- Dziecko, ty się
martwisz, że rower ci przed górą staje dęba? Ja nie umiałam
nawet zakręcić na polnej drodze! I wiesz, jak sobie radziłam?
Jechałam do oddalonego o 2 km miasteczka, gdzie był rynek i tam na kocich łbach mogłam elegancko zawrócić do domu... - zwierzyła mi się Mama na wieść o
mojej ostatniej eskapadzie rowerowej. Serdecznie uśmiałyśmy się
ze wspomnień przedwojennej cyklistki, co przyćmiło moje
wyrzuty sumienia, że nie mam odwagi stawić czoła Górze
Myślęcińskiej.
A przecież już kiedyś
odwiedziłam na rowerze Przyjaciółkę, która uparła się być
szczęśliwa (teraz jest szczególnie, bo latorośl w cuglach
zawojowała warszawkę i wygrała prestiżowy konkurs na
ministerialny stołek!) właśnie za tą wstrętną górą. To było
w fazie oswajania na nowo jednośladu i usprawiedliwiało szukanie
łagodniejszych podjazdów oraz pokonanie drogi
trawersem, że (nad)użyję określenia wytrawnych górołazów.
Ratunkiem tym okazał się myślęciński ogród botaniczny, po którym
wprawdzie nie wolno jeździć rowerami, ale któż by miał serce
zawrócić zziajaną starszawą cyklistkę, której serce chciało
wyskoczyć z piersi! Tymczasem mijają 4 miesiące mojej
przygody z pedałami, a ja nadal truchleję na sam widok GM i sapię,
jak niegdysiejsza lokomotywa jadąc ukradkiem przez alejki botanika.
Sromota! A może: sromota? - z naciskiem na znak zapytania... Bo w
myśl nowej (odkrytej wraz z chorobą Parkinsona) filozofii
wszystko staram się przerobić na pozytyw. Zatem ostateczny
komunikat powinien brzmieć: w środę przejechałam na rowerze 20
km, z czego połowa to droga po wzniesieniach; jestem z siebie dumna,
bo tak wymęczyłam Pana P., że nie miał siły na nocne igrce pod kołdrą.
Prawda, że brzmi dobrze? Na pewno nastraja optymistycznie, aż
taka niezborna myślowo nie jestem, żeby tego nie docenić i – w
efekcie – nie zaakceptować.
Słabo natomiast u mnie z
akceptacją niezborności ruchowej, którą popisałam się nazajutrz
(czwartek) na basenie, ale wszystkiemu winien ten prześladowca na P! Strasznie nam się z
Tubylcem nie chciało tego wieczoru (godz. 21.00) jechać na basen.
Widząc inercję, którą skutecznie zarażaliśmy się nawzajem,
przecięłam w końcu krąg niemocy krótkim: zbieramy się! Że
miałam na myśli siebie i Tubylca, to oczywiste, ale jeśli Pan P.
nie waha się przed włażeniem na trzeciego do łóżka, to co to
dla niego wyskoczyć z nami na basen! Pływając
zlokalizowałam intruza bez pudła: umościł się w prawej łydce i
w lewym śródstopiu, co czyniło moją żabkę mocno przetrąconą
(dobrze chodziły ręce, a nogi były tylko balastem), by
nie rzec – niezborną.
Co ja dziś z tą
niezbornością? Aha, już wiem!
Groszkowa mi
zapowiedziała, że jak nie nabędę nowych szkieł, by móc czytać
mapy i ją pilotować, to już nigdzie mnie nie zabierze. Cóż było
robić, wybrałam się (z Jo, która też coś krzywo patrzy)
do okulistki. Wizyta była na poły towarzyska (z panią doktor poznałyśmy
się przez synów, ale polubiłyśmy bez przymusu), co nie znaczy, że
taka dla mnie milutka...
- Masz astygmatyzm –
usłyszałam po uprzednim zdiagnozowaniu, że i „do bliży,
i do dali szkła by się nadali”.
- A...- co? - zdumiałam
się, stan ten jednak ustąpił, jak ręką odjął, gdy dowiedziałam
się, że chodzi o – potocznie mówiąc – niezborność
widzenia. Jeszcze jedna niezborność, dlaczego mnie to nie dziwi?!
Taka ubogacona (sic!) stawiłam dzielnie czoła kolejnemu dniu.
Był on wszakże
niezwyczajny, bo gościliśmy Nestora rodu (z córką), który ciekaw
był naszego nowego lokum. Nie bez przyczyny, należało ono bowiem
przez pół wieku do jego brata (Ojca Tubylca) z żoną, którzy
przepisali go Jedynakowi. Gdy odeszli, a dla mnie nadszedł czas Pana
P. uradziliśmy rodzinnie, że trzeba pozbyć się domu (schody!),
rozliczyć z Jedynakiem i z 3 poziomów przeprowadzić się na jeden.
Już sama decyzja nie była łatwa, jednak realizacja to prawdziwy
Mount Everest kłopotów! Raz z powodu sytuacji na rynku
nieruchomości, dwa – remontu koniecznego do przeprowadzenia w
rodzinnej schedzie.
Żeby nie przywoływać
minionych stresów, powiem tylko, że domu pozbyliśmy się po roku
zabiegów i opuszczeniu ceny do granicy, po której był już …
brak przyzwoitości. W tym czasie na rodzinnych metrażach skuwano i
przesuwano ściany, no – Sajgon absolutny! Jeśli jednak opór
stawia beton – zrozumiałe, gdy okoniem staje człowiek, sytuacja
się komplikuje. U nas do tego stopnia, że z szefem fachowców
spotkaliśmy się w sądzie. Temida nam przyznała rację, ale w
pięknym kraju nad Wisłą racją trzeba się zadowolić, a o
wyłudzonych pieniądzach zapomnieć! Dowód? Bardzo proszę! Gdy po
dłuuugich zabiegach zdeterminowanego Tubylca komornik coś tam nam
zaczął przekazywać z emerytury dłużnika, łapę na koncie
położył ZUS, któremu bohater okazał się być winien ponad 3
miliony! Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, że w praworządnym
państwie można latami nie odprowadzać obowiązkowych składek za
zatrudnionych pracowników! Nie pytajcie, bo szlag mnie trafi – ja
jestem winna ZUS-owi 1200 zł karnych odsetek, za co jestem ścigana
z zaangażowaniem sądów dwóch instancji!!!
A miało być miło o
miłej wizycie... Bo była miła, zakończona w Ziemi Obiecanej,
gdzie skosztowałam kawioru po żydowsku, humusu i innych ichnich
przysmaków. Zaczęło się więc obiecująco i takoż skończyło,
bo obiecaliśmy sobie częstsze spotkania. Przecież czerpiemy z nich
przyjemność. I niech takie uczucia nie dadzą się zdominować
przez różnej maści niezborności, nieuczciwości i wszystkie inne
negacje dobrych stanów rzeczy. Z niegodziwością Pana P. włącznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz