- Właśnie dotarliśmy na
PGE Arena – SMS tej treści dostałam dziś ok. godz. 18.00 od
Tubylca, który pojechał z kolegą do Gdańska na towarzyski mecz z
Danią.
- Fajnie, tylko czego
szukacie na stadionie trzy godziny przed meczem? - ledwo
powstrzymałam się od wystukania zdziwionej odpowiedzi.
Skąd ta powściągliwość?
Trochę ze wstydu, że tworząc od trzech dekad stadło z Tubylcem,
ciągle jego miłość do futbolu zderza się z moim pytaniem; „kiedy
się dziwić przestanę?” A że pewnie nigdy, staram się dziwić w cichości ducha, choć nie zawsze (oj,
nie zawsze!) mi to wychodzi. Pół biedy bowiem, gdy dom wypełniają
stadionowe odgłosy rozgrywek Ligi Mistrzów, mundialu, meczów
reprezentacji czy ekstraklasy (choć prezes Boniek naraził mi się
rozciągając kolejkę, jak gumę w spranych gaciach), ale teraz
telewizja transmituje już chyba wszystkie kopnięcia piłki od
Bałtyku do Tatr! Pisząc telewizja, mam na myśli dziesiątki
kanałów sportowych, o których posiadanie zatroszczył się
Tubylec, by z pozycji fotela oglądać drużyny w rodzaju
Termalica Nieciecza. Ręce (i piersi, jak trafnie rzecze
koleżanka) opadają! Niechby nawet ta Nieciecza kopała piłkę i
Tubylec to oglądał, wszak to jego robota i z tego żyjemy! Ale
„muzyka stadionowa” nieustannie płynąca z telewizora, który
nieopacznie uczyniliśmy centralnym punktem domu sprawia, że
pokrywam się alergiczną wysypką. Te mądre głowy rozprawiające, że to mecz o wszystko/ honor/odzyskanie zaufania/ostatniej szansy –
niepotrzebne skreślić, te dywagacje dlaczego Lewandowski lepiej
strzela niemiecką futbolówką, to rozdzieranie szat nad upadkiem
morale rozbisurmanionych kopaczy, którym nic się nie chce... O,
rany, jak ja mam tego dość!Ale jakie są szanse na wyrwanie się
spod futbolowego terroru (jak mawia Przyjaciółka, która
wyprowadziła telewizor z salonu) w domu dziennikarza sportowego?
- Powinnaś się cieszyć,
że praca, choć mizernie opłacana, ciągle jest moją pasją –
Tubylec podsumował niedawno naszą dyskusję o (współ)życiu z futbolem. I całkiem spokojnie (nie, nie wypił trzecią kawę) oddał
się oglądaniu kobiecej piłki nożnej, którą sobie
szczególnie upodobał.
- Jezu! I wy, kobitki
przeciwko mnie?! - jęknęłam tylko, bo uznałam, że głośny
protest, jako zdeklarowanej feministce, zwyczajnie mi nie przystoi.
Napisane wyżej zdanie
nieco mnie zaniepokoiło. Może ja się buntuję trochę dla zasady?
No, bo dlaczego mam w tej chwili włączony (wprawdzie cicho)
telewizor z meczem Polska -Dania i jeśli coś mnie złości to fakt,
że Duńczycy prowadzą? Chociaż nie – wygraliśmy 3:2! Hurrra!!!
Odkrycie było na tyle
nieoczekiwane, że zaczęłam nerwowo krążyć po sypialni, gdzie
piszę i wiecie co znalazłam na stoliku nocnym Tubylca? Książkę
„Futbol w świecie sztuki”! Już pobieżne przekartkowanie
500-stronicowego tomiszcza nie pozostawia wątpliwości, że to
ciekawe. Chwilę dłużej zatrzymałam się na rozdziale „Piłka
nożna w baletowych realizacjach. O związkach futbolu z tańcem”,
gdzie za najciekawszą analizę analogii między
Terpsychorą a piłką nożną uznano balet „A Dance Tribute to the
Art of Football” norweskiego choreografa Jo Stromgrena. Coś mi tu nie
dawało spokoju... Wiem, to ten balet będzie na
gościnnych występach 28 sierpnia w bydgoskiej Operze Nova! Wyobrażacie
sobie?! A gdyby tak zaprosić Tubylca na spektakl?
Jeśli o mnie chodzi, to
nie darzyłam baletu szczególną miłością do czasu, gdy wraz z
Przyjaciółką zostałyśmy porażone (słowo!) spektaklem „Minus
2” izraelskiego choreografa Ohada Naharina w wykonaniu Polskiego
Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej. To było genialne: perfekcyjne i zaprzęgające wyobraźnię, co wydaje mi się
kluczowe w operowaniu językiem tańca. Bałam się, że po Naharinie
poprzeczka moich oczekiwań poszybowała za wysoko, dlatego tak
ucieszyłam się, gdy młody choreograf, Robert Bondara porywając
się na „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza stworzył w Operze
Nova balet doskonale komunikujący się z widzem i swą
sugestywnością głęboko zapadający w pamięć... Głosuję za
baletem nowoczesnym, który nawiązuje ze mną dialog, wystawia na
próbę zdolności interpretacyjne i wyobraźnię, zaspokaja zmysł
estetyczny!
Rzadko mam okazję o tym
mówić, więc gdy swego czasu odwiedzili mnie austriaccy znajomi
(ci, którym pokazywałam śmieciowy ordnung pod zlewem), czyli
tłumacząca (języki) Anda i fotografujący (balet) Mirek,
nawiązałam do jego pasji. Podziwiam go, że nie porzucił marzeń i jako dojrzały
mężczyzna podjął w Austrii studia artystyczne, ale nie miałam
pojęcia, że już je skończył i działa...
- Dyplom
robiłem u Wycichowskiej m.in. z realizacji baletu Naharina –
usłyszałam nie wierząc własnym uszom. Taki (który to już?)
zbieg okoliczności! Pogadaliśmy z Mirkiem chwilę o przedstawieniu,
choć on – w odróżnieniu ode mnie – woli taniec chwytać w
kadr, niż ubierać w słowa. Dowody na
stronie: www.mirek-dworczak.com, gdzie zobaczycie piękno paradoksu - dynamikę ruchu w stop klatce.
Mnie to natchnęło (chyba
zwariowałam!) myślą dziwaczną: czy Panu P. da się zrobić
zdjęcie? Czy jego podstępne działania można zatrzymać w kadrze?
Nie dziwcie się, proszę, ale dał mi terrorysta ostatnio popalić,
stąd pewnie te szalone pomysły...
Pamiętacie, jak
triumfalnie twierdziłam, że Pan P. nie jeździ rowerem, ewentualnie
siedzi strachliwie przycupnięty w koszyku? Tak myślałam do
poniedziałku, gdy pedałując zawzięcie musiałam gwałtownie
hamować, by skopać tyłek Panu P.! Oznacza to, że musiałam
się zatrzymać, by stanąć na nodze, którą szubrawiec zaatakował w
stopie, wykręcając ją „na lewą stronę”. Szczęśliwie, mocne
dotknięcie stopą podłoża pomogło. Nie na wiele się za to zdało
i mocne stawanie na dnie, i masaże, gdy Pan P. rozhulał się
wczoraj na basenie. Postanowiłam wziąć agresora spokojem, co nie
jest moją najmocniejszą stroną, a wyglądało tak: on mnie cap, ja go pac, 3 oddechy, powoli płyniemy i tak w kółko... Pomogło połowicznie,
ale dało mi do myślenia. Może będzie z tego nowa strategia wojenna?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz