poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Mor(w)owa panienka

Tęsknię już trochę za Bo, która w stadle odpoczywa nad Bałtykiem. Brakuje mi naszych pogaduszek, no i cotygodniowego nordic walking. Poruszamy się wprawdzie jak stateczne damy, ale ja - gdy trzeba - potrafię kijem zdzielić obłapiającego mi nogi Pana Parkinsona!  Tym bardziej ucieszyłam się z zaproszenia Groszkowej na działkę, gdzie też godzinę rezerwujemy sobie na marsz z kijkami. Ale tam to już nakaz przyzwoitości po obfitościach dobrego jedzonka.
W sobotę moją nadziewaną cukinię potraktowałyśmy jako starter, potem był nordic walking, by uciszyć wyrzuty sumienia przed kurczakiem z grilla serwowanym przez gospodynię. Ale, co najważniejsze: przed, w trakcie i po – gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... O czym? Nie zadawalibyście tego pytania, gdybyście znali Groszkową, która – oprócz roli „Ciotki Dobra Rada”, jak nazywa swoją skłonność do udzielania rad każdemu i na każdy temat – ma głowę pełną encyklopedycznej wiedzy z dziedzin wszelakich.
- Czy oni nie zrywają morwy? - automatycznie szukałam potwierdzenia u Groszkowej na widok uwijających się w krzakach ludzi, których mijałyśmy maszerując z kijami.
- Na liście za wcześnie – orzekła stanowczo, ale w zamian zaserwowała mi opowieść o owocach morwy, podobno najpyszniejszych w świecie.
- Jak na nie trafię, zrobię morwowe galaretki na zimę – dotarło jeszcze do mnie, ale jak przez mgłę, bo właśnie przekraczałam magiczny próg niechcący uchylonych drzwi do szalonych lat 70. Ich schyłek nieodmiennie kojarzy mi się z szelestem morwy zjadanej przez jedwabniki, w hodowli których pomieszkiwałam...
Prawdę mówiąc to była stara poznańska kamienica, gdzie rezydował W o fizjonomii indiańskiego szamana, a będący zdumiewającym skrzyżowaniem hydraulika (po zawodówce), fizyka (studia macierzyste) i filozofa (drugi fakultet). Sercowe przygody sprowadziły tam jego ukochaną E, a powita wkrótce córeczka zagęściła metraż. Nie na tyle jednak, by dobroduszny W nie przytulał bezdomnych czytelników dzieł od Arystotelesa do Poppera (tudzież z innej półki). Przygarnął więc do serca i nas z Przyjaciółką, gdy każda straciła dach nad głową. I tak zaczęła się bodaj najbarwniejsza epoka w moim życiu. Choć, prawdę powiedziawszy, gdybym do tej komuny trafiła wcześniej, ukończenie studiów stałoby pod znakiem zapytania. Tak wielkim, jak nasza (wówczas) fantazja i beztroska.
A przecież absolutny prymat należał tu do W i pewnie nie były to cechy najbardziej pożądane u gospodarza i głowy rodziny. Początkowo jednak mało kto – oprócz matki jego dziecka – zdawał sobie z tego sprawę. Gdy więc, wróciwszy pewnego dnia z czytelni (zbierałyśmy materiały do naszych prac magisterskich), zastałyśmy wannę pełną... marchwi, nie zdążyłyśmy nawet zmartwić się zakazem kąpieli.
- Teraz będziemy handlować włoszczyzną – zakomunikował zdumionemu zgromadzeniu W i ze stoickim spokojem rozdzielił między nas robotę.
Zbieraliśmy się zatem w kuchni, jak ongiś przy darciu pierza, i umyte warzywa pakowaliśmy do siatki ciętej z metra. W wychodził z towarem na pobliski Rynek Wildecki i sprzedawał. Co 2-3 godziny nosiliśmy mu na zmianę kawę i coś do jedzenia, ale skrupulatna E dość szybko wyliczyła, że aprowizacja W na ryneczku pożera niemal wszystkie zyski.
-Trzeba się przebranżowić – rzekł na to tajemniczo W, a my zachodziliśmy w głowę, co też tym razem wymyśli. A wymyślił hodowlę jedwabników.
Z pokoju, gdzie spałam z dnia na dzień zniknęły wszystkie – oprócz mojej wersalki – meble, a na ich miejsce stanęły półki od podłogi po sufit. Tam stacjonowały jedwabniki, którym W dowoził ze wsi morwę. Robale były strasznie obżarte, a wcinanie przez nich liści morwy wydawało dźwięk przypominający szum padającego deszczu. Zasypiałam przy deszczowej kołysance, wstawałam przy deszczowej pobudce. Ale były i bardziej gwałtowne.
- Ratunku, robale mnie oblazły!!! - ryknęłam któregoś ranka, czym postawiłam całą komunę na nogi, sama leżąc jak sparaliżowana (Ani mi przez myśl nie przeszło, że za 30 lat taką kłodą będę w imadle Pana P.!) Wtedy usiadł przy mnie przyszły inżynier A z szampanem (W, jak poczuł grosz z hodowli kupił po skrzynce – szampana i pomarańczy. Ot, takie zakupy pierwszej potrzeby...) i tak długo polewał, aż wzięłam robala na dłoń i pogłaskałam. Mor(w)owa panienka! Ale dzięki temu przeżyłam w symbiozie z robalami.
Ważniejsze jednak było, żeby przeżyły robale i uwiły jedwabne kokony, bo to ich dostarczanie do skupu miał zakontraktowane W. Segregowanie kokonów to było zadanie członków komuny – wyposażeni w różnej wielkości poszewki pracowaliśmy więc niczym zastęp Kopciuszków.
- Żeby tylko W nie kupował znów szampana, bo przydałoby się coś do jedzenia – szeptaliśmy sobie na ucho przy robocie. Tymczasem W, wracając z wiejskich wypraw po morwę, przywoził tuzin jaj i z 10 robił sobie kogel mogel na wzmocnienie!
Powoli zaczęło do nas docierać, że w tym gospodarstwie szwankują priorytety. Na tyle powoli jednak, że gdy W pojawił się z sowitą (jak na nasze wiecznie puste studenckie kieszenie) zapłatą za kolejną partię kokonów, przyklasnęliśmy wspólnej wyprawie do dyskoteki. Decyzji sprzyjał wyjazd E, która zabrała małą do rodziców, pozostał problem Muszki – pieska mikrego, ale wielce wrzaskliwego. Muszka histerycznie reagowała na samotność, a że w naszej komunie zawsze ktoś koczował, psina była szczęśliwa. Ale co zrobi w pustym domu?
(Uwaga! Fragment nie dla wyczulonych na obrazę uczuć religijnych)
Dla W, w jego rozumieniu, nie było jednak spraw beznadziejnych. A że po drodze do tramwaju stał kościół, który miał kilkoro wejść, wpadł na szatański(!) pomysł, by gromadnie wejść z Muszką do kościoła, zmylić trop i uciec psu innymi drzwiami. Do dziś pamiętam tamto ujadanie niesione echem, które obijając się o wysokie mury dopadło nas jeszcze na przystanku. „Co dalej z psem?” - pytaliśmy się nawzajem rychło w czas. Uspokoił nas W przewidując, że za chwilę ktoś wypuści Muszkę z kościoła, ta pogna do domu i na wycieraczce poczeka, aż wróci dorabiający na drugiej zmianie A i wpuści psa do mieszkania. Plan genialny w swej prostocie, prawda?! Wtedy uważaliśmy tak chyba wszyscy, bo na dyskotece bawiliśmy się świetnie.
Zabawa nie trwa jednak wiecznie i wkrótce zaczęłyśmy się z Przyjaciółką rozglądać za innym lokum. Ominęła nas więc spektakularna plajta hodowli jedwabników, za to uratowałyśmy nasze magisterium. A niewiele brakowało... Wszak podczas zimy stulecia, która wkrótce nastała nawet do sławojki trzeba było kopać śnieżny tunel! Ale to już inna bajka. Może drzwi do niej znów otworzy jakieś zdarzenie z obecnej codzienności?

1 komentarz: