środa, 14 sierpnia 2013

W środę Sobota, czyli wszystko jest tańcem

- Właśnie dotarliśmy na PGE Arena – SMS tej treści dostałam dziś ok. godz. 18.00 od Tubylca, który pojechał z kolegą do Gdańska na towarzyski mecz z Danią.
- Fajnie, tylko czego szukacie na stadionie trzy godziny przed meczem? - ledwo powstrzymałam się od wystukania zdziwionej odpowiedzi.
Skąd ta powściągliwość? Trochę ze wstydu, że tworząc od trzech dekad stadło z Tubylcem, ciągle jego miłość do futbolu zderza się z moim pytaniem; „kiedy się dziwić przestanę?” A że pewnie nigdy, staram się dziwić w cichości ducha, choć nie zawsze (oj, nie zawsze!) mi to wychodzi. Pół biedy bowiem, gdy dom wypełniają stadionowe odgłosy rozgrywek Ligi Mistrzów, mundialu, meczów reprezentacji czy ekstraklasy (choć prezes Boniek naraził mi się rozciągając kolejkę, jak gumę w spranych gaciach), ale teraz telewizja transmituje już chyba wszystkie kopnięcia piłki od Bałtyku do Tatr! Pisząc telewizja, mam na myśli dziesiątki kanałów sportowych, o których posiadanie zatroszczył się Tubylec, by z pozycji fotela oglądać drużyny w rodzaju Termalica Nieciecza. Ręce (i piersi, jak trafnie rzecze koleżanka) opadają! Niechby nawet ta Nieciecza kopała piłkę i Tubylec to oglądał, wszak to jego robota i z tego żyjemy! Ale „muzyka stadionowa” nieustannie płynąca z telewizora, który nieopacznie uczyniliśmy centralnym punktem domu sprawia, że pokrywam się alergiczną wysypką. Te mądre głowy rozprawiające, że to mecz o wszystko/ honor/odzyskanie zaufania/ostatniej szansy – niepotrzebne skreślić, te dywagacje dlaczego Lewandowski lepiej strzela niemiecką futbolówką, to rozdzieranie szat nad upadkiem morale rozbisurmanionych kopaczy, którym nic się nie chce... O, rany, jak ja mam tego dość!Ale jakie są szanse na wyrwanie się spod futbolowego terroru (jak mawia Przyjaciółka, która wyprowadziła telewizor z salonu) w domu dziennikarza sportowego?
- Powinnaś się cieszyć, że praca, choć mizernie opłacana, ciągle jest moją pasją – Tubylec podsumował niedawno naszą dyskusję o (współ)życiu z futbolem. I całkiem spokojnie (nie, nie wypił trzecią kawę) oddał się oglądaniu kobiecej piłki nożnej, którą sobie szczególnie upodobał.
- Jezu! I wy, kobitki przeciwko mnie?! - jęknęłam tylko, bo uznałam, że głośny protest, jako zdeklarowanej feministce, zwyczajnie mi nie przystoi.
Napisane wyżej zdanie nieco mnie zaniepokoiło. Może ja się buntuję trochę dla zasady? No, bo dlaczego mam w tej chwili włączony (wprawdzie cicho) telewizor z meczem Polska -Dania i jeśli coś mnie złości to fakt, że Duńczycy prowadzą? Chociaż nie – wygraliśmy 3:2! Hurrra!!!
Odkrycie było na tyle nieoczekiwane, że zaczęłam nerwowo krążyć po sypialni, gdzie piszę i wiecie co znalazłam na stoliku nocnym Tubylca? Książkę „Futbol w świecie sztuki”! Już pobieżne przekartkowanie 500-stronicowego tomiszcza nie pozostawia wątpliwości, że to ciekawe. Chwilę dłużej zatrzymałam się na rozdziale „Piłka nożna w baletowych realizacjach. O związkach futbolu z tańcem”, gdzie za najciekawszą analizę analogii między Terpsychorą a piłką nożną uznano balet „A Dance Tribute to the Art of Football” norweskiego choreografa Jo Stromgrena. Coś mi tu nie dawało spokoju... Wiem, to ten balet będzie na gościnnych występach 28 sierpnia w bydgoskiej Operze Nova! Wyobrażacie sobie?! A gdyby tak zaprosić Tubylca na spektakl?
Jeśli o mnie chodzi, to nie darzyłam baletu szczególną miłością do czasu, gdy wraz z Przyjaciółką zostałyśmy porażone (słowo!) spektaklem „Minus 2” izraelskiego choreografa Ohada Naharina w wykonaniu Polskiego Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej. To było genialne: perfekcyjne i zaprzęgające wyobraźnię, co wydaje mi się kluczowe w operowaniu językiem tańca. Bałam się, że po Naharinie poprzeczka moich oczekiwań poszybowała za wysoko, dlatego tak ucieszyłam się, gdy młody choreograf, Robert Bondara porywając się na „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza stworzył w Operze Nova balet doskonale komunikujący się z widzem i swą sugestywnością głęboko zapadający w pamięć... Głosuję za baletem nowoczesnym, który nawiązuje ze mną dialog, wystawia na próbę zdolności interpretacyjne i wyobraźnię, zaspokaja zmysł estetyczny!
Rzadko mam okazję o tym mówić, więc gdy swego czasu odwiedzili mnie austriaccy znajomi (ci, którym pokazywałam śmieciowy ordnung pod zlewem), czyli tłumacząca (języki) Anda i fotografujący (balet) Mirek, nawiązałam do jego pasji. Podziwiam go, że nie porzucił marzeń i jako dojrzały mężczyzna podjął w Austrii studia artystyczne, ale nie miałam pojęcia, że już je skończył i działa...
- Dyplom robiłem u Wycichowskiej m.in. z realizacji baletu Naharina – usłyszałam nie wierząc własnym uszom. Taki (który to już?) zbieg okoliczności! Pogadaliśmy z Mirkiem chwilę o przedstawieniu, choć on – w odróżnieniu ode mnie – woli taniec chwytać w kadr, niż ubierać w słowa. Dowody na stronie: www.mirek-dworczak.com, gdzie zobaczycie piękno paradoksu - dynamikę ruchu w stop klatce.


Mnie to natchnęło (chyba zwariowałam!) myślą dziwaczną: czy Panu P. da się zrobić zdjęcie? Czy jego podstępne działania można zatrzymać w kadrze? Nie dziwcie się, proszę, ale dał mi terrorysta ostatnio popalić, stąd pewnie te szalone pomysły...
Pamiętacie, jak triumfalnie twierdziłam, że Pan P. nie jeździ rowerem, ewentualnie siedzi strachliwie przycupnięty w koszyku? Tak myślałam do poniedziałku, gdy pedałując zawzięcie musiałam gwałtownie hamować, by skopać tyłek Panu P.! Oznacza to, że musiałam się zatrzymać, by stanąć na nodze, którą szubrawiec zaatakował w stopie, wykręcając ją „na lewą stronę”. Szczęśliwie, mocne dotknięcie stopą podłoża pomogło. Nie na wiele się za to zdało i mocne stawanie na dnie, i masaże, gdy Pan P. rozhulał się wczoraj na basenie. Postanowiłam wziąć agresora spokojem, co nie jest moją najmocniejszą stroną, a wyglądało tak: on mnie cap, ja go pac, 3 oddechy, powoli płyniemy i tak w kółko... Pomogło połowicznie, ale dało mi do myślenia. Może będzie z tego nowa strategia wojenna?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz