Czułam pismo nosem, no
czułam! Pisząc, że wyglądam niecierpliwie powrotu Doktora
Nieustającej Pomocy z wywczasów, przyznałam się do jakiegoś
niepokoju, który mnie trawił. Trawił, trawił i wytrawił cały
mój optymizm, bo już drugi (a ile jeszcze?) dzień siedzę
bezczynnie z nogą w...elewacji!
A zaczęło się
niewinnie. Niby skarżyłam się na Pana P., że boleśnie (z
nadzwyczajną, nawet jak dla niego, konsekwencją) wwiercał mi się
w prawą łydkę, co wręcz zmieniło mnie ostatnio na basenie w
boję, która bezwładnie unosi się na wodzie. W desperacji pytałam
innych chorych na Parkinsona, czy im też tak nogi (a konkretnie brzuchaty łydki, że powtórzę fachowo za Tubylcem) wysiadają. Ale po tym, jak brzuchatego
dopadł mój domowy masażysta, w sobotę wstałam bez bólu i
radośnie oznajmiłam Tubylcowi, że po śniadaniu wsiadamy na
rowery. Ten jednak, póki co, podał mi słuchawkę telefonu.
- Nie mam tu, na obcej
ziemi, zaprzyjaźnionej przez koneksje dzieci pani od okularów. Nie
mam tu zresztą żadnych koneksji i przyjaciół. Nie wpadam do Obór
durnych pompą napędzanych, gdzie jedna Duża, druga Mała machają
portrety, ledwo się na stołku usiądzie. Kolekcji fajek również
nie mam, a chciałabym mieć! – zalał mnie potok pomieszanych słów
i wątków, które z szybkością karabinu maszynowego wyrzucała z
siebie Emigrantka.
- Znaczy się czytałaś
Wapiętnik – z pogwałceniem gramatyki, ale udało mi się
wstrzelić w przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Przerwa była
krótka, rozmowa (o blogu i wyprawie życia Emigrantki) długa,
ale oczu w nią nie angażowałam, więc zdążyłam się dobrze przyjrzeć mojej feralnej nodze. Nie
bolała, ale od drugiej różniła się znacznie opuchlizną i
zaczerwienieniem! Ki diabeł? Na pewno taki, który wsadził kij w
szprychy, bo z roweru nici. Tak (nieśmiało) podpowiadał mi
rozsądek, a (stanowczo) zarządził Tubylec. Sam pojechał tropić
Messich, czy innych „Lewych” na powiatowych boiskach, a ja
telefonując do Przyjaciółki, nieopatrznie wygadałam się o
spuchniętej nodze. Ta zasięgnęła języka u fachowca i lawina
ruszyła...
Jeszcze miałam nadzieję,
że powstrzyma ją Doktor Nieustającej Pomocy, bez którego nie
podejmę żadnej decyzji w sprawie zdrowia. Dopadłam go
telefonicznie dosłownie w momencie powrotu z wakacji, a on mi na to,
że fachowiec od Przyjaciółki ma rację, że to może być
zakrzepica i trzeba jechać na oddział ratunkowy.
Jezu, jaka byłam
wściekła! Miałam fatalne doświadczenia z takich oddziałów,
gdzie zwykle czeka się godzinami... Jakież więc było moje
zdumienie, gdy okazało się, że wizyta w SORze bydgoskiego szpitala
im. Jurasza przypominała kadry z serialu o lecznicy marzeń, którą
scenarzyści umieścili w Leśnej Górze. Rejestracja, 5 minut
oczekiwania i już byłam przyjęta przez dyżurnego lekarza
ogólnego! Kwintesencji spokoju i wyrozumiałości dla rozdygotanych
(na różny sposób i z różnych powodów) pacjentów. Zbadał mnie
i orzekł, że powinien mnie zobaczyć chirurg naczyniowy, który
pojawił się jak spod ziemi! Panowie pomruczeli coś między sobą i
po 5 minutach zrobiono mi USG oraz zapisano stosowny lek.
- Nic groźnego tu nie
widzę, ale zalecam absolutny odpoczynek i elewację spuchniętej
kończyny – orzekł chirurg, a ja bardziej się domyśliłam, niż
zrozumiałam, że chodzi o trzymanie nogi w górze. No, powiedzcie
sami, czy to nie scena żywcem wyjęta z serialu „Na dobre i na
złe”? Szczypałam się nawet w pupę, nie wierząc własnym oczom,
ale mili panowie doktorzy byli realni – empatyczni, nawet ze
śladem uśmiechu na poważnych (zmęczonych?) obliczach. Chwilo
trwaj! - chciałoby się zakrzyknąć, choć przecież nawet do tak
przyjaznego oddziału szpitalnego człowiek woli nie wracać.
Wrócę za to do „elewacji
kończyny”, bo – jak zapewne większość z was – dotąd
uważałam, że to zewnętrze, takie „lico”, budynku. Dopiero
dawne znaczenie tego słowa, którym określano podnoszenie (z łaciny
– elevatio) hostii podczas mszy rzuciło nieco światła i na tę
medyczną elewację.
Siedzę zatem utknięta w
domu z powodu obrzękniętej kończyny (wprawdzie dolnej, ale trzymanej w górze) i gapię się w telewizor. A tam, w TVN Style, zobaczyłam
program pt. „Sablewskiej sposób na modę”, czyli – doskonale
znane i popularne w zachodnich stacjach – metamorfozy
przeprowadzane na wizerunku pań nieradzących sobie z doborem
stroju, fryzury i makijażu. Przeprowadzane – uściślijmy –
przez specjalistów, Maja Sablewska musi się zatem jawić jako
kobieta wielu talentów, niedawno była przecież menedżerką
gwiazd, potem zasiadała w jury łowiącym muzyczne talenty, a teraz
widzimy ją w roli modowej wyroczni. Nawet nie to mnie jednak w
programie uderzyło, sama bowiem (bez fachowego przygotowania) miałam
odwagę porwać się kiedyś na podobną działalność. Z tym, że
to było niemal dwie dekady temu, na nieporównywalną skalę i bez
tego (telewizyjnego) sztafażu oraz zastępu profesjonalistów (np.
od medycyny estetycznej) do pomocy.
Ale to właśnie wtedy, w
połowie lat 90. - nie w 2013 roku, co m.in. robi Sablewska –
proponowanie w metamorfozach „odsłony za grosik”, jak nazywałam
ubieranie pań w stroje z tzw. lumpeksów było nowatorskie. Raz, że
sieć second hand dopiero raczkowała, dwa – kupowanie tam było
rzeczą wstydliwą, deklasowało. Tymczasem ja, prowadząc rubrykę
metamorfoz w lokalnym tygodniku, próbowałam bydgoszczanki lat 90.
nauczyć, że można wyglądać jak „milion dolarów”, dolarów
tych nie mając, że w sztuce ubierania ważne jest, by znaleźć coś
dla siebie (pasującego do figury, urody i osobowości), mniej ważne
– gdzie. Bo już wyższą formą wtajemniczenia jest umiejętność
wyszukiwania w sklepach z używaną odzieżą absolutnych rarytasów,
rzeczy niepowtarzalnych, nierzadko markowych. Wówczas wystarczyła
mi satysfakcja, że panie poddające się modowej przemianie kupowały
sobie wybrane przeze mnie w lumpeksach stroje, czego nie mogę
powiedzieć o drugiej (tzw. normalnej) odsłonie metamorfoz.
Mając w dziennikarskim
dorobku taki (ponad dwuletni) epizod z siermiężnych lat 90. nie
mogę wyjść z podziwu, że dwie dekady później TVN Style tyle
czasu i atłasu, a przede wszystkim prochu zużywa na wyważanie
otwartych drzwi. Ale może traktuję to zbyt osobiście? Może się
czepiam?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz