Zaglądającym do Wapiętnika melduję, że zgłosiłam go do konkursu na Blog Roku. Jeśli uważacie, że warto, głosujcie:-)
http://blogroku.pl/2013/kategorie/wapia-tnik-czyli-z-pamia-tnika-parkinsonika,8bq,blog.html
UWAGA! Od poniedziałku (16.09.2013) szukajcie Wapiętnika pod adresem:
http://blogroku.pl/2013/kategorie/wapia-tnik-czyli-z-pamia-tnika-parkinsonika,8bq,blog.html
UWAGA! Od poniedziałku (16.09.2013) szukajcie Wapiętnika pod adresem:
katarzynakabacinska.natemat.pl
- Do Bożego
Narodzenia daleko, a my już mamy gwiazdkę z nieba … – tak
nieskłonny do emfazy Tubylec podsumował naszą podróż na Pogórze
Dynowskie. Po dwunastu godzinach za kółkiem non-stop, po
przejechaniu łącznie półtora tysiąca kilometrów! Widać wyprawa
rzeczywiście mu się podobała.
Nic dziwnego, było
wspaniale! Ale ja, jak zwykle, zacznę od końca.
- Macie księgę gości? -
zapytałam Górali, u których byliśmy z Tubylcem, bo na pożegnanie
chciałam podziękować „za całokształt”.
- Musi ci wystarczyć wpis
internetowy – odrzekła z powagą Góralka nawet powieką nie
mrugnąwszy na takie fanaberie. Dobrze mnie zna!
Ile to już lat minęło
od chwili, gdy podczas jakiejś konferencji podeszła do mnie
pensjonarka z warkoczami? Ćwierć wieku na pewno! Już wtedy O
postanowiła, że będzie dziennikarką (nie Góralką), mnie zaś
przynosiła swoje wprawki – szkolne w formie i treści. Nie wiem
na ile O skorzystała z moich rad, wiem za to (i dawno przyznałam),
że „uczeń przerósł mistrza”, bo O w zawodzie osiągnęła
więcej, niż ja. Ale bez wpływu na naszą znajomość – lubimy
się i często kontaktujemy. Rzadziej osobiście, ale
przedzierzgnięcie się w Góralkę musiałam zobaczyć na własne
oczy!
I zobaczyłam O równie
dobrze poruszającą się wśród meandrów Sanu o dzikich brzegach,
górskich dróg i bezdroży oraz wiejskiego obejścia, co pośród
tajemnych merytoryczno-towarzyskich meandrów krynickiego forum
ekonomicznego. Godzącą to z próbami ułożenia psów, troską o
ład w chacie i wsad do garnka, tkwieniem przy komputerze oraz
wbieganiem na wzgórze (ochrzczone rozmównicą telefoniczną), by
złapać zasięg w komórce. Zuch dziewczyna!
Jak mogłam się przy niej
czuć, gdy sama ledwo wspięłam się do domostwa Górali, schody w
chacie zaliczałam czworakach, a cerkiew w Uluczu zdobyłam na
ostatnim tchu, choć o kijach? No, jak? Powiem wam: jak miastowa
nałożnica parkinsonowa! Taka, która mało że nienawykła do
koguciej pobudki o godz. 6.30 i życia pod górkę (dosłownie!), to
jeszcze w pas się kłaniająca gachowi, Panu P.! Bo mogło na to
wyglądać, żem mocno uległa wobec lubieżnika – cynika, który
nie bacząc, że podróżuję razem z Tubylcem, wtrynił się gdzieś
między nas i bagaże. A na miejscu wychynął, ucapił mnie za nogi
i już nie puścił. Jeśli jednak myślał, że mi tę wyprawę
zepsuje, to się mylił! Nawet jako "rącza sarenka inaczej"
(widzieliśmy niejedną pomykającą po zboczach) sporo zobaczyłam.
Najpierw w Sandomierzu,
gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg i gdzie dopadła nas oczywista
oczywistość urody tego miasta. Ze sztandarowym przykładem rynku
okolonego kamieniczkami sprzed 5-6 wieków, ratusza dumnie
obnoszącego swą architektoniczną unikalność czy katedry z
barokowo-rokokowymi freskami. Przewodniki nie kłamią – to piękne
miejsca, ale ja wolę urodę nieoczywistą i taką znalazłam nocą …
na ganku naszego pensjonatu. Adres mówi sam za siebie: ulica
Katedralna 13 – spojrzysz w prawo i widzisz pięknie podświetloną
kopułę katedry, w lewo - podziwiasz zamczysko w całej okazałości. Wszystko na tle rozgwieżdżonego nieba, bo (oprócz Pana P.)
wieźliśmy na południe pogodę, jak brylant.
Potwierdzili to Górale,
gdy już zasiedliśmy wspólnie na drewnianym tarasie z widokiem na
pobliskie wzgórze. Może dlatego, że nie musiałam go (chwilowo)
zdobywać, urzekło mnie łagodnym podejściem w porównaniu z tym,
które nazajutrz forsowaliśmy chcąc w Uluczu zobaczyć najstarszą
(1510 r.) cerkiew w Polsce. Wewnątrz trwały prace
konserwatorskie, więc mogliśmy zobaczyć, jak ratuje się przed
ruiną wyjątkowy zabytek, a od zapomnienia spuściznę historii, która jest do dziś palącą raną. Wszak to tereny
zamieszkałe przed wojną przez Ukraińców i Łemków, naznaczone
dramatycznymi wydarzeniami spod znaku UPA z jednej strony i Akcji
Wisła – z drugiej. Tutejsze ostępy leśne ciągle kryją wiele
mrocznych tajemnic... Rzucają cień na skąpane w słońcu
malownicze zakola Sanu i każą turyście zatrzymać się i w
Dubiecku (to tu, a nie w Krasiczynie urodził się Ignacy Krasicki)
przy obelisku ku pamięci Polaków pomordowanych przez sotnię
„Burłaka” z UPA, i w nieodległej wsi Piątkowej Ruskiej, gdzie
drugi człon nazwy codzienność zepchnęła w niepamięć wraz z 2700
rdzennymi mieszkańcami – Ukraińcami. I tylko patrzeć, jak
przestanie być świadectwem historii zamknięta cerkiew św.
Dymitra, która niszczeje wraz z nagrobkami o wiele mówiących
tablicach.
Był upalny dzień, a ja –
tam nad Sanem, u schyłku lata 2013 roku – poczułam na plecach
chłodny powiew... Nieostatni w tej podróży, choć trudno go
porównać z tym, który dopadł mnie w labiryncie wizji, fantazji,
wodzenia na pokuszenie i balansowania na krawędzi różnych bytów,
w jaki wpadliśmy zwiedzając galerię prac Zdzisława Beksińskiego
w sanockim muzeum. On już jako fotografik deformował rzeczywistość!
Na obraz i podobieństwo... no, właśnie czego? Chyba jednak
swojego, bardzo osobnego, świata, który nosił pod powiekami.
Obcowanie z obrazami Beksińskiego na wyciągnięcie ręki było dla
mnie przeżyciem, którego siłę mierzę destrukcyjną mocą.
Może dlatego w sanockim muzeum, gdzie widziałam jeszcze zbiór ikon
(a o ich uświęcony porządek, czyli ikonostas zagadnęłam panią,
która przedstawiła się: „nie jestem wiedźmą, bo nie wiem
wszystkiego, ale nic niewiedzącą niewiastą też nie, bo pewną
wiedzę mam”) najbardziej podobał mi się ...piec. Stary,
bajecznie kolorowy łemkowski piec kaflowy!
Nic dziwnego więc, że w
Lizbonie (wyjeżdżamy za miesiąc!) żelaznym punktem programu jest
dla mnie muzeum azulejos, czyli płytek ceramicznych. Marzę o
znalezieniu się w świecie ich dekoracyjnego bogactwa, które od
starożytności jest świadectwem estetycznych tęsknot ludzi różnych
kultur...
Radość planów zakłóca
jedynie Pan P. To światowiec i wątpię, że uda się go
zgubić w podróży lub na kaskadowych uliczkach Lizbony. Ale nieoczekiwany transfer (jak mówi Tubylec) Wapiętnika na platformę naTemat pozwala mi wierzyć, że
tamtejsze doborowe towarzystwo zmusi mego prześladowcę do poprawności politycznej. Bo czy Pan P. odważy się publicznie obłapiać mnie za
nogi przy Beacie Kempie? Uniemożliwiać życie z podniesioną głową
w obecności pań Krystyn – Jandy i Kofty? Naruszać mir domowy (szczególnie alkowy) w bliskości prezydentów Wałęsy i Kwaśniewskiego?
A w kompanii takich blogerów się znajdę! Zamknę niniejszym pewien etap walki z Panem P., ale otworzę nowy.
Dlaczego wapiętniczek znika z blogspota i ujawnia się totalnie na lansiarskim natemat?:(
OdpowiedzUsuńBo lans to nie tylko, najczęściej dziś kojarzone, pejoratywne określenie dla tzw. parcia na szkło, zdobywania popularności za wszelką cenę, imperatywu zaistnienia, który realizuje się wszystkimi możliwymi metodami. Tymczasem warto dopuścić do świadomości, że można chcieć LANSOWĆ np. swój styl życia, wierząc, że służy on chorym. Tak jest w moim przypadku. A romans z platformą naTemat, jako rozreklamowaną i czytaną, jest PRÓBĄ wyjścia z niszy z problemem "jak żyć z chorobą Parkinsona", pokazaniem, że każdy może się wziąć za bary z chorobą. Dlaczego mają to robić tylko celebryci, którym powiodła się taka walka? Pokażmy, że to się może udać każdemu z nas! Ale, żeby pokazać to ogółowi, trzeba mieć instrument, choćby taki, jak naTemat.
UsuńTyż prawda:)
UsuńTyle tylko, że już nie będę się mógł wpisać na wapiętnik, bo ja bezfacebookowcem jestem (i nim pozostanę), więc żegnam...
OdpowiedzUsuńA może jednak... Ja się zarzekałam, ale mam teraz trzeci profil (oprócz prawego i lewego) - ten na Fejsie. Trzeba tylko nie dać się wessać, a będzie OK
OdpowiedzUsuń