sobota, 24 sierpnia 2013

Niezborna, a zatrudniała milionera!

- Dziecko, ty się martwisz, że rower ci przed górą staje dęba? Ja nie umiałam nawet zakręcić na polnej drodze! I wiesz, jak sobie radziłam? Jechałam do oddalonego o 2 km miasteczka, gdzie był rynek i tam na kocich łbach mogłam elegancko zawrócić do domu... - zwierzyła mi się Mama na wieść o mojej ostatniej eskapadzie rowerowej. Serdecznie uśmiałyśmy się ze wspomnień przedwojennej cyklistki, co przyćmiło moje wyrzuty sumienia, że nie mam odwagi stawić czoła Górze Myślęcińskiej.
A przecież już kiedyś odwiedziłam na rowerze Przyjaciółkę, która uparła się być szczęśliwa (teraz jest szczególnie, bo latorośl w cuglach zawojowała warszawkę i wygrała prestiżowy konkurs na ministerialny stołek!) właśnie za tą wstrętną górą. To było w fazie oswajania na nowo jednośladu i usprawiedliwiało szukanie łagodniejszych podjazdów oraz pokonanie drogi trawersem, że (nad)użyję określenia wytrawnych górołazów. Ratunkiem tym okazał się myślęciński ogród botaniczny, po którym wprawdzie nie wolno jeździć rowerami, ale któż by miał serce zawrócić zziajaną starszawą cyklistkę, której serce chciało wyskoczyć z piersi! Tymczasem mijają 4 miesiące mojej przygody z pedałami, a ja nadal truchleję na sam widok GM i sapię, jak niegdysiejsza lokomotywa jadąc ukradkiem przez alejki botanika. Sromota! A może: sromota? - z naciskiem na znak zapytania... Bo w myśl nowej (odkrytej wraz z chorobą Parkinsona) filozofii wszystko staram się przerobić na pozytyw. Zatem ostateczny komunikat powinien brzmieć: w środę przejechałam na rowerze 20 km, z czego połowa to droga po wzniesieniach; jestem z siebie dumna, bo tak wymęczyłam  Pana P., że nie miał siły na nocne igrce pod kołdrą. Prawda, że brzmi dobrze? Na pewno nastraja optymistycznie, aż taka niezborna myślowo nie jestem, żeby tego nie docenić i – w efekcie – nie zaakceptować.
Słabo natomiast u mnie z akceptacją niezborności ruchowej, którą popisałam się nazajutrz (czwartek) na basenie, ale wszystkiemu winien ten prześladowca na P! Strasznie nam się z Tubylcem nie chciało tego wieczoru (godz. 21.00) jechać na basen. Widząc inercję, którą skutecznie zarażaliśmy się nawzajem, przecięłam w końcu krąg niemocy krótkim: zbieramy się! Że miałam na myśli siebie i Tubylca, to oczywiste, ale jeśli Pan P. nie waha się przed włażeniem na trzeciego do łóżka, to co to dla niego wyskoczyć z nami na basen!  Pływając zlokalizowałam intruza bez pudła: umościł się w prawej łydce i w lewym śródstopiu, co czyniło moją żabkę mocno przetrąconą (dobrze chodziły ręce, a nogi były tylko balastem), by nie rzec – niezborną.
Co ja dziś z tą niezbornością? Aha, już wiem!
Groszkowa mi zapowiedziała, że jak nie nabędę nowych szkieł, by móc czytać mapy i ją pilotować, to już nigdzie mnie nie zabierze. Cóż było robić, wybrałam się (z Jo, która też  coś krzywo patrzy) do okulistki. Wizyta była na poły towarzyska (z panią doktor poznałyśmy się przez synów, ale polubiłyśmy bez przymusu), co nie znaczy, że taka dla mnie milutka...
- Masz astygmatyzm – usłyszałam po uprzednim zdiagnozowaniu, że i „do bliży, i do dali szkła by się nadali”.
- A...- co? - zdumiałam się, stan ten jednak ustąpił, jak ręką odjął, gdy dowiedziałam się, że chodzi o – potocznie mówiąc – niezborność widzenia. Jeszcze jedna niezborność, dlaczego mnie to nie dziwi?! Taka ubogacona (sic!) stawiłam dzielnie czoła kolejnemu dniu.
Był on wszakże niezwyczajny, bo gościliśmy Nestora rodu (z córką), który ciekaw był naszego nowego lokum. Nie bez przyczyny, należało ono bowiem przez pół wieku do jego brata (Ojca Tubylca) z żoną, którzy przepisali go Jedynakowi. Gdy odeszli, a dla mnie nadszedł czas Pana P. uradziliśmy rodzinnie, że trzeba pozbyć się domu (schody!), rozliczyć z Jedynakiem i z 3 poziomów przeprowadzić się na jeden. Już sama decyzja nie była łatwa, jednak realizacja to prawdziwy Mount Everest kłopotów! Raz z powodu sytuacji na rynku nieruchomości, dwa – remontu koniecznego do przeprowadzenia w rodzinnej schedzie.
Żeby nie przywoływać minionych stresów, powiem tylko, że domu pozbyliśmy się po roku zabiegów i opuszczeniu ceny do granicy, po której był już … brak przyzwoitości. W tym czasie na rodzinnych metrażach skuwano i przesuwano ściany, no – Sajgon absolutny! Jeśli jednak opór stawia beton – zrozumiałe, gdy okoniem staje człowiek, sytuacja się komplikuje. U nas do tego stopnia, że z szefem fachowców spotkaliśmy się w sądzie. Temida nam przyznała rację, ale w pięknym kraju nad Wisłą racją trzeba się zadowolić, a o wyłudzonych pieniądzach zapomnieć! Dowód? Bardzo proszę! Gdy po dłuuugich zabiegach zdeterminowanego Tubylca komornik coś tam nam zaczął przekazywać z emerytury dłużnika, łapę na koncie położył ZUS, któremu bohater okazał się być winien ponad 3 miliony! Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, że w praworządnym państwie można latami nie odprowadzać obowiązkowych składek za zatrudnionych pracowników! Nie pytajcie, bo szlag mnie trafi – ja jestem winna ZUS-owi 1200 zł karnych odsetek, za co jestem ścigana z zaangażowaniem sądów dwóch instancji!!!
A miało być miło o miłej wizycie... Bo była miła, zakończona w Ziemi Obiecanej, gdzie skosztowałam kawioru po żydowsku, humusu i innych ichnich przysmaków. Zaczęło się więc obiecująco i takoż skończyło, bo obiecaliśmy sobie częstsze spotkania. Przecież czerpiemy z nich przyjemność. I niech takie uczucia nie dadzą się zdominować przez różnej maści niezborności, nieuczciwości i wszystkie inne negacje dobrych stanów rzeczy. Z niegodziwością Pana P. włącznie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz