wtorek, 20 sierpnia 2013

Pompadurnia i MO

Salwując się ucieczką przed chandrą, w piątek wylądowałam (jako się rzekło) u Dziewczynek w Oborze. Ale bardzo to niezwyczajna obora, bo choć (dzięki komórce) muczenie można w niej usłyszeć, a i kilka mlecznych muciek (za sprawą figlarnych figurek) zobaczyć, to jej punkt centralny stanowi … Pompadurnia. Już pobieżna znajomość wiejskiego obejścia nakazywałaby skojarzenie z pompą jakiegoś przedstawiciela płci męskiej o obniżonym ilorazie inteligencji i jakkolwiek w Oborze są bardzo czujne detektory do wychwytywania tego dubeltowego defektu, to nie o pompę durnia tu chodzi. Ale cóż, wyjątkowe właścicielki – wyjątkowa Obora... Bo nie znam innej (choć, prawdę powiedziawszy, nie tak wiele znam obór), gdzie życie nie tylko inwentarza żywego (tu dorodnej dożycy i pięciu kotów różnej proweniencji), ale i właścicielek oraz licznych gości koncentrowałoby się w pracowni artystycznej!
Że Mniejsza z Dziewczynek akurat madame Pampadour prześmiewczo uczyniła patronką swej pracowni specjalnie mnie nie zdziwiło. Wszak słynna królewska kochanica do historii przeszła głównie jako twórczyni stylu zwanego Ludwikiem XV, a czego, jak czego, to właśnie niepowtarzalnego stylu trudno odmówić gospodyni Pompadurni!
- Spójrz tylko na te ścienne obicia... – nawiązuje do gustu madame, prezentując ogacone rozmaitymi tkaninami ściany werandy – pracowni, w oknach której powiewają (w każdym inne!) zmyślne tiule i szyfony.
Najważniejsze jednak są w Pompadurni (dumnie prężące się pośrodku) sztalugi. A na nich portret pary niezwykłej: dożycy i jamniczki. Absolutne cudo!
- To tylko wprawka, bo po latach wracam do oleju – rzecze skromnie Mniejsza i nalega, bym usiadła. Koniecznie!
Szybka zmiana dekoracji na sztaludze i … już wiem dlaczego siedzę. Żeby nie upaść! Oczywiście, z wrażenia. Ciekawam, swoją drogą, kto z was by nie padł zobaczywszy swój portret? Bardzo realistyczny, dodajmy, i w tym cały problem. Bo co tu powiedzieć artystce, która wprawdzie wiernie oddała obiekt, ale ten wcale nie zachwyca.
- No, za pięknie to ja nie wyglądam... - dukam, widząc że malarka oczekuje jakiejś reakcji. Chwilę konsternacji przerywa Większa z Dziewczynek, rzucając mi koło ratunkowe w postaci zdjęcia utrwalającego pewien etap tworzenia portretu. To na nim doszło do spięcia między Mniejszą i Większą, która postulowała zostawienie obrazu takim niedosłownym portretem.
Wystarczył mi rzut oka, by się z tym zgodzić – spodobałam się sobie taka ja – nie ja, odrealniona, bez kropki nad „i”, która odbiera tajemnicę... Tymczasem, oprawiona w piękną ramę, na ścianie zawisnę (za sprawą wprawnej ręki portrecistki detalistki) taka, jaka jestem. I w taki oto niecodzienny sposób dorobiłam się prywatnej ściany płaczu.
Mówiłam już kiedyś, że pracuję nad tym, by być twardą, zimną suką? Mówiłam! W ramach ćwiczeń zatem dzielnie postanowiłam oswoić się z sobą na portrecie, a nawet pokochać go. Przyjdzie mi to o tyle łatwiej, że znalazłam patent na metaforyczność mej prywatnej ściany płaczu, na której zawiśnie też klimatyczna fotografia z kroplami deszczu na pierwszym planie. Gdy zatrzymać wzrok na szybie, widać, że świat płacze, (bo i jest nad czym), ale gdy spojrzeć nań przez ścianę deszczu, kontury zdają się rozpływać, obraz traci ostrość, łagodnieje... Może tak będzie i ze mną na portrecie?
Eksperyment mogę przeprowadzić dzięki suwenirowi, jaki dostaliśmy z Tubylcem w sobotę od MO, jakkolwiek by się wam to nie kojarzyło, bo nam jak najlepiej! Jak zresztą cała wizyta w K, dokąd (zupełnie nieoczekiwanie) pojechaliśmy w dzień po mojej bytności w Oborze Dziewczynek. Już, już (kuszona drinkami i noclegiem) zapuszczałam tam korzenie, gdy zadzwoniła komórka.
- A gdybym zabrał cię do K, to co byś powiedziała? - Tubylec zabrzmiał, jak echo znanego przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, więc odpowiedź mogła być jedna:
- Chciałabym, chciała... Bo też chciałam i od dawna molestowałam o ten wyjazd zapracowanego Tubylca. Wprawdzie tandem MO poznałam przez niego, bo chłopcy zaprzyjaźnili się na studiach i M był świadkiem na naszym ślubie, ale to ja, co już przyznałam, bardziej garnę się do ludzi. Zresztą garnąć się do MO, to żadna sztuka, są przesympatyczni, a gdy poznałam ich 30 lat temu miałam wrażenie, że znam ich od 30 lat, choć na tamten moment żadne z nas jeszcze tyle nie żyło!
Obawiam się, że trochę namotałam, nieważne. Ważne, że choć pojawiliśmy się w K, jak Filip z konopi, to przyjęci zostaliśmy po królewsku: słowem, jadłem i podarkami. Bakłażany O (znowu o nich, chyba mam słabość...) były więcej, niż mniam, suweniry (w tym wspomniany deszcz w ramach – nagrodzony, bo M to wytrawny pan Foto) wspaniałe, ale najważniejsze było słowo: ciepłe i przyjazne, jak pled, którym otulamy się podczas chłodów. To ci skojarzenie: upał jak w Dżibuti, a ja plotę o pledzie! Jednak „na pogody i niepogody duszy mej” warto mieć w zanadrzu i pled, i dobre słowo.
Zresztą afrykański upał to był, bo dziś wieje i leje, a ja snuję się po naszym dizajnerskim mieszkaniu i zastanawiam się czy ma duszę. Bo dom MO ma, tego jestem pewna. Z kolekcją setek fajek i tematycznych exlibrisów M, z dziesiątkami wysmakowanych edytorsko przez O książek, z galerią zdjęć znanych na nowo rozpoznanych, z  pejzażami, portretami, z grą świateł i cieni … W nich zdają się niknąć rysy, które dom przecież ma – znaczone kryzysami, chorobami, kłopotami. Jak w życiu.
- Nie dźwigaj tych książek! – strofuje mnie Foto, gdy próbuję pomóc w likwidowaniu piknikowego podwieczorku pod jabłonią. Czyta Wapiętnik i wie o Panu P., więc chce mnie chronić.
- Wiódł ślepy kulawego – ripostuję żartobliwie, nawiązując do poważnych przejść zdrowotnych gospodarza. Ten reaguje śmiechem, ale nie jest to już ten dawny śmiech całym sobą, beztroski... Bo choć dobrze nam razem, to i my z Tubylcem (chcąc nie chcąc) przywieźliśmy z sobą nasz balast, i na miejscu zastaliśmy ten spoczywający na barkach MO.
- Że też muszę mieć taką refleksyjną naturę – ganię się w myślach, bacząc, aby nikt nie dostrzegł, że pomimo skwaru mroźny powiew przeszedł mi po plecach. A kysz!
I poskutkowało. Bo sporo w nas jeszcze apetytu na życie; mamy plany i mocne postanowienia, pasje i nadzieje. Może nawet nowe role do zagrania? W końcu wydaliśmy (co udokumentowaliśmy sobie wzajem zdjęciami) synów za żony...

2 komentarze:

  1. Gdy malarka sieriozna jak Styka
    ginie w portrecie matafizyka...

    OdpowiedzUsuń
  2. Metafizyka robi mi koło piór,
    ale ten nieznośny tapiór!

    OdpowiedzUsuń