niedziela, 1 września 2013

Noga w elewacji i spóźniona Sablewska

Czułam pismo nosem, no czułam! Pisząc, że wyglądam niecierpliwie powrotu Doktora Nieustającej Pomocy z wywczasów, przyznałam się do jakiegoś niepokoju, który mnie trawił. Trawił, trawił i wytrawił cały mój optymizm, bo już drugi (a ile jeszcze?) dzień siedzę bezczynnie z nogą w...elewacji!
A zaczęło się niewinnie. Niby skarżyłam się na Pana P., że boleśnie (z nadzwyczajną, nawet jak dla niego, konsekwencją) wwiercał mi się w prawą łydkę, co wręcz zmieniło mnie ostatnio na basenie w boję, która bezwładnie unosi się na wodzie. W desperacji pytałam innych chorych na Parkinsona, czy im też tak nogi (a konkretnie brzuchaty łydki, że powtórzę fachowo za Tubylcem) wysiadają. Ale po tym, jak brzuchatego dopadł mój domowy masażysta, w sobotę wstałam bez bólu i radośnie oznajmiłam Tubylcowi, że po śniadaniu wsiadamy na rowery. Ten jednak, póki co, podał mi słuchawkę telefonu.
- Nie mam tu, na obcej ziemi, zaprzyjaźnionej przez koneksje dzieci pani od okularów. Nie mam tu zresztą żadnych koneksji i przyjaciół. Nie wpadam do Obór durnych pompą napędzanych, gdzie jedna Duża, druga Mała machają portrety, ledwo się na stołku usiądzie. Kolekcji fajek również nie mam, a chciałabym mieć! – zalał mnie potok pomieszanych słów i wątków, które z szybkością karabinu maszynowego wyrzucała z siebie Emigrantka.
- Znaczy się czytałaś Wapiętnik – z pogwałceniem gramatyki, ale udało mi się wstrzelić w przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Przerwa była krótka, rozmowa (o blogu i wyprawie życia Emigrantki) długa, ale oczu w nią nie angażowałam, więc zdążyłam się dobrze przyjrzeć mojej feralnej nodze. Nie bolała, ale od drugiej różniła się znacznie opuchlizną i zaczerwienieniem! Ki diabeł? Na pewno taki, który wsadził kij w szprychy, bo z roweru nici. Tak (nieśmiało) podpowiadał mi rozsądek, a (stanowczo) zarządził Tubylec. Sam pojechał tropić Messich, czy innych „Lewych” na powiatowych boiskach, a ja telefonując do Przyjaciółki, nieopatrznie wygadałam się o spuchniętej nodze. Ta zasięgnęła języka u fachowca i lawina ruszyła...
Jeszcze miałam nadzieję, że powstrzyma ją Doktor Nieustającej Pomocy, bez którego nie podejmę żadnej decyzji w sprawie zdrowia. Dopadłam go telefonicznie dosłownie w momencie powrotu z wakacji, a on mi na to, że fachowiec od Przyjaciółki ma rację, że to może być zakrzepica i trzeba jechać na oddział ratunkowy.
Jezu, jaka byłam wściekła! Miałam fatalne doświadczenia z takich oddziałów, gdzie zwykle czeka się godzinami... Jakież więc było moje zdumienie, gdy okazało się, że wizyta w SORze bydgoskiego szpitala im. Jurasza przypominała kadry z serialu o lecznicy marzeń, którą scenarzyści umieścili w Leśnej Górze. Rejestracja, 5 minut oczekiwania i już byłam przyjęta przez dyżurnego lekarza ogólnego! Kwintesencji spokoju i wyrozumiałości dla rozdygotanych (na różny sposób i z różnych powodów) pacjentów. Zbadał mnie i orzekł, że powinien mnie zobaczyć chirurg naczyniowy, który pojawił się jak spod ziemi! Panowie pomruczeli coś między sobą i po 5 minutach zrobiono mi USG oraz zapisano stosowny lek.
- Nic groźnego tu nie widzę, ale zalecam absolutny odpoczynek i elewację spuchniętej kończyny – orzekł chirurg, a ja bardziej się domyśliłam, niż zrozumiałam, że chodzi o trzymanie nogi w górze. No, powiedzcie sami, czy to nie scena żywcem wyjęta z serialu „Na dobre i na złe”? Szczypałam się nawet w pupę, nie wierząc własnym oczom, ale mili panowie doktorzy byli realni – empatyczni, nawet ze śladem uśmiechu na poważnych (zmęczonych?) obliczach. Chwilo trwaj! - chciałoby się zakrzyknąć, choć przecież nawet do tak przyjaznego oddziału szpitalnego człowiek woli nie wracać.
Wrócę za to do „elewacji kończyny”, bo – jak zapewne większość z was – dotąd uważałam, że to zewnętrze, takie „lico”, budynku. Dopiero dawne znaczenie tego słowa, którym określano podnoszenie (z łaciny – elevatio) hostii podczas mszy rzuciło nieco światła i na tę medyczną elewację.
Siedzę zatem utknięta w domu z powodu obrzękniętej kończyny (wprawdzie dolnej, ale trzymanej w górze) i gapię się w telewizor. A tam, w TVN Style, zobaczyłam program pt. „Sablewskiej sposób na modę”, czyli – doskonale znane i popularne w zachodnich stacjach – metamorfozy przeprowadzane na wizerunku pań nieradzących sobie z doborem stroju, fryzury i makijażu. Przeprowadzane – uściślijmy – przez specjalistów, Maja Sablewska musi się zatem jawić jako kobieta wielu talentów, niedawno była przecież menedżerką gwiazd, potem zasiadała w jury łowiącym muzyczne talenty, a teraz widzimy ją w roli modowej wyroczni. Nawet nie to mnie jednak w programie uderzyło, sama bowiem (bez fachowego przygotowania) miałam odwagę porwać się kiedyś na podobną działalność. Z tym, że to było niemal dwie dekady temu, na nieporównywalną skalę i bez tego (telewizyjnego) sztafażu oraz zastępu profesjonalistów (np. od medycyny estetycznej) do pomocy.
Ale to właśnie wtedy, w połowie lat 90. - nie w 2013 roku, co m.in. robi Sablewska – proponowanie w metamorfozach „odsłony za grosik”, jak nazywałam ubieranie pań w stroje z tzw. lumpeksów było nowatorskie. Raz, że sieć second hand dopiero raczkowała, dwa – kupowanie tam było rzeczą wstydliwą, deklasowało. Tymczasem ja, prowadząc rubrykę metamorfoz w lokalnym tygodniku, próbowałam bydgoszczanki lat 90. nauczyć, że można wyglądać jak „milion dolarów”, dolarów tych nie mając, że w sztuce ubierania ważne jest, by znaleźć coś dla siebie (pasującego do figury, urody i osobowości), mniej ważne – gdzie. Bo już wyższą formą wtajemniczenia jest umiejętność wyszukiwania w sklepach z używaną odzieżą absolutnych rarytasów, rzeczy niepowtarzalnych, nierzadko markowych. Wówczas wystarczyła mi satysfakcja, że panie poddające się modowej przemianie kupowały sobie wybrane przeze mnie w lumpeksach stroje, czego nie mogę powiedzieć o drugiej (tzw. normalnej) odsłonie metamorfoz.
Mając w dziennikarskim dorobku taki (ponad dwuletni) epizod z siermiężnych lat 90. nie mogę wyjść z podziwu, że dwie dekady później TVN Style tyle czasu i atłasu, a przede wszystkim prochu zużywa na wyważanie otwartych drzwi. Ale może traktuję to zbyt osobiście? Może się czepiam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz