niedziela, 11 sierpnia 2013

Big-bigger-the biggest

Ja tu z dumą piszę o Lizbonie (plany snuję i podśpiewuję), tymczasem na wczorajszym garden party przyszło mi siedzieć ramię w ramię z wybierającymi się na … Antarktydę. Wyobrażacie sobie? Na Antarktydę! Przez moment poczułam się nawet urażona, gdyż od lat noszę w sobie głęboko uśpione marzenie wyprawy na Alaskę – ten surowy kraj, nie wiedzieć czemu, dużo bardziej mnie pociąga, niż tropiki przeżyte na osławionym drinku z parasolką. Tyle, że Alaska funkcjonuje w moim życiu na zasadzie marzenia, co to dobrze je mieć, a tu ludzie całkiem realnie zaczynają przygotowania do wyjazdu na biegun. Odbyło się już nawet przymierzanie kurtki, w której Antarktydę zwiedzała ongiś australijska przyjaciółka naszej rodzinnej A (czytaj: Animatorki zdarzeń przeróżnych) i teraz na planowaną wyprawę będzie, jak znalazł... Bo jeśli nie trzeba jej będzie jeszcze włożyć w argentyńskiej marinie Ushuaia, skąd wyruszają wyprawy na biegun południowy, to już na samym statku przyda się na pewno! A współbiesiadnicy z garden party mają jeszcze ambicję odwiedzić polską stację naukowo-badawczą na Wyspie Króla Jerzego i tylko – nie bez złośliwości z zazdrości – powtórzę za rosyjskim podróżnikiem i reporterem National Geographic, że robiąc zdjęcia na tym białym niezamieszkałym lądzie muszą uważać, by im … ktoś nie wszedł w kadr. Takie, podobno, zatrzęsienie tam turystów, choć – szczęśliwie – ciągle ich mniej, niż pingwinów!
Gdy ogrodowa biesiada, w której rolę główną wyznaczono mercedesowi wśród grilli zaczyna się potężnym uderzeniem w biegun, to mają prawo trawić człowieka wątpliwości, czy aby wytypowany bohater udźwignie ciężar powierzonej misji. Wątpliwości okazały się niepotrzebne w przeciwieństwie do (dobrego!) trawienia. Co chwilę bowiem z czeluści tajemniczej wielkiej szafy z mnóstwem gałek, pokręteł, rusztów i palników wędrowały na stół przeróżne pyszności. A wszystko sprawnie i czyściutko, bez typowego grillowego smrodku i gromadnego dmuchania w rozpałkę. I nawet jeśli lubimy, gdy unoszący się nad rusztem dymek snuje się wokół nas, jak sentymentalny splinek, smuteczek duszy szybko uleczyła przyjemność jedzenia. Smakowite dania to był tym razem doskonały – zacytuję moich ulubionych Starszych Panów – „klinek na splinek”, mniam, mniam...
Boże, czego ten Smagły, rodzinny kucharz nr 1, na ogrodową biesiadę nie wymyślił! Nim przed widownią rozpoczął swój taniec wokół wielkiej maszyny, zaserwował wcześniej przygotowane przekąski, żeby wymienić tylko swojski smaluszek, bułgarskie sery, grillowaną cukinię, boczek uprażony na chipsy, czy faszerowane bakłażany z grilla. Uff... Pojedliśmy, popiliśmy, pogawędzili, a tu z brzucha magicznej szafy powędrowały na stół wielgachne połówki jabłek nadziewane wątróbką z cebulką – danie niby znane dobrze każdej gospodyni, ale tutaj smakujące jakoś inaczej. Lepiej? Sama nie wiem, ale chyba tak. Podobnych rozterek nie miałam już przy dorszu w szpinaku, bo – biję się w piersi – ryby jadam raczej niechętnie, tymczasem dorsz serwowany przez „najlepszego kucharza wśród menedżerów” był pyszny!
- Ale ten łosoś z miętą smakował jeszcze lepiej! - przerwał moje zachwyty Tubylec, gdy dziś wspominaliśmy sobotnie garden party.
- To był też łosoś? - mocno się zdziwiłam. I to jest moment, w którym muszę coś wyznać: nie wszystko spróbowałam (czego bardzo żałuję), inaczej bym pękła, a i tak niedzielę wykreślam z kalendarza, bo ożyłam dopiero wieczorowa porą. Po prostu, co za dużo, to niezdrowo – w moim wieku powinnam to wiedzieć. A stara prawda dotyczy również wina! Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka...
Dość samobiczowania, odpokutowałam i mogę kontynuować wyliczankę kulinarnych popisów Smagłego, bliżej – Brata Tubylca. Własne kubki smakowe przypominają mi fantastyczne doznania ze spotkania kurek podsmażanych razem z bobem oraz kiszki ziemniaczanej. Dla mnie bomba! Niestety, o kotlecikach jagnięcych i karkówce faszerowanej musem z suszonych pomidorów, kaparów, pietruszki i musztardy dijon (o rany, ślinka mi cieknie, to znak, że wracam do żywych!) wiem tylko ze słyszenia.
- Dlaczego aż tyle pyszności naraz przygotowałeś? - obwiniam za swoją słabość tańczącego z grillową maszyną, na co on mi o tradycji dłuuugich polskich biesiad.
No, fakt, fast food to nie był w żadnym razie. Ale, pozostając przy współczesnym nazewnictwie, slow food już tak. Gdy rozumieć to jako celebrowanie jedzenia, nieśpieszne delektowanie się smakiem i jeszcze coś, co dla mnie nierozłącznie związane jest z kulturą jedzenia – kultywowanie rozmów przy stole. A znad tego naszego ogrodowego stołu słychać było nie tylko brzęk sztućców, ale nieustający gwar – choć było nas tylko ośmioro – głosów. I nie odkryję pewnie Ameryki, jeśli powiem, że nawet cienka zupka smakuje wybornie, gdy jeść ją w dobrym towarzystwie. A gdy to, co na talerzu jest równie smakowite, jak rozmowy przy stole – mamy ideał. Gdzieś blisko plasowało się nasze garden party z wytypowanym na bohatera grill-cudem, który pozostałby jednak tylko luksusową maszyną bez talentu kucharza. Na dodatek maszyną skąpaną (jako i my wszyscy) w deszczu, który lał jeszcze 2 godziny przed spotkaniem! Ale od czegóż najwyższy stopień wtajemniczenia rodzinnej Animatorki zdarzeń przeróżnych, która skwar zakończony dobową nawałnicą potrafi zamienić w przyjazną wszystkim aurę? Rozumiecie więc, że przyjazna atmosfera przy stole była już tylko prostą konsekwencją.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz