niedziela, 4 sierpnia 2013

Jajo pod togą, czyli wrzuć na luz!

Nie wiem czy nie jest to mój ostatni wpis, bo zachodzi uzasadniona obawa, że Jedynak mnie spacyfikuje...
Nie znosi, gdy o nim za dużo gadać, a już publicznie – wykluczone! Jak jednak w Wapiętniku (pisanym przecież za namową Rozalki i Jedynaka właśnie!) rejestrującym moją codzienność (nawet, jeśli dzieloną z Panem P.) może zabraknąć wzmianki o tym, że syn wyzwolił się na czeladnika? Szczególnie, gdy mamy do czynienia z ukoronowaniem niemal 22-letniej edukacji! Wydarzenie to podniosłe, a dla rodziców satysfakcja ogromna i marudzenia Jedynaka nic tu nie zmienią. Pojechaliśmy więc wczoraj z Tubylcem na uroczystość ślubowania, którego Tubylec był świadkiem, a ja z Rozalką czekałam na nieoficjalną odsłonę, zaplanowaną w greckiej tawernie. Pozornie rozluźniona, przyznam szczerze: wzruszenie ścisnęło mi gardło, gdy zobaczyłam Jedynaka z aktem nominacji w dłoni.
- Synku, zawsze wiedziałam, że do twarzy ci w niebieskim! - nie wahałam się zrobić z siebie idiotki dla rozładowania napięcia. Udało się i potem – delektując się jagnięciną – już wspólnie żartowaliśmy, że Jedynak dobrze wybrał zawód, bo w rodzinie fiolet już dawno zaanektowałam dla siebie, zielony to nie jego kolor, nie mówiąc już o czerwonym...
Jagnięcina w tawernie była duszona w winie, mnie grozi (bez wina/y) uduszenie przez Jedynaka, ale com przeżyła to moje! Może jednak okolicznością łagodzącą będzie fakt, że dla „rozkrochmalenia” podniosłej – siłą rzeczy – chwili, od początku starałam się przemycić jakieś jajo. Choćby w postaci koszulki wręczonej Jedynakowi, na przodzie której widnieje napis „Corpus delicta” i nie jest to błędne zapisanie znanej sentencji „Corpus delicti”. Ta maksyma zresztą znajduje się z tyłu koszulki i stanowi (wraz z odzianym w nią Jedynakiem!) „dowód rzeczowy” na „rozkoszne ciało”, jak tłumaczy się napis przedni. Taki sobie żarcik... I niech mi ktoś zarzuci, żem sztywna, jakbym połknęła kij od szczotki! A że łezkę z katalogu „dumnej matki” uroniłam? Fakt, uroniłam i nie wyrażam skruchy, proszę Wysokiego Sądu!
Biję się za to w piersi, bo dziś mija trzeci dzień, jak popuściłam Panu P. i nic a nic się nie sportuję. Czy to nadmiar emocji, czy tropikalna aura, czy też przejechane ostatnio kilometry, a może wszystko razem wzięte spowodowało, że … nie mam siły. Co tu kryć! Moja obecna fizyczność najkrócej da się zdefiniować „przekłutą dętką”, jeśli wiemy jak ta się czuje. Jak flak? Dzisiaj, odbijając się od ściany do ściany, sączyłam wprawdzie Panu P. w ucho: „a może tak na rower, a może na rower”, ale niewiele to dało. Przyjaciółka z Tubylcem, bez porozumienia, ale jednym głosem, mówią mi na to: „odpocznij, wrzuć na luz”.
- Przetrenowałaś się! - lubi jeszcze dośpiewać swoje solo Tubylec i ze znawstwem (tak, tak, przecież dobrą dekadę trenował trampkarzy!) klaruje mi, że fizyczny wysiłek powinnam mądrzej dawkować, jeśli ma on ugodzić w samo serce Pana P. Może to i racja, ale dopiero co pisałam o sentencjach (wprawdzie łacińskich) i jakoś tak głupio mi zignorować złotą maksymę, którą sama niedawno wynotowałam i położyłam sobie na sekretarzyku. Tyle, że gdy kładłam tę kartkę, dumna byłam, że ciągle staję na ringu gotowa boksować się ze swoim prześladowcą. Przy okazji połechtane zostało moje ego, bo maksyma słynnego ortopedy, prof. Wiktora Degi, jak ulał pasowała do mojej filozofii życiowej wobec choroby. A brzmi ona tak:
Ruch jest w stanie zastąpić wiele leków, natomiast żaden lek nie zastąpi ruchu”.
Pomna tego, gdy tylko wróciłam z wesela Krisa to wsiadłam z Tubylcem na rower (kupił sobie, nie pamiętam już czy meldowałam), ale on dosiadł bicykl (jak i ja wcześniej swój) po 30 latach, więc przejażdżka musiała być lajtowa. Nazajutrz polecieliśmy na basen, który jednak opuściłam kwadrans przed czasem! Aż ratownik się zdziwił i podszedł podpytać, czy aby nic mi nie jest.
- Strasznie boli! Mąż mówi, że to przywodziciel, ale ja sądzę, że raczej odwodziciel, skoro odwiódł mnie od pływania – próbowałam jeszcze błysnąć dowcipem.
Spasowałam jednak szybko, za to każdą kolejną czynność wykonywałam powoli i ostrożnie. Do czwartku, gdy skusiłam się na kije z Bo, a wieczorową porą Tubylec zarządził jeszcze basen. Tak na pożegnanie, bo do końca wakacji obiekt będzie remontowany i musimy poszukać innej pływalni. Żeby się nie dołować, powiem, że to pożegnanie zaliczyłam – wbrew obawom – śpiewająco i swój kilometr połknęłam przed gwizdkiem! Może więc nie jest ze mną tak źle? Może to tylko chwilowe osłabienie i dam jeszcze Panu P. popalić?! W każdym razie maksyma profesora Degi zostaje na widocznym miejscu. Niech kuje w oczy i sumienie! A mnie niech rozgrzeszy kanikuła, że wrzuciłam na luz. Chwilowo.

1 komentarz:

  1. Tak,tak... nie trzeba Ciebie "pobudzać" do ruchu, raczej namówić do prowadzenia bardziej zrównoważonego wysiłku fizycznego. Czy tego samego dnia trzeba przejechać 6 km rowerkiem, popędzić na kijki, nawet lajtowe z Bo, przepłynąć ściśle zaplanowany dystans na basenie? Slowly!
    Niech czas się uspokoi i przystanie na Twoją ulubioną prędkość,czas bez pośpiechu i ograniczonej pojemności co do realizacji zaplanowanych zadań, w tym, sportowych.Przynajniej czasami trzeba oddać siebie, sobie, myślę,że Wiesz co mam na myśli...
    Za parę dni wyruszmy z DNP nad morze, tak więc zobaczymy się po "wakacjach", starsi ale może zdrowsi?
    pozdrawiam,Bo

    OdpowiedzUsuń