sobota, 14 września 2013

W leśnych ostępach nad Sanem

Zaglądającym do Wapiętnika melduję, że zgłosiłam go do konkursu na Blog Roku. Jeśli uważacie, że warto, głosujcie:-)

http://blogroku.pl/2013/kategorie/wapia-tnik-czyli-z-pamia-tnika-parkinsonika,8bq,blog.html 



UWAGA! Od poniedziałku (16.09.2013) szukajcie Wapiętnika pod adresem:
katarzynakabacinska.natemat.pl

- Do Bożego Narodzenia daleko, a my już mamy gwiazdkę z nieba … – tak nieskłonny do emfazy Tubylec podsumował naszą podróż na Pogórze Dynowskie. Po dwunastu godzinach za kółkiem non-stop, po przejechaniu łącznie półtora tysiąca kilometrów! Widać wyprawa rzeczywiście mu się podobała.
Nic dziwnego, było wspaniale! Ale ja, jak zwykle, zacznę od końca.
- Macie księgę gości? - zapytałam Górali, u których byliśmy z Tubylcem, bo na pożegnanie chciałam podziękować „za całokształt”.
- Musi ci wystarczyć wpis internetowy – odrzekła z powagą Góralka nawet powieką nie mrugnąwszy na takie fanaberie. Dobrze mnie zna!
Ile to już lat minęło od chwili, gdy podczas jakiejś konferencji podeszła do mnie pensjonarka z warkoczami? Ćwierć wieku na pewno! Już wtedy O postanowiła, że będzie dziennikarką (nie Góralką), mnie zaś przynosiła swoje wprawki – szkolne w formie i treści. Nie wiem na ile O skorzystała z moich rad, wiem za to (i dawno przyznałam), że „uczeń przerósł mistrza”, bo O w zawodzie osiągnęła więcej, niż ja. Ale bez wpływu na naszą znajomość – lubimy się i często kontaktujemy. Rzadziej osobiście, ale przedzierzgnięcie się w Góralkę musiałam zobaczyć na własne oczy!
I zobaczyłam O równie dobrze poruszającą się wśród meandrów Sanu o dzikich brzegach, górskich dróg i bezdroży oraz wiejskiego obejścia, co pośród tajemnych merytoryczno-towarzyskich meandrów krynickiego forum ekonomicznego. Godzącą to z próbami ułożenia psów, troską o ład w chacie i wsad do garnka, tkwieniem przy komputerze oraz wbieganiem na wzgórze (ochrzczone rozmównicą telefoniczną), by złapać zasięg w komórce. Zuch dziewczyna!
Jak mogłam się przy niej czuć, gdy sama ledwo wspięłam się do domostwa Górali, schody w chacie zaliczałam czworakach, a cerkiew w Uluczu zdobyłam na ostatnim tchu, choć o kijach? No, jak? Powiem wam: jak miastowa nałożnica parkinsonowa! Taka, która mało że nienawykła do koguciej pobudki o godz. 6.30 i życia pod górkę (dosłownie!), to jeszcze w pas się kłaniająca gachowi, Panu P.! Bo mogło na to wyglądać, żem mocno uległa wobec lubieżnika – cynika, który nie bacząc, że podróżuję razem z Tubylcem, wtrynił się gdzieś między nas i bagaże. A na miejscu wychynął, ucapił mnie za nogi i już nie puścił. Jeśli jednak myślał, że mi tę wyprawę zepsuje, to się mylił! Nawet jako "rącza sarenka inaczej" (widzieliśmy niejedną pomykającą po zboczach) sporo zobaczyłam.
Najpierw w Sandomierzu, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg i gdzie dopadła nas oczywista oczywistość urody tego miasta. Ze sztandarowym przykładem rynku okolonego kamieniczkami sprzed 5-6 wieków, ratusza dumnie obnoszącego swą architektoniczną unikalność czy katedry z barokowo-rokokowymi freskami. Przewodniki nie kłamią – to piękne miejsca, ale ja wolę urodę nieoczywistą i taką znalazłam nocą … na ganku naszego pensjonatu. Adres mówi sam za siebie: ulica Katedralna 13 – spojrzysz w prawo i widzisz pięknie podświetloną kopułę katedry, w lewo - podziwiasz zamczysko w całej okazałości. Wszystko na tle rozgwieżdżonego nieba, bo (oprócz Pana P.) wieźliśmy na południe pogodę, jak brylant.
Potwierdzili to Górale, gdy już zasiedliśmy wspólnie na drewnianym tarasie z widokiem na pobliskie wzgórze. Może dlatego, że nie musiałam go (chwilowo) zdobywać, urzekło mnie łagodnym podejściem w porównaniu z tym, które nazajutrz forsowaliśmy chcąc w Uluczu zobaczyć najstarszą (1510 r.) cerkiew w Polsce. Wewnątrz trwały prace konserwatorskie, więc mogliśmy zobaczyć, jak ratuje się przed ruiną wyjątkowy zabytek, a od zapomnienia spuściznę historii, która jest do dziś palącą raną. Wszak to tereny zamieszkałe przed wojną przez Ukraińców i Łemków, naznaczone dramatycznymi wydarzeniami spod znaku UPA z jednej strony i Akcji Wisła – z drugiej. Tutejsze ostępy leśne ciągle kryją wiele mrocznych tajemnic... Rzucają cień na skąpane w słońcu malownicze zakola Sanu i każą turyście zatrzymać się i w Dubiecku (to tu, a nie w Krasiczynie urodził się Ignacy Krasicki) przy obelisku ku pamięci Polaków pomordowanych przez sotnię „Burłaka” z UPA, i w nieodległej wsi Piątkowej Ruskiej, gdzie drugi człon nazwy codzienność zepchnęła w niepamięć wraz z 2700 rdzennymi mieszkańcami – Ukraińcami. I tylko patrzeć, jak przestanie być świadectwem historii zamknięta cerkiew św. Dymitra, która niszczeje wraz z nagrobkami o wiele mówiących tablicach.
 
Był upalny dzień, a ja – tam nad Sanem, u schyłku lata 2013 roku – poczułam na plecach chłodny powiew... Nieostatni w tej podróży, choć trudno go porównać z tym, który dopadł mnie w labiryncie wizji, fantazji, wodzenia na pokuszenie i balansowania na krawędzi różnych bytów, w jaki wpadliśmy zwiedzając galerię prac Zdzisława Beksińskiego w sanockim muzeum. On już jako fotografik deformował rzeczywistość! Na obraz i podobieństwo... no, właśnie czego? Chyba jednak swojego, bardzo osobnego, świata, który nosił pod powiekami. Obcowanie z obrazami Beksińskiego na wyciągnięcie ręki było dla mnie przeżyciem, którego siłę mierzę destrukcyjną mocą. Może dlatego w sanockim muzeum, gdzie widziałam jeszcze zbiór ikon (a o ich uświęcony porządek, czyli ikonostas zagadnęłam panią, która przedstawiła się: „nie jestem wiedźmą, bo nie wiem wszystkiego, ale nic niewiedzącą niewiastą też nie, bo pewną wiedzę mam”) najbardziej podobał mi się ...piec. Stary, bajecznie kolorowy łemkowski piec kaflowy!
Nic dziwnego więc, że w Lizbonie (wyjeżdżamy za miesiąc!) żelaznym punktem programu jest dla mnie muzeum azulejos, czyli płytek ceramicznych. Marzę o znalezieniu się w świecie ich dekoracyjnego bogactwa, które od starożytności jest świadectwem estetycznych tęsknot ludzi różnych kultur...
Radość planów zakłóca jedynie Pan P. To światowiec i wątpię, że uda się go zgubić w podróży lub na kaskadowych uliczkach Lizbony. Ale nieoczekiwany transfer (jak mówi Tubylec) Wapiętnika na platformę  naTemat pozwala mi  wierzyć, że  tamtejsze doborowe towarzystwo zmusi mego prześladowcę do poprawności politycznej. Bo czy Pan P. odważy się publicznie obłapiać mnie za nogi przy Beacie Kempie? Uniemożliwiać życie z podniesioną głową w obecności pań Krystyn – Jandy i Kofty? Naruszać mir domowy (szczególnie alkowy) w bliskości prezydentów Wałęsy i Kwaśniewskiego? A w kompanii takich blogerów się znajdę! Zamknę niniejszym pewien etap walki z Panem P., ale otworzę nowy.

5 komentarzy:

  1. Dlaczego wapiętniczek znika z blogspota i ujawnia się totalnie na lansiarskim natemat?:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo lans to nie tylko, najczęściej dziś kojarzone, pejoratywne określenie dla tzw. parcia na szkło, zdobywania popularności za wszelką cenę, imperatywu zaistnienia, który realizuje się wszystkimi możliwymi metodami. Tymczasem warto dopuścić do świadomości, że można chcieć LANSOWĆ np. swój styl życia, wierząc, że służy on chorym. Tak jest w moim przypadku. A romans z platformą naTemat, jako rozreklamowaną i czytaną, jest PRÓBĄ wyjścia z niszy z problemem "jak żyć z chorobą Parkinsona", pokazaniem, że każdy może się wziąć za bary z chorobą. Dlaczego mają to robić tylko celebryci, którym powiodła się taka walka? Pokażmy, że to się może udać każdemu z nas! Ale, żeby pokazać to ogółowi, trzeba mieć instrument, choćby taki, jak naTemat.

      Usuń
    2. Tyż prawda:)

      Usuń
  2. Tyle tylko, że już nie będę się mógł wpisać na wapiętnik, bo ja bezfacebookowcem jestem (i nim pozostanę), więc żegnam...

    OdpowiedzUsuń
  3. A może jednak... Ja się zarzekałam, ale mam teraz trzeci profil (oprócz prawego i lewego) - ten na Fejsie. Trzeba tylko nie dać się wessać, a będzie OK

    OdpowiedzUsuń