piątek, 30 sierpnia 2013

Plantacja arbuzów, czyli dary losu

Radio szczuje od samego rana: Super kumulacja w Lotto, do wygrania 10 milionów, graj w punktach Lotto! Super kumulacja... A we mnie kumuluje się złość, że daję czasem losowi szansę, gram i nic nie wygrywam. Jak miliony (ale nie te skumulowane) graczy, z których każdy ma nadzieję, że teraz, że tym razem, że w końcu szczęście się do niego uśmiechnie.
- No i jest trójeczka! – słyszę nagle komunikat Tubylca znad kuponu. Błyskawicznie jednak satysfakcja w głosie ustępuje irytacji.
- Niewiele, no niewiele brakowało do pięciu trafień! Zobacz, mam 6 zamiast 7 i 28 zamiast 27 – zżyma się niedoszły milioner.
- Klasyka – myślę, wyobrażając sobie w ilu domach rozgrywają się podobne sceny. Jeden to nawet dobrze znam – Mama skreśla szczęśliwe (?) numerki od pół wieku.
- Ile to już stadionów wybudowano dzięki mnie – od czasu do czasu daje przemówić rozsądkowi i rzuca ten swój hazard na ...tydzień. Po czym znów skreśla i dzieli potencjalną wygraną między dzieci i wnuki. Bo to jest to, co Mama lubi najbardziej – dzielić się. Z bliskimi, dalszymi, ze wszystkimi...
- Właściwie to my nie musimy grać, wystarczy, że trafi twoja Mama – zauważył kiedyś rezolutnie Tubylec, pewien dopuszczenia do (ewentualnej) puli teściowej. Obserwując jednak niefart rodzinnej hazardzistki, wspomaga ją czasem własnym kuponem, częściej jednak poprzestając na skwitowaniu stanu rzeczy powiedzonkiem, które przywlókł kiedyś do domu.
- To, co: „gówno, guzik i arbuzik”? - bardziej konstatuje, niż pyta po kolejnym losowaniu.
A Mama? Chociaż dama z przedwojenną kindersztubą, ma poczucie humoru i „kupiła” powiedzonko, z akcentem wszakże na słowo arbuzik, które w związku z jej fartem często pojawia się w naszych rozmowach.
- Mamuś, to ty masz już niezłą plantację arbuzów – zażartowałam pewnego razu i teraz Mama, z uporem godnym lepszej sprawy, plantację tę powiększa 2 razy w tygodniu. Po ostatnim losowaniu triumfalnego telefonu nie było, zatem znowu poszło w plantację...
Wprawdzie, jak śpiewano ongiś, „kufereczek stóweczek, daj Boże!”, cały ten kuponowo-totolotkowy temat funkcjonuje u nas raczej w kategorii żartu. Coś w tym musi być, skoro jadąc dziś z Tubylcem na basen wyłam razem z Dżemem na cały regulator, że „w życiu piękne są tylko chwile” i ani przez moment nie widziałam tego szczęścia w mamonie. Dziwny jest ten ... człowiek, że sparafrazuję Niemena.
Ja jednak lubię ludzi. I zależy mi na ich sympatii. To, między innymi, dlatego, żeby mnie ludzie nie znielubili, staram nie opowiadać wiecznie o chorobie, dystansować się wobec niej, żartować nie tylko z Pana P., ale z siebie w tym konkubinacie (rany, jak ja nienawidzę tego słowa!) opartym na przemocy. Choroba od tego nie znika, ale jest mi ciut lepiej. Na tyle, by nie wkładać burki i nie uciekać do Arabii Saudyjskiej, gdzie właśnie triumfalnie odtrąbiono, że nad kobietą nie wolno znęcać się fizycznie, psychicznie, ani seksualnie, bo to jest – według nowego prawa – przestępstwo. Nie pojadę tam, bo dobrze – z własnego, polskiego podwórka – wiem, że prawo sobie, a życie sobie.
Wierzyć, że w Polsce nie ma zjawiska przemocy domowej, to tak jak myśleć, że w domach dziecka są same sieroty! Tymczasem dzieci trafiają tam z racji kryminogennego miejsca urodzenia, dziedziczonej patologii i biedy. Niewydolne jest tu również państwo ze swoją skrywaną (obcą ideowo?) funkcją opiekuńczą, więc łatanie dziur w systemie odbywa się dzięki rozmaitym fundacjom, stowarzyszeniom, darczyńcom.
Jednemu z takich domów (w Nienadowej) pomogli dobrzy ludzie skrzyknięci przez Ki, którą już poznaliście przy okazji moich rojeń o wydaniu książki, ale to osoba o wielu obliczach. Teraz Ki chce niesionej dzieciom pomocy nadać jakieś ramy, stąd projekt „Przedsiębiorcy Pomagają”, który na dobry początek apeluje do solidarności tych, co mają więcej, o wsparcie dla gdyńskiego dziecięcego hospicjum. Zresztą sami sobie za chwilę poczytacie, bo Ki tworzy stronę, a na razie można zajrzeć na jej blog: www.kingamatusiak.natemat.pl  
(takam dobra w internetowe klocki, że czcionka mi się zmieniła, a ja nie potrafię tego naprawić...)
Wiem, że są ludzie, którzy, jak mogą, to pomogą. Zrobiłaby też tak moja Mama -emerytka, gdyby – zamiast powiększać plantację arbuzów – w końcu coś wygrała. Ja (też emerytka) póki co gram na własne konto: o każdy dzień wyrwany oprawcy, Panu P. I nie mam, niestety, ostatnio powodów do odtrąbienia zwycięstwa, bo trudno o nie, gdy boli... Pytam więc innych chorych zmagających się z Parkinsonem, czy wam Pan P. też wyłącza nogi? Ja od kliku dni noszę w prawej łydce ciężar, którego nawet masaże Tubylca nie są w stanie zneutralizować. Nogi (druga mniej dotkliwie, ale jednak) mam kompletnie usztywnione i choć pojechałam dziś na basen, to od razu założyłam, że rzecz potraktuję rehabilitacyjnie. Słowa dotrzymać nie było mi trudno, bo o normalnym pływaniu w ogóle nie mogło być mowy, nawet nawykowe (od lat!) liczenie sobie odpuściłam, słowo! Na jutro planowaliśmy z Tubylcem rower, ale chyba nic z tego. Ja już tylko wyglądam powrotu z urlopu Doktora Nieustającej Pomocy. Z nadzieją, ale i ze strachem. Chyba po raz pierwszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz