niedziela, 18 sierpnia 2013

Czarne chmury na moim firmamencie

Trochę się pogubiłam i musiałam dłuższą chwilę zastanowić się, którego dziś mamy... Tubylec mówi, że 18 sierpnia, sprawdzam – zgadza się, a dzień to niedzielny. Szwendałam się, nie pisałam, stąd luki w Wapiętniku, ale i w chronologii zdarzeń codziennych. Akurat to jest do nadrobienia, gorzej z ładowaniem akumulatorów, bo choć (w czasie, gdy mnie było) spotykałam się z przyjaciółmi, co zwykle fantastycznie mnie nastraja, jednak tym razem Pan P. równowagę zakłócił mi dość skutecznie.
Facet jest namolny, wiadomo i żadna to nowina, że wlazł za mną (na gapę, a jakże!) na pływalnię, bardziej zaniepokoił mnie (o czym wspominałam) niespotykany dotąd atak, który Pan P. przypuścił podczas jazdy na rowerze. To nie była jeszcze próba sił, ale znak, że agresor powoli zdobywa terytorium, gdzie dotąd nie czuł się mocny.
- Ostrzegam, nie lekceważ mnie! - syknął mi jadem w ucho i zamierzony efekt osiągnął: przestraszyłam się.
Nie na tyle jednak, by w czwartek – zwerbowana przez Tubylca – nie dosiąść roweru i udać się na 2-godzinną przejażdżkę! Niby wszystko szło normalnie, ale gdzieś z tyłu głowy wiozłam z sobą myśl, że jeszcze chwila, że zaraz, że zaatakuje... Paskudne natręctwo podszyte strachem, który sprawia, że człowiek raz po raz oblewa się zimnym (pomimo takiej kanikuły!) potem.
- Strach ma wielkie oczy – orzekłam buńczucznie odstawiając po powrocie rower i były to słowa wypowiedziane w złą minutę.
Pan P. nie odpuścił bowiem, tylko ulokował się na z góry upatrzonych pozycjach i czekał... A że długo (jak już wiecie) się nie kładę, to i poczekał sobie. Cierpliwy jednak jest, jak każdy przyczajony wróg i atak przypuścił głęboko uśpioną nocą. Co zrobił? Boże... Trudno to opisać. Bolało. I spać się nie dało żadną miarą. Bo i jak, gdy od bioder po pięty tkwisz niczym w imadle, więc najmniejsza zmiana pozycji wymaga logistycznego rozpracowania, które i tak o kant potłuc z braku dźwigu! Widząc co się święci, znając już możliwości Pana P. zaryzykowałam jednak przełożenie się z boku na bok – tak powoli, z wyczuciem, ostrożnie, ostrożniutko … I cała strategia na nic, bo wróg był czujny i odpowiedział prawdziwą tyralierą: przykurcz stopy dopadał mnie po przykurczu, jeden skurcz łydki przechodził w drugi! Wówczas jedyny ratunek to wstać i chodzić, chodzić (zespół niespokojnych nóg?) do upadłego. Ja (szczęśliwie, choć tutaj słowo to brzmi mało stosownie) upadłam na fotel i tam drzemiącą zastał mnie ranek.
Obiektywnie piątek wstał słonecznym, pięknym dniem. Dla mnie znaczyły go czarne chmury, których pułap zdawał się być tak nisko, że utrudniał oddech i (dosłownie!) przygniatał do podłogi. A że to wszystko tkwiło, oczywiście, w głowie, na efekt nie trzeba było długo czekać – rozpoczął się seans użalania się nad sobą.
- Ja już tak dłużej nie mogę! Co ja komu zrobiłam, że to mnie spotyka? - brzmią nieliczne (wśród licznych) żale, które w takich razach wyrzucam z siebie zanosząc się płaczem. Najwyraźniej seans ów ma moc oczyszczającą, bo po jakimś czasie (pociągając już tylko nosem) wracam na ogół do rzeczywistości, by dostrzec, że nie jest wcale taka zła, że ludziom przytrafiają się prawdziwe nieszczęścia, że ja mam całkiem niezłe życie...
Dlaczego tak się obnażam, robiąc z siebie histeryczkę? Po co w ogóle o tym piszę? Bo jestem z krwi i kości, bo – choć opanowałam autoironiczny fechtunek – w niczym tak naprawdę nie różnię się od innych chorych. Tak samo cierpię, tak samo się złoszczę, czasem poużalam nad sobą, a bywa, że składam broń. Szczęśliwie, jak dotąd kończy się to na deklaracjach i gdy tylko dojdę do siebie znowu podejmuję rzuconą mi przez los rękawicę i staję do nierównej walki z Panem P. A wiecie co mi bardzo pomaga w tych potyczkach? Zagrzewanie do boju przez krąg ludzi mi życzliwych, którzy zaglądając czasem do mojego bloga (choć są wśród nich i stali czytelnicy) nie użalają się nade mną, bo przyjęli mój sposób narracji (jak to dziś mawia) o chorobie.
- Nic się nie stało, dzwonię towarzysko, tylko nie wiem czy ci nie przeszkadzam w twoich ćwiczeniach p-poż. - usłyszałam dopiero co w słuchawce od zaprzyjaźnionej (nowo mianowanej) Góralki. Trochę się zdziwiłam, aż dotarło do mnie, że ćwiczeniami p-poż. określiła moje sportowanie się na pohybel chorobie.
- Wyglądasz dobrze i chyba tak się czujesz, bo dałaś dziś ostro popalić Panu P. - zauważył wczoraj kochany pan Foto, przy okazji złośliwie wytykając mi zbyt częste sięganie po papierosa.
I tak się przerzucamy żarcikami zamiast biadolić i załamywać ręce. Przyznam zresztą, że na dłuuugo przed poznaniem Pana P. głosiłam wszem i wobec, że bez PRZYJACIÓŁ nie potrafiłabym żyć. Co więc mogłam zrobić w piątek zasnuty na moim prywatnym firmamencie czarnymi chmurami? Oczywiście, pojechać do Dziewczynek na podbydgoską wieś! Bardzo się stęskniłam za nimi i za ich … Oborą, że się tak wyrażę. W końcu jedna z nich ma w komórce ustawiony dzwonek, który jest najprawdziwszym muczeniem krowy, takim muuu! Wprawdzie kawę serwują bez mleka z pierwszego udoju, za to z dobrym słowem. A tym razem był jeszcze bonus w pięknej ramie, ale o tym potem.

3 komentarze:

  1. No i tak 3mać kochana Kasieńko! Nie poddawać się, walczyć jak Szpilka w USA! My tu w stolicy podziemnej pomarańczy, choć milczymy czasem zbyt długo, czytamy regularnie i trzymamy kciuki, żeby Pan P. sobie zbytnio nie poczynał. Jak ja zazdroszczę, że można tak usiąść i pisać. Ja się gapię w ekran i co najwyżej pół strony mi z tego wyjdzie w temacie kobiet na rynku pracy:) synowa Rozalka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozalko Kochana, żebyś Ty wiedziała ilu rzeczy ja Ci zazdroszczę... A Ty swoją pracą jeszcze przebijesz ten osławiony szklany sufit, zobaczysz!!! My z Tubylcem wierzymy w to, więcej - jesteśmy o tym przekonani.
      Ręce na klawiaturę i do przodu!

      Usuń
  2. Cudownie się Panią czyta! Podziwiam Pani determinację i poczucie humoru!

    OdpowiedzUsuń