Tęsknię
już trochę za Bo, która w stadle odpoczywa nad Bałtykiem. Brakuje mi naszych pogaduszek,
no i cotygodniowego nordic walking. Poruszamy się wprawdzie jak stateczne damy, ale ja - gdy trzeba - potrafię kijem zdzielić obłapiającego mi nogi Pana Parkinsona! Tym bardziej ucieszyłam się z zaproszenia Groszkowej na
działkę, gdzie też godzinę rezerwujemy sobie na marsz z kijkami.
Ale tam to już nakaz przyzwoitości po obfitościach dobrego jedzonka.
W
sobotę moją nadziewaną cukinię
potraktowałyśmy jako starter, potem był nordic walking, by uciszyć
wyrzuty sumienia przed kurczakiem z grilla serwowanym przez
gospodynię. Ale, co najważniejsze: przed, w trakcie i po –
gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... O czym? Nie zadawalibyście
tego pytania, gdybyście znali Groszkową, która – oprócz roli
„Ciotki Dobra Rada”, jak nazywa swoją skłonność do udzielania
rad każdemu i na każdy temat – ma głowę pełną
encyklopedycznej wiedzy z dziedzin wszelakich.
- Czy
oni nie zrywają morwy? - automatycznie szukałam potwierdzenia u Groszkowej na widok uwijających się w krzakach ludzi, których mijałyśmy maszerując z kijami.
- Na liście za wcześnie
– orzekła stanowczo, ale w zamian zaserwowała mi
opowieść o owocach morwy, podobno najpyszniejszych w świecie.
- Jak na nie trafię,
zrobię morwowe galaretki na zimę – dotarło jeszcze do mnie, ale jak
przez mgłę, bo właśnie przekraczałam magiczny próg niechcący
uchylonych drzwi do szalonych lat 70. Ich schyłek nieodmiennie
kojarzy mi się z szelestem morwy zjadanej przez jedwabniki, w
hodowli których pomieszkiwałam...
Prawdę mówiąc to była
stara poznańska kamienica, gdzie rezydował W o fizjonomii
indiańskiego szamana, a będący zdumiewającym skrzyżowaniem
hydraulika (po zawodówce), fizyka (studia macierzyste) i
filozofa (drugi fakultet). Sercowe przygody sprowadziły tam jego
ukochaną E, a powita wkrótce córeczka zagęściła metraż. Nie na
tyle jednak, by dobroduszny W nie przytulał bezdomnych czytelników
dzieł od Arystotelesa do Poppera (tudzież z innej półki).
Przygarnął więc do serca i nas z Przyjaciółką, gdy każda
straciła dach nad głową. I tak zaczęła się bodaj najbarwniejsza
epoka w moim życiu. Choć, prawdę powiedziawszy, gdybym do tej
komuny trafiła wcześniej, ukończenie studiów stałoby pod znakiem
zapytania. Tak wielkim, jak nasza (wówczas) fantazja i beztroska.
A przecież absolutny
prymat należał tu do W i pewnie nie były to cechy najbardziej
pożądane u gospodarza i głowy rodziny. Początkowo jednak mało
kto – oprócz matki jego dziecka – zdawał sobie z tego sprawę.
Gdy więc, wróciwszy pewnego dnia z czytelni (zbierałyśmy
materiały do naszych prac magisterskich), zastałyśmy wannę
pełną... marchwi, nie zdążyłyśmy nawet zmartwić się zakazem
kąpieli.
- Teraz będziemy
handlować włoszczyzną – zakomunikował zdumionemu zgromadzeniu W
i ze stoickim spokojem rozdzielił między nas robotę.
Zbieraliśmy się zatem w
kuchni, jak ongiś przy darciu pierza, i umyte warzywa pakowaliśmy
do siatki ciętej z metra. W wychodził z towarem na pobliski Rynek
Wildecki i sprzedawał. Co 2-3 godziny nosiliśmy mu na zmianę kawę
i coś do jedzenia, ale skrupulatna E dość szybko wyliczyła, że
aprowizacja W na ryneczku pożera niemal wszystkie zyski.
-Trzeba się przebranżowić
– rzekł na to tajemniczo W, a my zachodziliśmy w głowę, co też
tym razem wymyśli. A wymyślił hodowlę jedwabników.
Z pokoju, gdzie spałam z
dnia na dzień zniknęły wszystkie – oprócz mojej wersalki –
meble, a na ich miejsce stanęły półki od podłogi po sufit. Tam
stacjonowały jedwabniki, którym W dowoził ze wsi morwę. Robale
były strasznie obżarte, a wcinanie przez nich liści morwy wydawało
dźwięk przypominający szum padającego deszczu. Zasypiałam przy
deszczowej kołysance, wstawałam przy deszczowej pobudce. Ale były
i bardziej gwałtowne.
- Ratunku, robale mnie oblazły!!! - ryknęłam któregoś ranka, czym postawiłam całą komunę na
nogi, sama leżąc jak sparaliżowana (Ani mi przez myśl nie przeszło, że za 30 lat taką kłodą będę w imadle Pana P.!) Wtedy usiadł przy mnie przyszły inżynier A z szampanem (W,
jak poczuł grosz z hodowli kupił po skrzynce – szampana i
pomarańczy. Ot, takie zakupy pierwszej potrzeby...) i tak długo
polewał, aż wzięłam robala na dłoń i pogłaskałam. Mor(w)owa
panienka! Ale dzięki temu przeżyłam w symbiozie z robalami.
Ważniejsze jednak było,
żeby przeżyły robale i uwiły jedwabne kokony, bo to ich
dostarczanie do skupu miał zakontraktowane W. Segregowanie kokonów
to było zadanie członków komuny – wyposażeni w różnej
wielkości poszewki pracowaliśmy więc niczym zastęp Kopciuszków.
- Żeby tylko W nie kupował znów szampana, bo przydałoby się coś do jedzenia –
szeptaliśmy sobie na ucho przy robocie. Tymczasem W, wracając z
wiejskich wypraw po morwę, przywoził tuzin jaj i z 10 robił sobie
kogel mogel na wzmocnienie!
Powoli zaczęło do nas
docierać, że w tym gospodarstwie szwankują priorytety. Na tyle
powoli jednak, że gdy W pojawił się z sowitą (jak na nasze
wiecznie puste studenckie kieszenie) zapłatą za kolejną partię
kokonów, przyklasnęliśmy wspólnej wyprawie do dyskoteki. Decyzji
sprzyjał wyjazd E, która zabrała małą do rodziców, pozostał
problem Muszki – pieska mikrego, ale wielce wrzaskliwego. Muszka
histerycznie reagowała na samotność, a że w naszej komunie
zawsze ktoś koczował, psina była szczęśliwa. Ale co zrobi w
pustym domu?
(Uwaga! Fragment nie dla
wyczulonych na obrazę uczuć religijnych)
Dla W, w jego rozumieniu,
nie było jednak spraw beznadziejnych. A że po drodze do tramwaju
stał kościół, który miał kilkoro wejść, wpadł na
szatański(!) pomysł, by gromadnie wejść z Muszką do kościoła,
zmylić trop i uciec psu innymi drzwiami. Do dziś pamiętam tamto ujadanie
niesione echem, które obijając się o wysokie mury dopadło nas jeszcze na przystanku.
„Co dalej z psem?” - pytaliśmy się nawzajem rychło w czas.
Uspokoił nas W przewidując, że za chwilę ktoś wypuści Muszkę z
kościoła, ta pogna do domu i na wycieraczce poczeka, aż wróci
dorabiający na drugiej zmianie A i wpuści psa do mieszkania. Plan
genialny w swej prostocie, prawda?! Wtedy uważaliśmy tak chyba
wszyscy, bo na dyskotece bawiliśmy się świetnie.
Zabawa nie trwa jednak
wiecznie i wkrótce zaczęłyśmy się z Przyjaciółką rozglądać
za innym lokum. Ominęła nas więc spektakularna plajta hodowli
jedwabników, za to uratowałyśmy nasze magisterium. A niewiele
brakowało... Wszak podczas zimy stulecia, która wkrótce nastała nawet do
sławojki trzeba było kopać śnieżny tunel! Ale to już inna
bajka. Może drzwi do niej znów otworzy jakieś zdarzenie z obecnej
codzienności?
Uwielbiam historię o jedwabnikach!
OdpowiedzUsuń