za darmo” sugeruje, że oto dobre panisko chce żakom odrobinę luksusu zafundować i darmo ich ukąpie. Żeby na ten gest zasłużyć, trzeba mieć legitymację studencką, albo … decyzję o przyjęciu na studia na UKW w roku 2013/14 – tak szeroki gest ma dobry pan! My jednak wiemy, że ten pan nie ma innego wyjścia, a pusty obiekt coraz bardziej kłuje w oczy. Myślał więc dobry pan, myślał i wymyślił... A że najpewniej pracuje tylko do 15.00, to godzina ta stanowi cezurę dla jego pomysłów i basen też jest czynny do godz. 15.00. W samym środku wyjątkowo skwarnego lata, gdy połowa pływalni w mieście jest zamknięta i próżno szukać gdzieś ochłody! A przydałaby się na rozgrzane głowy, bo doprawdy już nie wiadomo komu powinniśmy być bardziej wdzięczni: dobremu (swojskiemu) panu czy Unii dobrodziejce?
PS. Wpadłam na szatański pomysł: a gdyby tak dobremu panu z UKW podesłać upierdliwego Pana P.? Nie żebym komuś źle życzyła, ale Pan P. uwielbia pracę po godzinach.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Jajo pod togą, czyli wrzuć na luz!

Nie wiem czy nie jest to mój ostatni wpis, bo zachodzi uzasadniona obawa, że Jedynak mnie spacyfikuje...
Nie znosi, gdy o nim za dużo gadać, a już publicznie – wykluczone! Jak jednak w Wapiętniku (pisanym przecież za namową Rozalki i Jedynaka właśnie!) rejestrującym moją codzienność (nawet, jeśli dzieloną z Panem P.) może zabraknąć wzmianki o tym, że syn wyzwolił się na czeladnika? Szczególnie, gdy mamy do czynienia z ukoronowaniem niemal 22-letniej edukacji! Wydarzenie to podniosłe, a dla rodziców satysfakcja ogromna i marudzenia Jedynaka nic tu nie zmienią. Pojechaliśmy więc wczoraj z Tubylcem na uroczystość ślubowania, którego Tubylec był świadkiem, a ja z Rozalką czekałam na nieoficjalną odsłonę, zaplanowaną w greckiej tawernie. Pozornie rozluźniona, przyznam szczerze: wzruszenie ścisnęło mi gardło, gdy zobaczyłam Jedynaka z aktem nominacji w dłoni.
- Synku, zawsze wiedziałam, że do twarzy ci w niebieskim! - nie wahałam się zrobić z siebie idiotki dla rozładowania napięcia. Udało się i potem – delektując się jagnięciną – już wspólnie żartowaliśmy, że Jedynak dobrze wybrał zawód, bo w rodzinie fiolet już dawno zaanektowałam dla siebie, zielony to nie jego kolor, nie mówiąc już o czerwonym...
Jagnięcina w tawernie była duszona w winie, mnie grozi (bez wina/y) uduszenie przez Jedynaka, ale com przeżyła to moje! Może jednak okolicznością łagodzącą będzie fakt, że dla „rozkrochmalenia” podniosłej – siłą rzeczy – chwili, od początku starałam się przemycić jakieś jajo. Choćby w postaci koszulki wręczonej Jedynakowi, na przodzie której widnieje napis „Corpus delicta” i nie jest to błędne zapisanie znanej sentencji „Corpus delicti”. Ta maksyma zresztą znajduje się z tyłu koszulki i stanowi (wraz z odzianym w nią Jedynakiem!) „dowód rzeczowy” na „rozkoszne ciało”, jak tłumaczy się napis przedni. Taki sobie żarcik... I niech mi ktoś zarzuci, żem sztywna, jakbym połknęła kij od szczotki! A że łezkę z katalogu „dumnej matki” uroniłam? Fakt, uroniłam i nie wyrażam skruchy, proszę Wysokiego Sądu!
Biję się za to w piersi, bo dziś mija trzeci dzień, jak popuściłam Panu P. i nic a nic się nie sportuję. Czy to nadmiar emocji, czy tropikalna aura, czy też przejechane ostatnio kilometry, a może wszystko razem wzięte spowodowało, że … nie mam siły. Co tu kryć! Moja obecna fizyczność najkrócej da się zdefiniować „przekłutą dętką”, jeśli wiemy jak ta się czuje. Jak flak? Dzisiaj, odbijając się od ściany do ściany, sączyłam wprawdzie Panu P. w ucho: „a może tak na rower, a może na rower”, ale niewiele to dało. Przyjaciółka z Tubylcem, bez porozumienia, ale jednym głosem, mówią mi na to: „odpocznij, wrzuć na luz”.
- Przetrenowałaś się! - lubi jeszcze dośpiewać swoje solo Tubylec i ze znawstwem (tak, tak, przecież dobrą dekadę trenował trampkarzy!) klaruje mi, że fizyczny wysiłek powinnam mądrzej dawkować, jeśli ma on ugodzić w samo serce Pana P. Może to i racja, ale dopiero co pisałam o sentencjach (wprawdzie łacińskich) i jakoś tak głupio mi zignorować złotą maksymę, którą sama niedawno wynotowałam i położyłam sobie na sekretarzyku. Tyle, że gdy kładłam tę kartkę, dumna byłam, że ciągle staję na ringu gotowa boksować się ze swoim prześladowcą. Przy okazji połechtane zostało moje ego, bo maksyma słynnego ortopedy, prof. Wiktora Degi, jak ulał pasowała do mojej filozofii życiowej wobec choroby. A brzmi ona tak:
Ruch jest w stanie zastąpić wiele leków, natomiast żaden lek nie zastąpi ruchu”.
Pomna tego, gdy tylko wróciłam z wesela Krisa to wsiadłam z Tubylcem na rower (kupił sobie, nie pamiętam już czy meldowałam), ale on dosiadł bicykl (jak i ja wcześniej swój) po 30 latach, więc przejażdżka musiała być lajtowa. Nazajutrz polecieliśmy na basen, który jednak opuściłam kwadrans przed czasem! Aż ratownik się zdziwił i podszedł podpytać, czy aby nic mi nie jest.
- Strasznie boli! Mąż mówi, że to przywodziciel, ale ja sądzę, że raczej odwodziciel, skoro odwiódł mnie od pływania – próbowałam jeszcze błysnąć dowcipem.
Spasowałam jednak szybko, za to każdą kolejną czynność wykonywałam powoli i ostrożnie. Do czwartku, gdy skusiłam się na kije z Bo, a wieczorową porą Tubylec zarządził jeszcze basen. Tak na pożegnanie, bo do końca wakacji obiekt będzie remontowany i musimy poszukać innej pływalni. Żeby się nie dołować, powiem, że to pożegnanie zaliczyłam – wbrew obawom – śpiewająco i swój kilometr połknęłam przed gwizdkiem! Może więc nie jest ze mną tak źle? Może to tylko chwilowe osłabienie i dam jeszcze Panu P. popalić?! W każdym razie maksyma profesora Degi zostaje na widocznym miejscu. Niech kuje w oczy i sumienie! A mnie niech rozgrzeszy kanikuła, że wrzuciłam na luz. Chwilowo.

piątek, 2 sierpnia 2013

Nie tylko święty rozdaje prezenty

Ja tu o weselu, a mały włos do niczego by nie doszło z powodu patchworka. To znaczy, nie do ślubu Krisa z Ma, tylko do mojej na nim bytności. O, tak będzie precyzyjniej.
- Bez prezentu nie pojadę i już! - głosem rozkapryszonego dzieciaka oznajmiłam światu w przeddzień planowanego wyjazdu. (Brakowało tylko tupnięcia nogą!)
- Chyba nie rozumiem … - Tubylec w zdumieniu uniósł brwi do góry. I miał rację, że nic nie rozumiał, bo – prawdę mówiąc – trudno zrozumieć dlaczego dwie dorosłe kobiety, umawiając się na usługę, tak się rozgadały o gałgankach, kolorach i sztuce rękodzieła, że zapomniały o biznesowym abc!
Po kolei to by było, mniej więcej, tak: Nie zawsze lubię robić prezenty, bo to czasem kasy brak, czasem pomysłu na osobę, która nie jest mi bliska, czy nawet specjalnie znana. Ale, jeśli mam obdarować kogoś miłego sercu, komu chcę sprawić przyjemność, to idę w to jak w dym! Tym samym obcy mi jest dylemat: wolę dawać czy dostawać prezenty. Wiem, wiem... Już słyszę, że pozostawać w glorii obdarowującego, to prosty patent, by się lepiej poczuć, dowartościować. W końcu, kto nie lubi być Świętym Mikołajem?
No, dobra. Ale jeśli komuś największą frajdę sprawia wymyślanie prezentów? Czy taki ktoś (to ja, to ja!) też jest przez psychologię wrzucany do jednego worka z tymi dowartościowującymi się? No, powiedzcie – jest? Chociaż wiecie, co? W gruncie rzeczy mało mnie to obchodzi. Uwielbiam kombinować czym by tu kogoś (lubianego) obdarować i nawet nie rzecz w tym, aby prezent koniecznie był oryginalny (bo drogi być nie może z założenia), ważniejsze, żeby był taki a`propos, pasujący do obdarowywanego. Lubię, gdy on wie, że ten konkretny suwenir został kupiony/zrobiony/zorganizowany specjalnie z myślą o nim, że trzeba się było trochę natrudzić, by dostał, to co dostał. Jest nadzieja, że gdy to wie, poczuje się wyjątkowy. Nawet jeśli przez chwilę i tak warto.
Oj, poszybowałam na wysokie diapazony zupełnie jak w historii z patchworkiem (że wrócę do początków), w której międzylądowanie było jednak bolesne. Niepomna, że z panią Artystką nie dopełniłyśmy żadnych formalności, dwa dni przed ślubem Krisa beztrosko wybyłam z domu bez komórki. Na co liczyłam, że patchwork dostanę drogą telepatyczną? Pocieszam się, że pani Artystka zrazu też tak musiała myśleć, bo dopiero chcąc na poczcie nadać do mnie przesyłkę zorientowała się, że nie ma adresu. I dalej wydzwaniać na moją komórkę leżącą samotnie na kuchennym blacie! Gdy po kilku godzinach wróciłam do domu świat zawirował w przyspieszonym tempie i obie długo macałyśmy możliwości, by patchwork zdążył przed moim zawałem. Ogłosiłam Tubylcowi stan kryzysowy, co znosił ze stoickim spokojem. Nie z obojętnością jednak, jak się okazało w dniu wyjazdu do R. W nocy nie zmrużyłam oka i wstałam mocno poobijana, bo Pan P. nie jest dżentelmenem, rozdokazywał się więc czując moją słabość. A tu jeszcze kuriera ani widu, ani słychu! Groszkowa dzwoni, ja się wściekam, a miało być tak ładnie i harmonijnie, jak na patchworku, który artystycznie łączy (stąd pomysł na prezent!) nawet wodę z ogniem... I, ani chybi, eksplodowałabym z żalu, gdyby Tubylec nie wziął sprawy w swoje ręce. Mozolnie (w końcu trafił na „ludzką panią”) ustalił, że przesyłka tkwi w podbydgoskim Lisim Ogonie, skąd do mnie trafi dopiero (to by mi Groszkowa dała!) około 18-tej! Co robi więc Tubylec? Wsiada w auto, jedzie i przywozi mi do rąk własnych patchwork, który na żywo jest jeszcze piękniejszy niż na zdjęciach. Zobaczcie sami, a więcej na stronie www.arsmateria.pl
Czy nie mówiłam, że nie tylko święty rozdaje prezenty? Choć w tym przypadku, to chyba ten co go dostarczył miał coś ze świętego. Tubylec? Hmm... Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś powiem coś podobnego! Sami widzicie, że dawanie prezentów ma jakąś czarowną moc.
Musi coś o niej wiedzieć nasza kochana Rozalka (moja synowa, ale nie używam tego określania, bo nie lubię), która potrafi obdarowywać i z sercem, i z pomysłem. Tudzież z ułańską fantazją, bo jak inaczej nazwać sprawienie mi kurtki bliźniaczej do swojej (zresztą ślicznej) w rozmiarze … 42!!! W życiu w nic takiego się nie wcisnęłam, ale czego się nie robi dla Rozalki – krawcowa coś tam pokombinowała i, jak to się dziś mawia, dało radę! Długo klaskałam też jej pomysłowi na prezent ślubny dla bliskich przyjaciół jej i Jedynaka (to ci, z którymi pojechali w podróż poślubną, pamiętacie?). Rzecz była niby banalna – portret Pary Młodej, ale to portret  trójwymiarowy, artystycznie wykonany z filcu i wspaniale oddający podobieństwo. Majsterszyk! Zresztą zajrzyjcie na stronę www.fforfelt.pl , gdzie i takie cuda, jak poniższy Dima znajdziecie.
O prezentach mogę bez końca, ale w tej materii najmilszą niespodziankę przeżyłam podczas pierwszej wspólnej wigilii z rodziną Rozalki. I nie chodzi o żaden konkretny prezent, tylko o samą ideę: nie wypinamy się, za to doskonale bawimy. I tak było! Każdy z uczestników wieczerzy wylosował literę, na którą musiały nazywać się podarunki przygotowane przez niego dla całej reszty. Co ja się nakombinowałam przy literce „F”, bo ileż można kupić fletów prostych, tym bardziej, że i budżet mieliśmy ustalony. Na otarcie łez więc, jeśli już panu domu trafił się fartuch, to w forsiasty deseń i z książeczką Forsytha w kieszonce, a co! Polecam patent, bo było naprawdę wesoło i pomysłowo, w czym absolutny prymat przyznaję mamie Rozalki, dzięki której możemy się z Tubylcem (gdyby chciał grać!) zostać Mistrzami Słowa, a najtrudniejsze pytania zadać czarodziejskiej kuli.
Jest jeszcze (z innego rozdania) prezent, który powędrował na krańce świata, słowo! To wykopany w sieci (dla rodzinnej A) organizer na biżuterię w kształcie i wielkości małej czarnej, co tak się spodobał, że został skopiowany i rozesłany zamorskim przyjaciółkom. Albo … dudziarz w szkockim kilcie, który (sfinansowany rodzinnie) zagrał ukochane przez A -jubilatkę Amazing Grace na jej urodzinach. To jednak prezent z tych spektakularnych, tymczasem równą uciechę przynoszą wspomniane literkowe podarunki czy zabawna gra w zielono-fioletowe, którą uprawiamy z Groszkową: ona mi filetową zmiotkę, ja jej zieloną szczotkę, ona lawendową tacę i podkładki, ja groszkowe etui do okularów, ona mi kubki, ja jej ... pumeks! Bo już całkiem osobną sprawą jest wyczarowany dla mnie z godziny na godzinę rower. Czyżbym znów chciała chwalić Tubylca? To znaczy, że pora kończyć.