Nie będę ściemniała,
nie jest różowo. A na pewno nie było, skoro na jego prywatnych
włościach i w prywatnym czasie desperacko zaanektowałam dla siebie
Doktora Nieustającej Pomocy. Niby chodziło raptem o pół godziny i
miało miejsce tydzień temu, ale jakoś tak niesporo było mi się
do tej wtopy przyznać. Czy dlatego, że zaliczyłam ją trochę na
własne życzenie?
Pora zatem wyznać, że
podczas kontrolnej wizyty już blisko rok temu Doktor nie miał
wątpliwości – rozwój mojego parkinsonizmu wymagał zwiększenia
dawki lewodopy. Posłusznie zawijałam więc w folię jej południowy
przydział, wkładałam do okularowego etui i łykałam w pracy. Nie
od razu kojarząc fakty, w tym samym czasie zaliczyłam kilka
spektakularnych drzemek nad komputerem. I choć nikt tego nie widział
(miałam osobny pokoik), sam fakt bardzo mnie deprymował, a przy tym
nijak nie dał się opanować. Sen przychodził lotem błyskawicy i
czynił komputerową klawiaturę najwygodniejsza poduszką!
Masakra... Na samo wspomnienie oblewam się rumieńcem, bo mając
ciągle opinię osoby z temperamentem, czułam się niczym zmęczona
życiem staruszka. Szukając ratunku sięgnęłam do ulotki dla
pacjentów i wszystko stało się jasne – to ta południowa piguła
przerywała mi, jak nożem uciął, kontakt z realem! Łatwo się
domyślić, że ja ucięłam dopływ dodatkowej dawki, a gdy przy
kolejnej wizycie szwindel wyszedł na jaw, Doktor Nieustającej
Pomocy z trudem przyjął moje tłumaczenie. Mnie wydawało się
logiczne: skoro mam z Panem P. tańcować do końca życia (może
jeszcze ze 20 lat?), to chcę arsenał broni przeciw agresorowi mieć
jak najdłużej pełen. Jasne?
W tej pysze zabrakło mi
wyobraźni, że Panu P. w to graj, mocno się więc facet
rozzuchwalił i biorąc mnie w lubieżne okowy paraliżował ruchy
już nie na żarty (pisałam o tym w Wapiętniku). Powoli (niestety,
bardzo powoli) zaczęłam zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę to
właśnie na niewystarczającej dawce lewodopy byłam niczym sterana
życiem staruszka, która rankiem (co to, jak guma do gaci, rozciąga
się czasem na cały dzień) nie może zrobić kroku, a z krzesła
wstaje z wdziękiem paralityka! Co koń wyskoczy (a Pan P. pozwoli)
udałam się do Doktora, który – z największym trudem unikając
słynnej frazy kabareciarza Halamy „wiedziałem, że tak będzie”
- wziął sprawy w swoje ręce. Póki co te ręce wypisały
zwiększone dawki pocisków przeciw Panu P. , tudzież czegoś w
rodzaju granatu ręcznego, bo do doraźnego odpalania w stanie
alarmowym.
Szczęśliwie, alarmu
jeszcze nie było, bo (odpukać w niemalowane!) zaryzykuję, że
odczuwam pewną poprawę. Jakby nogi nie ważyły już każda po
tonie, co jest wprawdzie osiągnięciem mierzonym miarą z kawału
„Jak żyć?” Tyle, że nie o pytanie wykiwanych obywateli do
premiera chodzi, ale Icka do rabina, który miał doradzić jak
10-osobowa rodzina ma się pomieścić w jednym pokoju. Cóż,
wystarczyło na dokładkę zamieszkać z kozą, by po jej pozbyciu
się docenić życiową przestrzeń... Taki, mniej więcej, jest i
mój komfort trwania w grzesznym (na pohybel mitowi, że grzech to
przyjemność!) związku z Panem P., więc – niczym miecz Damoklesa
– zawisła nade mną wizja szpitala. Jak się nie poprawi, to w
sierpniu, więc postanowienie jest oczywiste – musi się poprawić!
Gdy w czwartek (piąty
dzień na zwiększonej lewodopie) – nie zważając na tłok na
basenie – robiłam swój kilometr i dech miałam ciągle miarowy,
wierzyłam, że tak właśnie będzie. Ale że nadzieja (choć mówią,
że to łaska pańska) na pstrym koniu jeździ, niedzielne pływanie
szło fatalnie. Niby byłam sama na torze, ale szybko się okazało,
że figa z makiem, bo wlazł ze mną Pan P., prawej nogi się ułapił
i nie puścił do końca.
- Za mało go wymasowałaś
przed wejściem na pływalnię – zawyrokował Tubylec, który z
poprawności politycznej tak nazywa chłostę wymierzaną natrętowi.
Mylił się, powtarzałam
nawet ten zabieg przy każdym nawrocie, a Pan P. był niczym rzep! A
ja co, jak ten ogon? Bo najwyżej w ogonie załapałabym się dziś w
zawodach starych (krytych?) żabek. Z takim bagażem to ja raczej
stanę w konkurencji z żółwiami błotnymi – one też dźwigają
i pływają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz