Trochę się pogubiłam i
musiałam dłuższą chwilę zastanowić się, którego dziś mamy...
Tubylec mówi, że 18 sierpnia, sprawdzam – zgadza się, a dzień
to niedzielny. Szwendałam się, nie pisałam, stąd luki w
Wapiętniku, ale i w chronologii zdarzeń codziennych. Akurat to jest
do nadrobienia, gorzej z ładowaniem akumulatorów, bo choć (w
czasie, gdy mnie było) spotykałam się z przyjaciółmi, co zwykle
fantastycznie mnie nastraja, jednak tym razem Pan P. równowagę
zakłócił mi dość skutecznie.
Facet jest namolny,
wiadomo i żadna to nowina, że wlazł za mną (na gapę, a jakże!)
na pływalnię, bardziej zaniepokoił mnie (o czym wspominałam)
niespotykany dotąd atak, który Pan P. przypuścił podczas jazdy na
rowerze. To nie była jeszcze próba sił, ale znak, że agresor
powoli zdobywa terytorium, gdzie dotąd nie czuł się mocny.
- Ostrzegam, nie lekceważ
mnie! - syknął mi jadem w ucho i zamierzony efekt osiągnął:
przestraszyłam się.
Nie na tyle jednak, by w
czwartek – zwerbowana przez Tubylca – nie dosiąść roweru i
udać się na 2-godzinną przejażdżkę! Niby wszystko szło
normalnie, ale gdzieś z tyłu głowy wiozłam z sobą myśl, że
jeszcze chwila, że zaraz, że zaatakuje... Paskudne natręctwo
podszyte strachem, który sprawia, że człowiek raz po raz oblewa
się zimnym (pomimo takiej kanikuły!) potem.
- Strach ma wielkie oczy –
orzekłam buńczucznie odstawiając po powrocie rower i były to
słowa wypowiedziane w złą minutę.
Pan P. nie odpuścił
bowiem, tylko ulokował się na z góry upatrzonych pozycjach i
czekał... A że długo (jak już wiecie) się nie kładę, to i
poczekał sobie. Cierpliwy jednak jest, jak każdy przyczajony wróg
i atak przypuścił głęboko uśpioną nocą. Co zrobił? Boże...
Trudno to opisać. Bolało. I spać się nie dało żadną miarą. Bo
i jak, gdy od bioder po pięty tkwisz niczym w imadle, więc
najmniejsza zmiana pozycji wymaga logistycznego rozpracowania, które
i tak o kant potłuc z braku dźwigu! Widząc co się święci,
znając już możliwości Pana P. zaryzykowałam jednak przełożenie się z boku na bok – tak powoli, z wyczuciem, ostrożnie, ostrożniutko
… I cała strategia na nic, bo wróg był czujny i odpowiedział prawdziwą
tyralierą: przykurcz stopy dopadał mnie po przykurczu, jeden skurcz
łydki przechodził w drugi! Wówczas jedyny ratunek to wstać i
chodzić, chodzić (zespół niespokojnych nóg?) do upadłego. Ja
(szczęśliwie, choć tutaj słowo to brzmi mało stosownie) upadłam
na fotel i tam drzemiącą zastał mnie ranek.
Obiektywnie piątek wstał
słonecznym, pięknym dniem. Dla mnie znaczyły go czarne chmury,
których pułap zdawał się być tak nisko, że utrudniał oddech i
(dosłownie!) przygniatał do podłogi. A że to wszystko tkwiło,
oczywiście, w głowie, na efekt nie trzeba było długo czekać –
rozpoczął się seans użalania się nad sobą.
- Ja już tak dłużej nie
mogę! Co ja komu zrobiłam, że to mnie spotyka? - brzmią nieliczne
(wśród licznych) żale, które w takich razach wyrzucam z siebie
zanosząc się płaczem. Najwyraźniej seans ów ma moc
oczyszczającą, bo po jakimś czasie (pociągając już tylko nosem)
wracam na ogół do rzeczywistości, by dostrzec, że nie jest wcale
taka zła, że ludziom przytrafiają się prawdziwe nieszczęścia,
że ja mam całkiem niezłe życie...
Dlaczego tak się obnażam,
robiąc z siebie histeryczkę? Po co w ogóle o tym piszę? Bo
jestem z krwi i kości, bo – choć opanowałam autoironiczny
fechtunek – w niczym tak naprawdę nie różnię się od innych
chorych. Tak samo cierpię, tak samo się złoszczę, czasem poużalam
nad sobą, a bywa, że składam broń. Szczęśliwie, jak dotąd
kończy się to na deklaracjach i gdy tylko dojdę do siebie znowu
podejmuję rzuconą mi przez los rękawicę i staję do nierównej
walki z Panem P. A wiecie co mi bardzo pomaga w tych potyczkach?
Zagrzewanie do boju przez krąg ludzi mi życzliwych, którzy
zaglądając czasem do mojego bloga (choć są wśród nich i stali
czytelnicy) nie użalają się nade mną, bo przyjęli mój sposób
narracji (jak to dziś mawia) o chorobie.
- Nic się nie stało,
dzwonię towarzysko, tylko nie wiem czy ci nie przeszkadzam w twoich
ćwiczeniach p-poż. - usłyszałam dopiero co w słuchawce od
zaprzyjaźnionej (nowo mianowanej) Góralki. Trochę się zdziwiłam, aż dotarło do
mnie, że ćwiczeniami p-poż. określiła moje sportowanie się na
pohybel chorobie.
- Wyglądasz dobrze i
chyba tak się czujesz, bo dałaś dziś ostro popalić Panu P. -
zauważył wczoraj kochany pan Foto, przy okazji złośliwie
wytykając mi zbyt częste sięganie po papierosa.
I tak się przerzucamy
żarcikami zamiast biadolić i załamywać ręce. Przyznam zresztą,
że na dłuuugo przed poznaniem Pana P. głosiłam wszem i wobec, że
bez PRZYJACIÓŁ nie potrafiłabym żyć. Co więc mogłam zrobić w
piątek zasnuty na moim prywatnym firmamencie czarnymi chmurami?
Oczywiście, pojechać do Dziewczynek na podbydgoską wieś! Bardzo
się stęskniłam za nimi i za ich … Oborą, że się tak wyrażę.
W końcu jedna z nich ma w komórce ustawiony dzwonek, który jest
najprawdziwszym muczeniem krowy, takim muuu! Wprawdzie kawę serwują bez mleka z pierwszego udoju, za to z dobrym słowem. A tym razem był
jeszcze bonus w pięknej ramie, ale o tym potem.
No i tak 3mać kochana Kasieńko! Nie poddawać się, walczyć jak Szpilka w USA! My tu w stolicy podziemnej pomarańczy, choć milczymy czasem zbyt długo, czytamy regularnie i trzymamy kciuki, żeby Pan P. sobie zbytnio nie poczynał. Jak ja zazdroszczę, że można tak usiąść i pisać. Ja się gapię w ekran i co najwyżej pół strony mi z tego wyjdzie w temacie kobiet na rynku pracy:) synowa Rozalka:)
OdpowiedzUsuńRozalko Kochana, żebyś Ty wiedziała ilu rzeczy ja Ci zazdroszczę... A Ty swoją pracą jeszcze przebijesz ten osławiony szklany sufit, zobaczysz!!! My z Tubylcem wierzymy w to, więcej - jesteśmy o tym przekonani.
UsuńRęce na klawiaturę i do przodu!
Cudownie się Panią czyta! Podziwiam Pani determinację i poczucie humoru!
OdpowiedzUsuń