Ja tu z dumą piszę o
Lizbonie (plany snuję i podśpiewuję), tymczasem na wczorajszym
garden party przyszło mi siedzieć ramię w ramię z wybierającymi
się na … Antarktydę. Wyobrażacie sobie? Na Antarktydę! Przez
moment poczułam się nawet urażona, gdyż od lat noszę w sobie
głęboko uśpione marzenie wyprawy na Alaskę – ten surowy kraj,
nie wiedzieć czemu, dużo bardziej mnie pociąga, niż tropiki
przeżyte na osławionym drinku z parasolką. Tyle, że Alaska
funkcjonuje w moim życiu na zasadzie marzenia, co to dobrze je mieć,
a tu ludzie całkiem realnie zaczynają przygotowania do wyjazdu na
biegun. Odbyło się już nawet przymierzanie kurtki, w której
Antarktydę zwiedzała ongiś australijska przyjaciółka naszej
rodzinnej A (czytaj: Animatorki zdarzeń przeróżnych) i teraz na
planowaną wyprawę będzie, jak znalazł... Bo jeśli nie trzeba jej
będzie jeszcze włożyć w argentyńskiej marinie Ushuaia, skąd
wyruszają wyprawy na biegun południowy, to już na samym statku
przyda się na pewno! A współbiesiadnicy z garden party mają
jeszcze ambicję odwiedzić polską stację naukowo-badawczą na
Wyspie Króla Jerzego i tylko – nie bez złośliwości z zazdrości
– powtórzę za rosyjskim podróżnikiem i reporterem National
Geographic, że robiąc zdjęcia na tym białym niezamieszkałym
lądzie muszą uważać, by im … ktoś nie wszedł w kadr. Takie,
podobno, zatrzęsienie tam turystów, choć – szczęśliwie –
ciągle ich mniej, niż pingwinów!
Gdy ogrodowa biesiada, w
której rolę główną wyznaczono mercedesowi wśród grilli zaczyna
się potężnym uderzeniem w biegun, to mają prawo trawić
człowieka wątpliwości, czy aby wytypowany bohater udźwignie ciężar
powierzonej misji. Wątpliwości okazały się niepotrzebne w
przeciwieństwie do (dobrego!) trawienia. Co chwilę bowiem z
czeluści tajemniczej wielkiej szafy z mnóstwem gałek, pokręteł,
rusztów i palników wędrowały na stół przeróżne pyszności. A
wszystko sprawnie i czyściutko, bez typowego grillowego smrodku i
gromadnego dmuchania w rozpałkę. I nawet jeśli lubimy, gdy
unoszący się nad rusztem dymek snuje się wokół nas, jak
sentymentalny splinek, smuteczek duszy szybko uleczyła przyjemność
jedzenia. Smakowite dania to był tym razem doskonały – zacytuję
moich ulubionych Starszych Panów – „klinek na splinek”,
mniam, mniam...
Boże, czego ten Smagły,
rodzinny kucharz nr 1, na ogrodową biesiadę nie wymyślił! Nim
przed widownią rozpoczął swój taniec wokół wielkiej maszyny,
zaserwował wcześniej przygotowane przekąski, żeby wymienić tylko
swojski smaluszek, bułgarskie sery, grillowaną cukinię, boczek
uprażony na chipsy, czy faszerowane bakłażany z grilla. Uff...
Pojedliśmy, popiliśmy, pogawędzili, a tu z brzucha magicznej szafy
powędrowały na stół wielgachne połówki jabłek nadziewane
wątróbką z cebulką – danie niby znane dobrze każdej gospodyni,
ale tutaj smakujące jakoś inaczej. Lepiej? Sama nie wiem, ale chyba
tak. Podobnych rozterek nie miałam już przy dorszu w szpinaku, bo –
biję się w piersi – ryby jadam raczej niechętnie, tymczasem
dorsz serwowany przez „najlepszego kucharza wśród menedżerów”
był pyszny!
- Ale ten łosoś z miętą
smakował jeszcze lepiej! - przerwał moje zachwyty Tubylec, gdy dziś
wspominaliśmy sobotnie garden party.
- To był też łosoś? -
mocno się zdziwiłam. I to jest moment, w którym muszę coś
wyznać: nie wszystko spróbowałam (czego bardzo żałuję), inaczej
bym pękła, a i tak niedzielę wykreślam z kalendarza, bo ożyłam
dopiero wieczorowa porą. Po prostu, co za dużo, to niezdrowo – w
moim wieku powinnam to wiedzieć. A stara prawda dotyczy również
wina! Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka...
Dość samobiczowania,
odpokutowałam i mogę kontynuować wyliczankę kulinarnych popisów
Smagłego, bliżej – Brata Tubylca. Własne kubki smakowe
przypominają mi fantastyczne doznania ze spotkania kurek
podsmażanych razem z bobem oraz kiszki ziemniaczanej. Dla mnie
bomba! Niestety, o kotlecikach jagnięcych i karkówce faszerowanej
musem z suszonych pomidorów, kaparów, pietruszki i musztardy dijon (o rany, ślinka mi
cieknie, to znak, że wracam do żywych!) wiem tylko ze słyszenia.
- Dlaczego aż tyle
pyszności naraz przygotowałeś? - obwiniam za swoją słabość
tańczącego z grillową maszyną, na co on mi o tradycji dłuuugich
polskich biesiad.
No, fakt, fast food to nie
był w żadnym razie. Ale, pozostając przy współczesnym
nazewnictwie, slow food już tak. Gdy rozumieć to jako celebrowanie
jedzenia, nieśpieszne delektowanie się smakiem i jeszcze coś, co
dla mnie nierozłącznie związane jest z kulturą jedzenia –
kultywowanie rozmów przy stole. A znad tego naszego ogrodowego stołu
słychać było nie tylko brzęk sztućców, ale nieustający gwar –
choć było nas tylko ośmioro – głosów. I nie odkryję pewnie
Ameryki, jeśli powiem, że nawet cienka zupka smakuje wybornie, gdy
jeść ją w dobrym towarzystwie. A gdy to, co na talerzu jest równie
smakowite, jak rozmowy przy stole – mamy ideał. Gdzieś blisko
plasowało się nasze garden party z wytypowanym na bohatera
grill-cudem, który pozostałby jednak tylko luksusową maszyną bez
talentu kucharza. Na dodatek maszyną skąpaną (jako i my wszyscy) w
deszczu, który lał jeszcze 2 godziny przed spotkaniem! Ale od
czegóż najwyższy stopień wtajemniczenia rodzinnej Animatorki
zdarzeń przeróżnych, która skwar zakończony dobową nawałnicą
potrafi zamienić w przyjazną wszystkim aurę? Rozumiecie więc, że
przyjazna atmosfera przy stole była już tylko prostą konsekwencją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz