Piszę
(dokładnie 2 miesiące, tak, tak...), więc jestem!
No, z
niezłym zaczęłam zadęciem, ale to miał być tylko sygnał, że
żyję, że Jedynak miłosiernie odpuścił mi wywlekanie go na
bloga. Powiem więcej, dowiedziałam się od Mamy (zwanej Babulą), że Jedynak opowiadając o swych wrażeniach, przyznał, iż niby się tym ślubowaniem
nie przejmował, ale to Niby robi tu wielką różnicę!
Jak
tak, to pojadę po bandzie: wiecie gdzie Rozalka z Jedynakiem uczcili
swą małżeńską (przypadającą nazajutrz po ślubowaniu)
rocznicę? W łóżku... rozstawionym (jako i inne) w centrum miasta! Niech się więc, jeden z drugim, stary satyr
przestanie oblizywać, bo to "Kultura, głupcze", czyli Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki
Transatlantyk. Twórca festiwalu Jan A.P. Kaczmarek (ten od Oscara za
muzykę do filmu „Marzyciel” o autorze „Piotrusia Pana”)
przywiózł ze świata prosty patent: leżysz sobie, a tu zewsząd –
miast ciekawskich spojrzeń – otula cię dźwięk i obraz … Ja
wprawdzie w kinie nie leżałam, ale za to Kaczmarka znam jeszcze z
czasów, gdy grał w Orkiestrze Ósmego Dnia, utworzonej przy
kultowym teatrze o tej nazwie, podczas gdy ja terminowałam w teatrze
Maja – wszystko w Poznaniu, oczywiście. A muzykował tam
Kaczmarek wespół z Grzegorzem Banaszakiem, który – jeśli mi
pamięć nie płata figli – chodził ze mną (klasę wyżej) do I
LO im. S. Dubois w Koszalinie. Może by nawet tych odniesień było
więcej, bo potem Banaszak – obok muzyki – zajmował się też
filozofią (pisał wspólnie z naszym guru ze studiów, profesorem
Jerzym Kmitą!), gdybym nie odróżniała bycia filozofem (jak
wspomniani panowie) od ukończenia takich studiów (co stało się
moim skromnym udziałem). „Znaj proporcją, mocium panie” to
mądra maksyma i aż się prosi (oj, prosi!) częściej po nią
sięgnąć do Fredrowskiego lamusa.
No,
to sobie pofilozofowałam (jakby złośliwie zauważył Tubylec), a
przecież chciałam o muzyce, bo – choć nie jestem jakąś
wyrafinowaną melomanką – to w moim życiu stały element
towarzyszący, a bywa, że i uczta, do której się sposobię. Jak ta
szykująca się nam pod koniec września.
-
Zobacz, co mam! - wpadł kilka dni temu do domu Tubylec wymachując
mi czymś przed oczyma. To były bilety na 51. Bydgoski Festiwal
Muzyczny, a konkretnie na koncert doskonałego skrzypka Nigela
Kennedy`ego.
- Fantastycznie! -
podzieliłam jego entuzjazm, ale zaraz pomyślałam o Braciszku i
jego Alil, którzy nie odpuszczają takich wydarzeń. Koniec końców
mamy bilety też dla nich i choć tanie nie były (wzdychali i oni, i
my), to upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo posłuchamy
słynnych jazzujących skrzypiec w klasycznym repertuarze i
odbędziemy naradę przed wspólną podróżą do Lizbony, która nas
czeka w połowie października.
Lizbona to wprawdzie
miasto niepotrzebujące rekomendacji i obdarzane miłością przez
wielu, ale w naszym przypadku („w pierwszych słowach listu”) o
wyborze zdecydowała miłość do muzyki. A nie owijając w bawełnę
– miłość Tubylca do Anny Marii Jopek, która, jak wiadomo,
zakochała się w portugalskiej stolicy wyznając na płycie
„Sobremesa” (czyli na Deser) „Lizbona, moja miłość”. Tak więc
śladem zakochanych w Lizbonie i fado państwa AMJ- Kydryńskiej i
Marcina Kydryńskiego (czyta właśnie w Trójce swoją najnowszą
książkę „Lizbona – muzyka moich ulic”) podążamy do
Lizbony, o czym boję się mówić głośno ze względu na Pana P.
Czy da mi pochodzić po tamtejszych górach i dolinach? Znając
jednak jego podły charakter przygotowuję się starannie do
ewentualnego kontrnatarcia, ale na razie o tym sza!
Dla zmylenia przeciwnika
(czyli Pana P.) ostatnio słuchałam (z wielką frajdą i bez
poświęcenia) Louisa Armstronga w standardach i w nowoorleańskich
klimatach. Musiałam jednak wyjść i wyłączyć płytę w połowie,
jakież więc było moje zdziwienie, gdy w samochodzie rozległy się
dźwięki saksofonu na usługach jazzu z Nowego Orleanu! Musiałam
się uszczypnąć w pupę, co tylko potwierdziło, że nie
zwariowałam, bo grał wprawdzie Branford Marsalis, ale kompozycję
zadedykowaną jakiemuś „korzennemu” muzykowi od ragtime`ów,
stąd wrażenie deja vu!
O ile jednak moje
przeniesienie się w czasie i przestrzeni w takt jazzu tradycyjnego
nie było dla mnie – w żadnym razie! - przykre, to gdy
obserwowałam Boską, jak podczas niedawnej wizyty u mnie nerwowo
wypada na balkon, uczucia miałam mieszane. Wyglądało bowiem, jakby
Boska na papieroska tak umykała z Kąśliwym, ale przysięgam –
ręki do tego nie przyłożyłam! To za sprawą (opisanego już
ongiś) sąsiadującego ze mną mezzosopranu tak biegali, zachwyceni
koncertem pod gołym rozprażonym niebem. Tylko Boska, rozpoznawszy
materiał na Carmen, przyznała, że ostatnia, nowomodna (z tatuażami
i dredami!) inscenizacja opery jej nie zachwyciła i dalej mi
wychylać się przez balustradę, jakby chciała sprawdzić czy
osiedlowa Carmen błyśnie tatuażem. Śpiewaczka pozostała jednak w
ukryciu, więc danych o znakach szczególnych brak.
Czego nie da się
powiedzieć o mnie, bo od wtorku uprawiam kolejną odsłonę
ekshibicjonizmu w postaci dzienniczka rejestrującego (co do minuty)
godziny zażywania lewodopy oraz tych wstrętnych, nagłych napadów
senności. Sama bym na to nie wpadła, ale Doktor Nieustającej
Pomocy wymógł to na mnie podczas wizyty przed jego urlopem. Jak
wróci mam zdać sprawozdanie, bo on ma pewne podejrzenia, ale musi
się upewnić... No, to się upewni, że łykam prochy o 2.00 w nocy,
albo i później. Aż się boję, co to będzie, gdy zobaczy
wszystko czarno na białym. Nie widział, a już sugerował drzemkę
poobiednią (niedoczekanie, co to ja babcia jakaś?!), więc strach
pomyśleć, co zaaplikuje, jak się skapuje.
- A może jednak spróbować
kłaść się spać wcześniej? - pomyślałam nie bacząc, że piszę
te słowa grubo po północy. Naiwna czy oszustka? Realistka. Dopóki
jestem czynna, (wczoraj na basenie, dziś na rowerze), dopóty daję odpór Panu P. Proste?
Kacha, filozofia Twego ostatniego akapitu, a w zasadzie dwóch ostatnich zdań to i moje kredo. Z bajpasami radzono mi bym się oszczędzał, folgował i się ciamciaramcił ze sobą. Na szczęście też mam Doktora. On rzekł: - Rób co chcesz. I robię. Prawie tak jak kiedyś... I jest - póki co - dobrze. Bo najgorzej rdzewieć, albo nie daj Panie Boże rozczulać się nad sobą...
OdpowiedzUsuńCałusy dla Cię, a dla Tubylca przypomnienie: - Mija już siódmy rok... Pewnie, do Lizbony bliżej:-))) Jurgiel