piątek, 9 sierpnia 2013

M jak muzyka (i medycyna)

Piszę (dokładnie 2 miesiące, tak, tak...), więc jestem!
No, z niezłym zaczęłam zadęciem, ale to miał być tylko sygnał, że żyję, że Jedynak miłosiernie odpuścił mi wywlekanie go na bloga. Powiem więcej, dowiedziałam się od Mamy (zwanej Babulą), że Jedynak opowiadając o swych wrażeniach, przyznał, iż niby się tym ślubowaniem nie przejmował, ale to Niby robi tu wielką różnicę!
Jak tak, to pojadę po bandzie: wiecie gdzie Rozalka z Jedynakiem uczcili swą małżeńską (przypadającą nazajutrz po ślubowaniu) rocznicę? W łóżku... rozstawionym (jako i inne) w centrum miasta! Niech się więc, jeden z drugim, stary satyr przestanie oblizywać, bo to "Kultura, głupcze", czyli Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk. Twórca festiwalu Jan A.P. Kaczmarek (ten od Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel” o autorze „Piotrusia Pana”) przywiózł ze świata prosty patent: leżysz sobie, a tu zewsząd – miast ciekawskich spojrzeń – otula cię dźwięk i obraz … Ja wprawdzie w kinie nie leżałam, ale za to Kaczmarka znam jeszcze z czasów, gdy grał w Orkiestrze Ósmego Dnia, utworzonej przy kultowym teatrze o tej nazwie, podczas gdy ja terminowałam w teatrze Maja – wszystko w Poznaniu, oczywiście. A muzykował tam Kaczmarek wespół z Grzegorzem Banaszakiem, który – jeśli mi pamięć nie płata figli – chodził ze mną (klasę wyżej) do I LO im. S. Dubois w Koszalinie. Może by nawet tych odniesień było więcej, bo potem Banaszak – obok muzyki – zajmował się też filozofią (pisał wspólnie z naszym guru ze studiów, profesorem Jerzym Kmitą!), gdybym nie odróżniała bycia filozofem (jak wspomniani panowie) od ukończenia takich studiów (co stało się moim skromnym udziałem). „Znaj proporcją, mocium panie” to mądra maksyma i aż się prosi (oj, prosi!) częściej po nią sięgnąć do Fredrowskiego lamusa.
No, to sobie pofilozofowałam (jakby złośliwie zauważył Tubylec), a przecież chciałam o muzyce, bo – choć nie jestem jakąś wyrafinowaną melomanką – to w moim życiu stały element towarzyszący, a bywa, że i uczta, do której się sposobię. Jak ta szykująca się nam pod koniec września.
- Zobacz, co mam! - wpadł kilka dni temu do domu Tubylec wymachując mi czymś przed oczyma. To były bilety na 51. Bydgoski Festiwal Muzyczny, a konkretnie na koncert doskonałego skrzypka Nigela Kennedy`ego.
- Fantastycznie! - podzieliłam jego entuzjazm, ale zaraz pomyślałam o Braciszku i jego Alil, którzy nie odpuszczają takich wydarzeń. Koniec końców mamy bilety też dla nich i choć tanie nie były (wzdychali i oni, i my), to upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo posłuchamy słynnych jazzujących skrzypiec w klasycznym repertuarze i odbędziemy naradę przed wspólną podróżą do Lizbony, która nas czeka w połowie października.
Lizbona to wprawdzie miasto niepotrzebujące rekomendacji i obdarzane miłością przez wielu, ale w naszym przypadku („w pierwszych słowach listu”) o wyborze zdecydowała miłość do muzyki. A nie owijając w bawełnę – miłość Tubylca do Anny Marii Jopek, która, jak wiadomo, zakochała się w portugalskiej stolicy wyznając na płycie „Sobremesa” (czyli na Deser) „Lizbona, moja miłość”. Tak więc śladem zakochanych w Lizbonie i fado państwa AMJ- Kydryńskiej i Marcina Kydryńskiego (czyta właśnie w Trójce swoją najnowszą książkę „Lizbona – muzyka moich ulic”) podążamy do Lizbony, o czym boję się mówić głośno ze względu na Pana P. Czy da mi pochodzić po tamtejszych górach i dolinach? Znając jednak jego podły charakter przygotowuję się starannie do ewentualnego kontrnatarcia, ale na razie o tym sza!
Dla zmylenia przeciwnika (czyli Pana P.) ostatnio słuchałam (z wielką frajdą i bez poświęcenia) Louisa Armstronga w standardach i w nowoorleańskich klimatach. Musiałam jednak wyjść i wyłączyć płytę w połowie, jakież więc było moje zdziwienie, gdy w samochodzie rozległy się dźwięki saksofonu na usługach jazzu z Nowego Orleanu! Musiałam się uszczypnąć w pupę, co tylko potwierdziło, że nie zwariowałam, bo grał wprawdzie Branford Marsalis, ale kompozycję zadedykowaną jakiemuś „korzennemu” muzykowi od ragtime`ów, stąd wrażenie deja vu!
O ile jednak moje przeniesienie się w czasie i przestrzeni w takt jazzu tradycyjnego nie było dla mnie – w żadnym razie! - przykre, to gdy obserwowałam Boską, jak podczas niedawnej wizyty u mnie nerwowo wypada na balkon, uczucia miałam mieszane. Wyglądało bowiem, jakby Boska na papieroska tak umykała z Kąśliwym, ale przysięgam – ręki do tego nie przyłożyłam! To za sprawą (opisanego już ongiś) sąsiadującego ze mną mezzosopranu tak biegali, zachwyceni koncertem pod gołym rozprażonym niebem. Tylko Boska, rozpoznawszy materiał na Carmen, przyznała, że ostatnia, nowomodna (z tatuażami i dredami!) inscenizacja opery jej nie zachwyciła i dalej mi wychylać się przez balustradę, jakby chciała sprawdzić czy osiedlowa Carmen błyśnie tatuażem. Śpiewaczka pozostała jednak w ukryciu, więc danych o znakach szczególnych brak.
Czego nie da się powiedzieć o mnie, bo od wtorku uprawiam kolejną odsłonę ekshibicjonizmu w postaci dzienniczka rejestrującego (co do minuty) godziny zażywania lewodopy oraz tych wstrętnych, nagłych napadów senności. Sama bym na to nie wpadła, ale Doktor Nieustającej Pomocy wymógł to na mnie podczas wizyty przed jego urlopem. Jak wróci mam zdać sprawozdanie, bo on ma pewne podejrzenia, ale musi się upewnić... No, to się upewni, że łykam prochy o 2.00 w nocy, albo i później. Aż się boję, co to będzie, gdy zobaczy wszystko czarno na białym. Nie widział, a już sugerował drzemkę poobiednią (niedoczekanie, co to ja babcia jakaś?!), więc strach pomyśleć, co zaaplikuje, jak się skapuje.
- A może jednak spróbować kłaść się spać wcześniej? - pomyślałam nie bacząc, że piszę te słowa grubo po północy. Naiwna czy oszustka? Realistka. Dopóki jestem czynna,  (wczoraj na basenie, dziś na rowerze), dopóty daję odpór Panu P. Proste?

1 komentarz:

  1. Kacha, filozofia Twego ostatniego akapitu, a w zasadzie dwóch ostatnich zdań to i moje kredo. Z bajpasami radzono mi bym się oszczędzał, folgował i się ciamciaramcił ze sobą. Na szczęście też mam Doktora. On rzekł: - Rób co chcesz. I robię. Prawie tak jak kiedyś... I jest - póki co - dobrze. Bo najgorzej rdzewieć, albo nie daj Panie Boże rozczulać się nad sobą...
    Całusy dla Cię, a dla Tubylca przypomnienie: - Mija już siódmy rok... Pewnie, do Lizbony bliżej:-))) Jurgiel

    OdpowiedzUsuń