piątek, 2 sierpnia 2013

Nie tylko święty rozdaje prezenty

Ja tu o weselu, a mały włos do niczego by nie doszło z powodu patchworka. To znaczy, nie do ślubu Krisa z Ma, tylko do mojej na nim bytności. O, tak będzie precyzyjniej.
- Bez prezentu nie pojadę i już! - głosem rozkapryszonego dzieciaka oznajmiłam światu w przeddzień planowanego wyjazdu. (Brakowało tylko tupnięcia nogą!)
- Chyba nie rozumiem … - Tubylec w zdumieniu uniósł brwi do góry. I miał rację, że nic nie rozumiał, bo – prawdę mówiąc – trudno zrozumieć dlaczego dwie dorosłe kobiety, umawiając się na usługę, tak się rozgadały o gałgankach, kolorach i sztuce rękodzieła, że zapomniały o biznesowym abc!
Po kolei to by było, mniej więcej, tak: Nie zawsze lubię robić prezenty, bo to czasem kasy brak, czasem pomysłu na osobę, która nie jest mi bliska, czy nawet specjalnie znana. Ale, jeśli mam obdarować kogoś miłego sercu, komu chcę sprawić przyjemność, to idę w to jak w dym! Tym samym obcy mi jest dylemat: wolę dawać czy dostawać prezenty. Wiem, wiem... Już słyszę, że pozostawać w glorii obdarowującego, to prosty patent, by się lepiej poczuć, dowartościować. W końcu, kto nie lubi być Świętym Mikołajem?
No, dobra. Ale jeśli komuś największą frajdę sprawia wymyślanie prezentów? Czy taki ktoś (to ja, to ja!) też jest przez psychologię wrzucany do jednego worka z tymi dowartościowującymi się? No, powiedzcie – jest? Chociaż wiecie, co? W gruncie rzeczy mało mnie to obchodzi. Uwielbiam kombinować czym by tu kogoś (lubianego) obdarować i nawet nie rzecz w tym, aby prezent koniecznie był oryginalny (bo drogi być nie może z założenia), ważniejsze, żeby był taki a`propos, pasujący do obdarowywanego. Lubię, gdy on wie, że ten konkretny suwenir został kupiony/zrobiony/zorganizowany specjalnie z myślą o nim, że trzeba się było trochę natrudzić, by dostał, to co dostał. Jest nadzieja, że gdy to wie, poczuje się wyjątkowy. Nawet jeśli przez chwilę i tak warto.
Oj, poszybowałam na wysokie diapazony zupełnie jak w historii z patchworkiem (że wrócę do początków), w której międzylądowanie było jednak bolesne. Niepomna, że z panią Artystką nie dopełniłyśmy żadnych formalności, dwa dni przed ślubem Krisa beztrosko wybyłam z domu bez komórki. Na co liczyłam, że patchwork dostanę drogą telepatyczną? Pocieszam się, że pani Artystka zrazu też tak musiała myśleć, bo dopiero chcąc na poczcie nadać do mnie przesyłkę zorientowała się, że nie ma adresu. I dalej wydzwaniać na moją komórkę leżącą samotnie na kuchennym blacie! Gdy po kilku godzinach wróciłam do domu świat zawirował w przyspieszonym tempie i obie długo macałyśmy możliwości, by patchwork zdążył przed moim zawałem. Ogłosiłam Tubylcowi stan kryzysowy, co znosił ze stoickim spokojem. Nie z obojętnością jednak, jak się okazało w dniu wyjazdu do R. W nocy nie zmrużyłam oka i wstałam mocno poobijana, bo Pan P. nie jest dżentelmenem, rozdokazywał się więc czując moją słabość. A tu jeszcze kuriera ani widu, ani słychu! Groszkowa dzwoni, ja się wściekam, a miało być tak ładnie i harmonijnie, jak na patchworku, który artystycznie łączy (stąd pomysł na prezent!) nawet wodę z ogniem... I, ani chybi, eksplodowałabym z żalu, gdyby Tubylec nie wziął sprawy w swoje ręce. Mozolnie (w końcu trafił na „ludzką panią”) ustalił, że przesyłka tkwi w podbydgoskim Lisim Ogonie, skąd do mnie trafi dopiero (to by mi Groszkowa dała!) około 18-tej! Co robi więc Tubylec? Wsiada w auto, jedzie i przywozi mi do rąk własnych patchwork, który na żywo jest jeszcze piękniejszy niż na zdjęciach. Zobaczcie sami, a więcej na stronie www.arsmateria.pl
Czy nie mówiłam, że nie tylko święty rozdaje prezenty? Choć w tym przypadku, to chyba ten co go dostarczył miał coś ze świętego. Tubylec? Hmm... Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś powiem coś podobnego! Sami widzicie, że dawanie prezentów ma jakąś czarowną moc.
Musi coś o niej wiedzieć nasza kochana Rozalka (moja synowa, ale nie używam tego określania, bo nie lubię), która potrafi obdarowywać i z sercem, i z pomysłem. Tudzież z ułańską fantazją, bo jak inaczej nazwać sprawienie mi kurtki bliźniaczej do swojej (zresztą ślicznej) w rozmiarze … 42!!! W życiu w nic takiego się nie wcisnęłam, ale czego się nie robi dla Rozalki – krawcowa coś tam pokombinowała i, jak to się dziś mawia, dało radę! Długo klaskałam też jej pomysłowi na prezent ślubny dla bliskich przyjaciół jej i Jedynaka (to ci, z którymi pojechali w podróż poślubną, pamiętacie?). Rzecz była niby banalna – portret Pary Młodej, ale to portret  trójwymiarowy, artystycznie wykonany z filcu i wspaniale oddający podobieństwo. Majsterszyk! Zresztą zajrzyjcie na stronę www.fforfelt.pl , gdzie i takie cuda, jak poniższy Dima znajdziecie.
O prezentach mogę bez końca, ale w tej materii najmilszą niespodziankę przeżyłam podczas pierwszej wspólnej wigilii z rodziną Rozalki. I nie chodzi o żaden konkretny prezent, tylko o samą ideę: nie wypinamy się, za to doskonale bawimy. I tak było! Każdy z uczestników wieczerzy wylosował literę, na którą musiały nazywać się podarunki przygotowane przez niego dla całej reszty. Co ja się nakombinowałam przy literce „F”, bo ileż można kupić fletów prostych, tym bardziej, że i budżet mieliśmy ustalony. Na otarcie łez więc, jeśli już panu domu trafił się fartuch, to w forsiasty deseń i z książeczką Forsytha w kieszonce, a co! Polecam patent, bo było naprawdę wesoło i pomysłowo, w czym absolutny prymat przyznaję mamie Rozalki, dzięki której możemy się z Tubylcem (gdyby chciał grać!) zostać Mistrzami Słowa, a najtrudniejsze pytania zadać czarodziejskiej kuli.
Jest jeszcze (z innego rozdania) prezent, który powędrował na krańce świata, słowo! To wykopany w sieci (dla rodzinnej A) organizer na biżuterię w kształcie i wielkości małej czarnej, co tak się spodobał, że został skopiowany i rozesłany zamorskim przyjaciółkom. Albo … dudziarz w szkockim kilcie, który (sfinansowany rodzinnie) zagrał ukochane przez A -jubilatkę Amazing Grace na jej urodzinach. To jednak prezent z tych spektakularnych, tymczasem równą uciechę przynoszą wspomniane literkowe podarunki czy zabawna gra w zielono-fioletowe, którą uprawiamy z Groszkową: ona mi filetową zmiotkę, ja jej zieloną szczotkę, ona lawendową tacę i podkładki, ja groszkowe etui do okularów, ona mi kubki, ja jej ... pumeks! Bo już całkiem osobną sprawą jest wyczarowany dla mnie z godziny na godzinę rower. Czyżbym znów chciała chwalić Tubylca? To znaczy, że pora kończyć.

 

2 komentarze:

  1. tubylec! Tubylec! Tubylec! A nie mówiłem:-))) Wszystko dla ciebie oprócz tego co zabiera P.P. Wszystko oki gdy ty dajesz, ale jak ci ktoś coś... Tubylec! Tubylec! Tubylec!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi miło słyszeć, że portret zrobił tak pozytywne wrażenie! Stwierdzam poza tym z przyjemnością, że trafił w bardzo dobre ręce - do grona miłośników rękodzieła :)
    Dziękuję serdecznie i zapraszam do swojej galerii: www.fforfelt.pl
    Beata Bródka

    OdpowiedzUsuń