Nie
wiem czy nie jest to mój ostatni wpis, bo zachodzi uzasadniona
obawa, że Jedynak mnie spacyfikuje...
Nie
znosi, gdy o nim za dużo gadać, a już publicznie – wykluczone!
Jak jednak w Wapiętniku (pisanym przecież za namową Rozalki i
Jedynaka właśnie!) rejestrującym moją codzienność (nawet, jeśli
dzieloną z Panem P.) może zabraknąć wzmianki o tym, że syn
wyzwolił się na czeladnika? Szczególnie, gdy mamy do czynienia z
ukoronowaniem niemal 22-letniej edukacji! Wydarzenie to podniosłe, a
dla rodziców satysfakcja ogromna i marudzenia Jedynaka nic tu nie
zmienią. Pojechaliśmy więc wczoraj z Tubylcem na uroczystość
ślubowania, którego Tubylec był świadkiem, a ja z Rozalką
czekałam na nieoficjalną odsłonę, zaplanowaną w greckiej
tawernie. Pozornie rozluźniona, przyznam szczerze: wzruszenie
ścisnęło mi gardło, gdy zobaczyłam Jedynaka z aktem nominacji w
dłoni.
-
Synku, zawsze wiedziałam, że do twarzy ci w niebieskim! - nie
wahałam się zrobić z siebie idiotki dla rozładowania napięcia.
Udało się i potem – delektując się jagnięciną – już
wspólnie żartowaliśmy, że Jedynak dobrze wybrał zawód, bo w
rodzinie fiolet już dawno zaanektowałam dla siebie, zielony to nie
jego kolor, nie mówiąc już o czerwonym...
Jagnięcina
w tawernie była duszona w winie, mnie grozi (bez wina/y) uduszenie
przez Jedynaka, ale com przeżyła to moje! Może jednak
okolicznością łagodzącą będzie fakt, że dla „rozkrochmalenia”
podniosłej – siłą rzeczy – chwili, od początku starałam
się przemycić jakieś jajo. Choćby w postaci koszulki wręczonej
Jedynakowi, na przodzie której widnieje napis „Corpus delicta” i
nie jest to błędne zapisanie znanej sentencji „Corpus delicti”.
Ta maksyma zresztą znajduje się z tyłu koszulki i stanowi (wraz z
odzianym w nią Jedynakiem!) „dowód rzeczowy” na „rozkoszne
ciało”, jak tłumaczy się napis przedni. Taki sobie żarcik... I
niech mi ktoś zarzuci, żem sztywna, jakbym połknęła kij od
szczotki! A że łezkę z katalogu „dumnej matki” uroniłam?
Fakt, uroniłam i nie wyrażam skruchy, proszę Wysokiego Sądu!
Biję
się za to w piersi, bo dziś mija trzeci dzień, jak popuściłam
Panu P. i nic a nic się nie sportuję. Czy to nadmiar emocji, czy
tropikalna aura, czy też przejechane ostatnio kilometry, a może
wszystko razem wzięte spowodowało, że … nie mam siły. Co tu
kryć! Moja obecna fizyczność najkrócej da się zdefiniować
„przekłutą dętką”, jeśli wiemy jak ta się czuje. Jak flak?
Dzisiaj, odbijając się od ściany do ściany, sączyłam wprawdzie
Panu P. w ucho: „a może tak na rower, a może na rower”, ale
niewiele to dało. Przyjaciółka z Tubylcem, bez porozumienia, ale
jednym głosem, mówią mi na to: „odpocznij, wrzuć na luz”.
-
Przetrenowałaś się! - lubi jeszcze dośpiewać swoje solo Tubylec
i ze znawstwem (tak, tak, przecież dobrą dekadę trenował
trampkarzy!) klaruje mi, że fizyczny wysiłek powinnam mądrzej
dawkować, jeśli ma on ugodzić w samo serce Pana P. Może to i
racja, ale dopiero co pisałam o sentencjach (wprawdzie łacińskich)
i jakoś tak głupio mi zignorować złotą maksymę, którą sama
niedawno wynotowałam i położyłam sobie na sekretarzyku. Tyle, że
gdy kładłam tę kartkę, dumna byłam, że ciągle staję na ringu
gotowa boksować się ze swoim prześladowcą. Przy okazji połechtane
zostało moje ego, bo maksyma słynnego ortopedy, prof. Wiktora Degi,
jak ulał pasowała do mojej filozofii życiowej wobec choroby. A
brzmi ona tak:
„Ruch
jest w stanie zastąpić wiele leków, natomiast żaden lek nie
zastąpi ruchu”.
Pomna tego, gdy tylko wróciłam z wesela Krisa to wsiadłam z Tubylcem na rower (kupił
sobie, nie pamiętam już czy meldowałam), ale on dosiadł bicykl
(jak i ja wcześniej swój) po 30 latach, więc przejażdżka musiała
być lajtowa. Nazajutrz polecieliśmy na basen, który jednak
opuściłam kwadrans przed czasem! Aż ratownik się zdziwił i
podszedł podpytać, czy aby nic mi nie jest.
-
Strasznie boli! Mąż mówi, że to przywodziciel, ale ja sądzę, że raczej odwodziciel, skoro odwiódł mnie od pływania –
próbowałam jeszcze błysnąć dowcipem.
Spasowałam
jednak szybko, za to każdą kolejną czynność wykonywałam powoli
i ostrożnie. Do czwartku, gdy skusiłam się na kije z Bo, a
wieczorową porą Tubylec zarządził jeszcze basen. Tak na
pożegnanie, bo do końca wakacji obiekt będzie remontowany i musimy
poszukać innej pływalni. Żeby się nie dołować, powiem, że to
pożegnanie zaliczyłam – wbrew obawom – śpiewająco i swój
kilometr połknęłam przed gwizdkiem! Może więc nie jest ze mną
tak źle? Może to tylko chwilowe osłabienie i dam jeszcze Panu P.
popalić?! W każdym razie maksyma profesora Degi zostaje na
widocznym miejscu. Niech kuje w oczy i sumienie! A mnie niech
rozgrzeszy kanikuła, że wrzuciłam na luz. Chwilowo.
Tak,tak... nie trzeba Ciebie "pobudzać" do ruchu, raczej namówić do prowadzenia bardziej zrównoważonego wysiłku fizycznego. Czy tego samego dnia trzeba przejechać 6 km rowerkiem, popędzić na kijki, nawet lajtowe z Bo, przepłynąć ściśle zaplanowany dystans na basenie? Slowly!
OdpowiedzUsuńNiech czas się uspokoi i przystanie na Twoją ulubioną prędkość,czas bez pośpiechu i ograniczonej pojemności co do realizacji zaplanowanych zadań, w tym, sportowych.Przynajniej czasami trzeba oddać siebie, sobie, myślę,że Wiesz co mam na myśli...
Za parę dni wyruszmy z DNP nad morze, tak więc zobaczymy się po "wakacjach", starsi ale może zdrowsi?
pozdrawiam,Bo