Ja tu
o weselu, a mały włos do niczego by nie doszło z powodu
patchworka. To znaczy, nie do ślubu Krisa z Ma, tylko do mojej na
nim bytności. O, tak będzie precyzyjniej.
- Bez
prezentu nie pojadę i już! - głosem rozkapryszonego dzieciaka
oznajmiłam światu w przeddzień planowanego wyjazdu. (Brakowało
tylko tupnięcia nogą!)
-
Chyba nie rozumiem … - Tubylec w zdumieniu uniósł brwi do góry.
I miał rację, że nic nie rozumiał, bo – prawdę mówiąc –
trudno zrozumieć dlaczego dwie dorosłe kobiety, umawiając się na
usługę, tak się rozgadały o gałgankach, kolorach i sztuce
rękodzieła, że zapomniały o biznesowym abc!
Po
kolei to by było, mniej więcej, tak: Nie zawsze lubię robić
prezenty, bo to czasem kasy brak, czasem pomysłu na osobę, która
nie jest mi bliska, czy nawet specjalnie znana. Ale, jeśli mam
obdarować kogoś miłego sercu, komu chcę sprawić przyjemność,
to idę w to jak w dym! Tym samym obcy mi jest dylemat: wolę dawać
czy dostawać prezenty. Wiem, wiem... Już słyszę, że pozostawać
w glorii obdarowującego, to prosty patent, by się lepiej poczuć,
dowartościować. W końcu, kto nie lubi być Świętym Mikołajem?
No,
dobra. Ale jeśli komuś największą frajdę sprawia wymyślanie
prezentów? Czy taki ktoś (to ja, to ja!) też jest przez
psychologię wrzucany do jednego worka z tymi dowartościowującymi
się? No, powiedzcie – jest? Chociaż wiecie, co? W gruncie rzeczy
mało mnie to obchodzi. Uwielbiam kombinować czym by tu kogoś
(lubianego) obdarować i nawet nie rzecz w tym, aby prezent
koniecznie był oryginalny (bo drogi być nie może z założenia),
ważniejsze, żeby był taki a`propos, pasujący do obdarowywanego.
Lubię, gdy on wie, że ten konkretny suwenir został
kupiony/zrobiony/zorganizowany specjalnie z myślą o nim, że
trzeba się było trochę natrudzić, by dostał, to co dostał. Jest
nadzieja, że gdy to wie, poczuje się wyjątkowy. Nawet jeśli przez
chwilę i tak warto.
Oj,
poszybowałam na wysokie diapazony zupełnie jak w historii z
patchworkiem (że wrócę do początków), w której międzylądowanie
było jednak bolesne. Niepomna, że z panią Artystką nie
dopełniłyśmy żadnych formalności, dwa dni przed ślubem Krisa
beztrosko wybyłam z domu bez komórki. Na co liczyłam, że
patchwork dostanę drogą telepatyczną? Pocieszam się, że pani
Artystka zrazu też tak musiała myśleć, bo dopiero chcąc na
poczcie nadać do mnie przesyłkę zorientowała się, że nie ma
adresu. I dalej wydzwaniać na moją komórkę leżącą samotnie na
kuchennym blacie! Gdy po kilku godzinach wróciłam do domu świat
zawirował w przyspieszonym tempie i obie długo macałyśmy
możliwości, by patchwork zdążył przed moim zawałem. Ogłosiłam
Tubylcowi stan kryzysowy, co znosił ze stoickim spokojem. Nie z
obojętnością jednak, jak się okazało w dniu wyjazdu do R. W nocy
nie zmrużyłam oka i wstałam mocno poobijana, bo Pan P. nie jest
dżentelmenem, rozdokazywał się więc czując moją słabość. A
tu jeszcze kuriera ani widu, ani słychu! Groszkowa dzwoni, ja się
wściekam, a miało być tak ładnie i harmonijnie, jak na
patchworku, który artystycznie łączy (stąd pomysł na prezent!)
nawet wodę z ogniem... I, ani chybi, eksplodowałabym z żalu, gdyby
Tubylec nie wziął sprawy w swoje ręce. Mozolnie (w końcu trafił
na „ludzką panią”) ustalił, że przesyłka tkwi w podbydgoskim
Lisim Ogonie, skąd do mnie trafi dopiero (to by mi Groszkowa dała!)
około 18-tej! Co robi więc Tubylec? Wsiada w auto, jedzie i
przywozi mi do rąk własnych patchwork, który na żywo jest jeszcze
piękniejszy niż na zdjęciach. Zobaczcie sami, a więcej na stronie
www.arsmateria.pl
Czy
nie mówiłam, że nie tylko święty rozdaje prezenty? Choć w tym
przypadku, to chyba ten co go dostarczył miał coś ze świętego.
Tubylec? Hmm... Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś powiem coś
podobnego! Sami widzicie, że dawanie prezentów ma jakąś czarowną
moc.
Musi
coś o niej wiedzieć nasza kochana Rozalka (moja synowa, ale nie
używam tego określania, bo nie lubię), która potrafi obdarowywać
i z sercem, i z pomysłem. Tudzież z ułańską fantazją, bo jak
inaczej nazwać sprawienie mi kurtki bliźniaczej do swojej (zresztą
ślicznej) w rozmiarze … 42!!! W życiu w nic takiego się nie
wcisnęłam, ale czego się nie robi dla Rozalki – krawcowa coś
tam pokombinowała i, jak to się dziś mawia, dało radę! Długo
klaskałam też jej pomysłowi na prezent ślubny dla bliskich
przyjaciół jej i Jedynaka (to ci, z którymi pojechali w podróż
poślubną, pamiętacie?). Rzecz była niby banalna – portret Pary
Młodej, ale to portret trójwymiarowy,
artystycznie wykonany z filcu i wspaniale oddający podobieństwo.
Majsterszyk! Zresztą zajrzyjcie na stronę
www.fforfelt.pl , gdzie i takie cuda, jak poniższy Dima znajdziecie.
O prezentach mogę bez końca, ale w tej materii najmilszą niespodziankę przeżyłam
podczas pierwszej wspólnej wigilii z rodziną Rozalki. I nie chodzi
o żaden konkretny prezent, tylko o samą ideę: nie wypinamy się,
za to doskonale bawimy. I tak było! Każdy z uczestników wieczerzy
wylosował literę, na którą musiały nazywać się podarunki
przygotowane przez niego dla całej reszty. Co ja się nakombinowałam
przy literce „F”, bo ileż można kupić fletów prostych, tym
bardziej, że i budżet mieliśmy ustalony. Na otarcie łez
więc, jeśli już panu domu trafił się fartuch, to w forsiasty
deseń i z książeczką Forsytha w kieszonce, a co! Polecam patent, bo było naprawdę wesoło i pomysłowo, w czym
absolutny prymat przyznaję mamie Rozalki, dzięki której możemy
się z Tubylcem (gdyby chciał grać!) zostać Mistrzami
Słowa, a najtrudniejsze pytania zadać czarodziejskiej kuli.
Jest jeszcze (z innego rozdania) prezent, który powędrował na krańce świata, słowo! To wykopany w sieci (dla rodzinnej A) organizer na biżuterię w kształcie i wielkości małej czarnej, co tak się spodobał, że został skopiowany i rozesłany zamorskim przyjaciółkom. Albo … dudziarz w
szkockim kilcie, który (sfinansowany rodzinnie) zagrał ukochane przez A -jubilatkę Amazing Grace na jej urodzinach. To jednak
prezent z tych spektakularnych, tymczasem równą uciechę przynoszą wspomniane literkowe podarunki czy zabawna gra w zielono-fioletowe, którą uprawiamy z Groszkową: ona mi filetową zmiotkę, ja jej zieloną szczotkę, ona lawendową tacę i podkładki, ja groszkowe etui do okularów, ona mi kubki, ja jej ... pumeks! Bo już całkiem osobną sprawą jest wyczarowany dla mnie z godziny na godzinę rower. Czyżbym znów
chciała chwalić Tubylca? To znaczy, że pora kończyć.
tubylec! Tubylec! Tubylec! A nie mówiłem:-))) Wszystko dla ciebie oprócz tego co zabiera P.P. Wszystko oki gdy ty dajesz, ale jak ci ktoś coś... Tubylec! Tubylec! Tubylec!
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło słyszeć, że portret zrobił tak pozytywne wrażenie! Stwierdzam poza tym z przyjemnością, że trafił w bardzo dobre ręce - do grona miłośników rękodzieła :)
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie i zapraszam do swojej galerii: www.fforfelt.pl
Beata Bródka