Że też mnie podkusiło
takie metaforyczne dyrdymały o szpitalu marzeń niczym z
telewizyjnej Leśnej Góry wypisywać! Zupełnie jakbym nie znała
rzeczywistej kondycji polskiego lecznictwa – przedzawałowej!
Najwyraźniej w złą godzinę rozpłynęłam się nad (autentycznie)
sprawną obsługą na oddziale ratowniczym szpitala im. Jurasza, bo
już wczoraj przyszło nam z Tubylcem stanąć twarzą w twarz z
prawdziwym obliczem służby zdrowia.
Po raz pierwszy w życiu
(słowo!) postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw państwowego
sanatorium i w tym celu udaliśmy się do lekarza pierwszego
kontaktu, by nam wypisał skierowania.
- Gorszego czasu to już
nie mogliście sobie państwo wybrać – przywitał nas pan doktor
od progu.
- Niby babie lato zapisom
nie służy, to może jesień lepsza, lub zima? - brnęłam w swoich
naiwnych domysłach, czym wywołam uśmiech politowania na obliczu
doświadczonego medyka. A zaraz potem sięgnięcie do szuflady, skąd
na biurku wylądował wielki stos papierów.
- To wszystko są
odrzucone przez NFZ skierowania do sanatoriów, które ostatnio
wypisywałem swoim pacjentom – nie pozostawił wątpliwości
posępny lekarz, który w złowróżbnym monologu miał się dopiero
rozwinąć. Jął nam bowiem opowiadać o krachu lecznictwa
sanatoryjnego, zamykaniu obiektów i o rynkowej twardej grze
pozostałych, w której pacjent z etykietką ubezpieczalni jest na
straconej pozycji, bo liczy się tylko pieniądz!
- No i zapomnijcie o tym,
że uda wam się pojechać razem – podsumował, przytaczając
argumentację NFZ, który nie zamierza dalej finansować „rodzinnych
wczasów”.
Tego było już za wiele!
Przynajmniej dla mnie. Bo niby kiedy miałam jeździć do sanatorium:
gdy miałam 20 lat i byłam zdrowa jak rydz?! A że chcę jechać z
Tubylcem? Toż to miód na serce dla (deklarowanej) polityki
prorodzinnej państwa, nie mówiąc już, jaki miodzio dla naszych
zwyrodniałych (sic!) kręgosłupów i przetrąconych bioder. A może przy okazji uda się przetrącić kulasy Panu P.?
- Pisz pan! - rzuciłam z
determinacją, ucinając wieszczenie lekarza i oświadczając, żem
zaprawiona w bojach, więc będę walczyć!
Oszczędzę wam wizji,
którą pan doktor nakreślił, jako efekt tak roszczeniowego (?)
stanowiska. Wspomnę tylko, że niespotykanie spokojny Tubylec zaczął
mnie ciągnąć za rękaw, bym przestała. Przestałam, a lekarz
poprzestał – i dobrze – na skierowaniu nas na badania, bo gdyby
zmierzył mi ciśnienie, wylądowałabym niechybnie w szpitalu! Nie
udobruchała mnie nawet uspokajająca diagnoza w sprawie nogi, co
oznaczało zielone światło dla naszej podróży.
Bo wyjeżdżamy jutro z
Tubylcem w treny tyleż od nas odległe, co nieznane. Celem jest wieś
przycupnięta w trójkącie Rzeszów – Przemyśl – Sanok, gdzie
ze swoim Mężczyzną (o duszy górala) osiadła zaprzyjaźniona O,
która wysokie szpilki bywalczyni warszawskich gabinetów (nie mylić
z salonami!) zamieniła na długie kalosze. I tak ze stołecznej
pracoholiczki przedzierzgnęła się w … zapracowaną (czasem
również w szpilkach) Góralkę.
- Gdy byłaś w Warszawie
przez lata wybierałam się, jak sójka za morze, a gdy mieszkasz „u
czorta na kuliczkach”, na jednej nodze (niemal dosłownie!)
ryzykuję tłuc się pół doby, żeby się spotkać – uświadomiłam
Góralce, sama nie bardzo rozumiejąc motywy swego postępowania. A
może są najprostsze: stolicy nie lubię, zaś piękne nieznane
zawsze pociąga?
Wprawdzie nie połazimy
wiele po malowniczych terenach tego południowego cypla Polski, ale
co zobaczymy, to nasze. Tym bardziej, że po drodze zatrzymamy się
na popas w urokliwym Sandomierzu, planujemy też wypad do sanockiego
muzeum, gdzie przeniesiemy się w zdumiewający świat malarstwa
Zdzisława Beksińskiego. Jego niektóre prace mnie przerażają, ale
mają w sobie jakąś magię, moc przyciągania, której ulegam.
Póki co, muszę jednak
ulec głosowi rozsądku Tubylca, który popędza, bym się w końcu
spakowała. A jutro, hajda! (z ukrytym w aucie taborecikiem do
elewacji nogi – hi, hi, hi...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz