środa, 4 września 2013

Chora metafora, więc hajda w góry!

Że też mnie podkusiło takie metaforyczne dyrdymały o szpitalu marzeń niczym z telewizyjnej Leśnej Góry wypisywać! Zupełnie jakbym nie znała rzeczywistej kondycji polskiego lecznictwa – przedzawałowej! Najwyraźniej w złą godzinę rozpłynęłam się nad (autentycznie) sprawną obsługą na oddziale ratowniczym szpitala im. Jurasza, bo już wczoraj przyszło nam z Tubylcem stanąć twarzą w twarz z prawdziwym obliczem służby zdrowia.
Po raz pierwszy w życiu (słowo!) postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw państwowego sanatorium i w tym celu udaliśmy się do lekarza pierwszego kontaktu, by nam wypisał skierowania.
- Gorszego czasu to już nie mogliście sobie państwo wybrać – przywitał nas pan doktor od progu.
- Niby babie lato zapisom nie służy, to może jesień lepsza, lub zima? - brnęłam w swoich naiwnych domysłach, czym wywołam uśmiech politowania na obliczu doświadczonego medyka. A zaraz potem sięgnięcie do szuflady, skąd na biurku wylądował wielki stos papierów.
- To wszystko są odrzucone przez NFZ skierowania do sanatoriów, które ostatnio wypisywałem swoim pacjentom – nie pozostawił wątpliwości posępny lekarz, który w złowróżbnym monologu miał się dopiero rozwinąć. Jął nam bowiem opowiadać o krachu lecznictwa sanatoryjnego, zamykaniu obiektów i o rynkowej twardej grze pozostałych, w której pacjent z etykietką ubezpieczalni jest na straconej pozycji, bo liczy się tylko pieniądz!
- No i zapomnijcie o tym, że uda wam się pojechać razem – podsumował, przytaczając argumentację NFZ, który nie zamierza dalej finansować „rodzinnych wczasów”.
Tego było już za wiele! Przynajmniej dla mnie. Bo niby kiedy miałam jeździć do sanatorium: gdy miałam 20 lat i byłam zdrowa jak rydz?! A że chcę jechać z Tubylcem? Toż to miód na serce dla (deklarowanej) polityki prorodzinnej państwa, nie mówiąc już, jaki miodzio dla naszych zwyrodniałych (sic!) kręgosłupów i przetrąconych bioder. A może przy okazji uda się przetrącić kulasy Panu P.?
- Pisz pan! - rzuciłam z determinacją, ucinając wieszczenie lekarza i oświadczając, żem zaprawiona w bojach, więc będę walczyć!
Oszczędzę wam wizji, którą pan doktor nakreślił, jako efekt tak roszczeniowego (?) stanowiska. Wspomnę tylko, że niespotykanie spokojny Tubylec zaczął mnie ciągnąć za rękaw, bym przestała. Przestałam, a lekarz poprzestał – i dobrze – na skierowaniu nas na badania, bo gdyby zmierzył mi ciśnienie, wylądowałabym niechybnie w szpitalu! Nie udobruchała mnie nawet uspokajająca diagnoza w sprawie nogi, co oznaczało zielone światło dla naszej podróży.
Bo wyjeżdżamy jutro z Tubylcem w treny tyleż od nas odległe, co nieznane. Celem jest wieś przycupnięta w trójkącie Rzeszów – Przemyśl – Sanok, gdzie ze swoim Mężczyzną (o duszy górala) osiadła zaprzyjaźniona O, która wysokie szpilki bywalczyni warszawskich gabinetów (nie mylić z salonami!) zamieniła na długie kalosze. I tak ze stołecznej pracoholiczki przedzierzgnęła się w … zapracowaną (czasem również w szpilkach) Góralkę.
- Gdy byłaś w Warszawie przez lata wybierałam się, jak sójka za morze, a gdy mieszkasz „u czorta na kuliczkach”, na jednej nodze (niemal dosłownie!) ryzykuję tłuc się pół doby, żeby się spotkać – uświadomiłam Góralce, sama nie bardzo rozumiejąc motywy swego postępowania. A może są najprostsze: stolicy nie lubię, zaś piękne nieznane zawsze pociąga?
Wprawdzie nie połazimy wiele po malowniczych terenach tego południowego cypla Polski, ale co zobaczymy, to nasze. Tym bardziej, że po drodze zatrzymamy się na popas w urokliwym Sandomierzu, planujemy też wypad do sanockiego muzeum, gdzie przeniesiemy się w zdumiewający świat malarstwa Zdzisława Beksińskiego. Jego niektóre prace mnie przerażają, ale mają w sobie jakąś magię, moc przyciągania, której ulegam.
Póki co, muszę jednak ulec głosowi rozsądku Tubylca, który popędza, bym się w końcu spakowała. A jutro, hajda! (z ukrytym w aucie taborecikiem do elewacji nogi – hi, hi, hi...)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz