Salwując się ucieczką
przed chandrą, w piątek wylądowałam (jako się rzekło) u
Dziewczynek w Oborze. Ale bardzo to niezwyczajna obora, bo choć
(dzięki komórce) muczenie można w niej usłyszeć, a i kilka
mlecznych muciek (za sprawą figlarnych figurek) zobaczyć, to jej
punkt centralny stanowi … Pompadurnia. Już pobieżna znajomość
wiejskiego obejścia nakazywałaby skojarzenie z pompą jakiegoś
przedstawiciela płci męskiej o obniżonym ilorazie inteligencji i
jakkolwiek w Oborze są bardzo czujne detektory do wychwytywania tego
dubeltowego defektu, to nie o pompę durnia tu chodzi. Ale cóż,
wyjątkowe właścicielki – wyjątkowa Obora... Bo nie znam innej
(choć, prawdę powiedziawszy, nie tak wiele znam obór), gdzie życie
nie tylko inwentarza żywego (tu dorodnej dożycy i pięciu kotów
różnej proweniencji), ale i właścicielek oraz licznych gości
koncentrowałoby się w pracowni artystycznej!
Że Mniejsza z Dziewczynek
akurat madame Pampadour prześmiewczo uczyniła patronką swej
pracowni specjalnie mnie nie zdziwiło. Wszak słynna królewska
kochanica do historii przeszła głównie jako twórczyni stylu
zwanego Ludwikiem XV, a czego, jak czego, to właśnie
niepowtarzalnego stylu trudno odmówić gospodyni Pompadurni!
- Spójrz tylko na te
ścienne obicia... – nawiązuje do gustu madame, prezentując
ogacone rozmaitymi tkaninami ściany werandy – pracowni, w oknach
której powiewają (w każdym inne!) zmyślne tiule i szyfony.
Najważniejsze jednak są
w Pompadurni (dumnie prężące się pośrodku) sztalugi. A na nich
portret pary niezwykłej: dożycy i jamniczki. Absolutne cudo!
- To tylko wprawka, bo po
latach wracam do oleju – rzecze skromnie Mniejsza i nalega, bym
usiadła. Koniecznie!
Szybka zmiana dekoracji na
sztaludze i … już wiem dlaczego siedzę. Żeby nie upaść!
Oczywiście, z wrażenia. Ciekawam, swoją drogą, kto z was by nie
padł zobaczywszy swój portret? Bardzo realistyczny, dodajmy, i w
tym cały problem. Bo co tu powiedzieć artystce, która wprawdzie
wiernie oddała obiekt, ale ten wcale nie zachwyca.
- No, za pięknie to ja
nie wyglądam... - dukam, widząc że malarka oczekuje jakiejś
reakcji. Chwilę konsternacji przerywa Większa z Dziewczynek,
rzucając mi koło ratunkowe w postaci zdjęcia utrwalającego pewien
etap tworzenia portretu. To na nim doszło do spięcia między
Mniejszą i Większą, która postulowała zostawienie obrazu takim
niedosłownym portretem.
Wystarczył mi rzut oka,
by się z tym zgodzić – spodobałam się sobie taka ja – nie ja,
odrealniona, bez kropki nad „i”, która odbiera tajemnicę...
Tymczasem, oprawiona w piękną ramę, na ścianie zawisnę (za
sprawą wprawnej ręki portrecistki detalistki) taka, jaka jestem. I
w taki oto niecodzienny sposób dorobiłam się
prywatnej ściany płaczu.
Mówiłam już kiedyś, że
pracuję nad tym, by być twardą, zimną suką? Mówiłam! W ramach
ćwiczeń zatem dzielnie postanowiłam oswoić się z sobą na
portrecie, a nawet pokochać go. Przyjdzie mi to o tyle łatwiej, że
znalazłam patent na metaforyczność mej prywatnej ściany płaczu,
na której zawiśnie też klimatyczna fotografia z kroplami deszczu
na pierwszym planie. Gdy zatrzymać wzrok na szybie, widać, że
świat płacze, (bo i jest nad czym), ale gdy spojrzeć nań przez
ścianę deszczu, kontury zdają się rozpływać, obraz traci
ostrość, łagodnieje... Może tak będzie i ze mną na portrecie?
Eksperyment mogę
przeprowadzić dzięki suwenirowi, jaki dostaliśmy z Tubylcem w
sobotę od MO, jakkolwiek by się wam to nie kojarzyło, bo nam jak
najlepiej! Jak zresztą cała wizyta w K, dokąd (zupełnie
nieoczekiwanie) pojechaliśmy w dzień po mojej bytności w Oborze
Dziewczynek. Już, już (kuszona drinkami i noclegiem) zapuszczałam
tam korzenie, gdy zadzwoniła komórka.
- A gdybym zabrał cię do
K, to co byś powiedziała? - Tubylec zabrzmiał, jak echo znanego
przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, więc odpowiedź mogła być
jedna:
- Chciałabym, chciała...
Bo też chciałam i od dawna molestowałam o ten wyjazd zapracowanego
Tubylca. Wprawdzie tandem MO poznałam przez niego, bo chłopcy
zaprzyjaźnili się na studiach i M był świadkiem na naszym ślubie,
ale to ja, co już przyznałam, bardziej garnę się do ludzi.
Zresztą garnąć się do MO, to żadna sztuka, są przesympatyczni,
a gdy poznałam ich 30 lat temu miałam wrażenie, że znam ich od 30
lat, choć na tamten moment żadne z nas jeszcze tyle nie żyło!
Obawiam się, że trochę
namotałam, nieważne. Ważne, że choć pojawiliśmy się w K, jak
Filip z konopi, to przyjęci zostaliśmy po królewsku: słowem,
jadłem i podarkami. Bakłażany O (znowu o
nich, chyba mam słabość...) były więcej, niż mniam, suweniry (w
tym wspomniany deszcz w ramach – nagrodzony, bo M to wytrawny pan
Foto) wspaniałe, ale najważniejsze było słowo: ciepłe i
przyjazne, jak pled, którym otulamy się podczas chłodów. To ci
skojarzenie: upał jak w Dżibuti, a ja plotę o pledzie! Jednak
„na pogody i niepogody duszy mej” warto mieć w zanadrzu i pled,
i dobre słowo.
Zresztą afrykański upał
to był, bo dziś wieje i leje, a ja snuję się po naszym dizajnerskim
mieszkaniu i zastanawiam się czy ma duszę. Bo dom MO ma, tego
jestem pewna. Z kolekcją setek fajek i tematycznych exlibrisów M, z
dziesiątkami wysmakowanych edytorsko przez O książek, z galerią
zdjęć znanych na nowo rozpoznanych, z pejzażami,
portretami, z grą świateł i cieni … W nich zdają się niknąć
rysy, które dom przecież ma – znaczone kryzysami, chorobami,
kłopotami. Jak w życiu.
- Nie dźwigaj tych
książek! – strofuje mnie Foto, gdy próbuję pomóc w
likwidowaniu piknikowego podwieczorku pod jabłonią. Czyta Wapiętnik
i wie o Panu P., więc chce mnie chronić.
- Wiódł ślepy kulawego
– ripostuję żartobliwie, nawiązując do poważnych przejść
zdrowotnych gospodarza. Ten reaguje śmiechem, ale nie jest to już
ten dawny śmiech całym sobą, beztroski... Bo choć dobrze nam
razem, to i my z Tubylcem (chcąc nie chcąc) przywieźliśmy z sobą
nasz balast, i na miejscu zastaliśmy ten spoczywający na barkach
MO.
- Że też muszę mieć
taką refleksyjną naturę – ganię się w myślach, bacząc, aby
nikt nie dostrzegł, że pomimo skwaru mroźny powiew przeszedł mi po plecach. A kysz!
I poskutkowało. Bo sporo
w nas jeszcze apetytu na życie; mamy plany i mocne postanowienia,
pasje i nadzieje. Może nawet nowe role do zagrania? W końcu wydaliśmy (co udokumentowaliśmy sobie wzajem zdjęciami) synów za żony...
Gdy malarka sieriozna jak Styka
OdpowiedzUsuńginie w portrecie matafizyka...
Metafizyka robi mi koło piór,
OdpowiedzUsuńale ten nieznośny tapiór!