Piątek przywitał nas
ołowianym niebem, pod którym zblakły kolory i uśmiechy. Chandra
wisiała w powietrzu, trzeba mi było więc znaleźć sposób
wyzwolenia radosnych endorfin, bo niemal słyszałam, jak skrada się
w pobliżu mój ciemiężca Pan P. Już wyruszałyśmy z Bo na nordic
walking, gdy na nasz ambitny plan lunął rzęsisty deszcz. Pozostały
zakupy (mimo, że chodzę tam 2 razy w tygodniu, bez tantiem nie
powiem gdzie, a co!), jeśli jednak dla poprawienia czegoś, to na
pewno nie – jak bredzą poradniki – humoru, ile raczej
zaopatrzenia pustawych lodówek. Bonusem miała być dopiero wspólna
kawa po...
I była, bo jak to z Bo,
meandry rozmowy nad małą czarną (prawdę mówiąc, nie pijam ani
małej, ani czarnej) zaprowadziły nas w nieoczekiwane rejony. A
zaczęło się banalnie, choć gdy przyznałam się, że Tubylec w
czwartkowy wieczór sam wyprawił się na basen zostawiwszy mnie nad
zaległym filmem „Diabeł ubiera się u Prady”, powiało wielkim
światem.
- Jeśli coś z tego
zapamiętamy, to kreacje aktorskie – rzekła Bo na wieść, że
według mnie to taki sobie filmik i wyróżniła zarówno niezawodną
Meryl Streep, jak i młodą Anne Hathaway.
- Czy Streep nie
przypominała ci demonicznej Cruelli z filmu „101 dalmatyńczyków”
w wykonaniu Gelnn Close? - śmiejąc się zdradziłam swoje
skojarzenia, pogadałyśmy więc trochę o rolach obu aktorek.
Wybitnych tak w oczach krytyki, jak i widzów, co nie zawsze idzie w
parze...
O gustach niby się nie
dyskutuje, ale obraz „Diabeł ubiera się u Prady” podano nam do
konsumpcji opatrzony etykietą „głośny hit”, natomiast o
filmie, który w zalewie wakacyjnej bryndzy wynalazłam chyba na
CBSEurope w ogóle nie słyszałam (podobnie jak o tym kanale).
Tymczasem był to film, moim zdaniem, o niebo lepszy!
- Miał tytuł „Tajemniczy
uśmiech kobiet” - meldowałam Bo, opowiadając o klimacie obrazu i
dobrej roli młodego Colina Firtha, którego uwielbiam za „Jak
zostać królem”, bo serii o Bridget Jones nie znoszę.
- A widziałaś go w
„Samotnym mężczyźnie”? - Bo okazała się wielką admiratorką
Firtha, ale i filmu Toma Forda, zachwycając się jego estetycznym
wysmakowaniem i muzyką Abla Korzeniowskiego.
Zadumałam się przez
chwilę, bo choć filmu nie znałam, to nie znałam też takiej
rozkochanej w dobrym kinie Bo! A że tytułowy „Samotny mężczyzna”
jest gejem, siłą rzeczy dotknęłyśmy w końcu „Tajemnicy
Brokeback Mountain”. Filmu, który – choćby przez takt
potraktowania tak kontrowersyjnej materii dla konserwatywnej
amerykańskiej prowincji – absolutnie wyjątkowego. Orzekłyśmy
zgodnie, ale Bo najwyraźniej miała coś w zanadrzu... A była to
smaczna anegdota w roli głównej z Annie Proulx – autorką
opowiadania, według którego nakręcono film. I, podobno, autorką,
dość powszechnie znanego określenia kobiet mających już młodość
za sobą.
- Dla świata, szczególnie
tego męskiego, stajemy się wówczas przeźroczyste, miała
powiedzieć Proulx – relacjonowała mi Bo i choć obie dobrze
wiedziałyśmy, co pisarka miała na myśli, zawahałyśmy się czy
aby my same też już jesteśmy przeźroczyste?
- No, najwyżej
półprzeźroczyste – żartowałyśmy, natomiast Annie Proulx
poszła dalej, bo w tym nowym stanie znalazła pozytyw, mówiąc, że
będąc niewidoczna, może baczniej obserwować innych. Coś w tym
jest, a dla pisarza to rzecz bezcenna!
Po kawie, nawet niemałej,
czas przybić do portu. Mocno się w nim zdążyłam zadomowić, gdy
zadzwoniła Bo, że wieczorem TVP Kultura pokazuje… „Samotnego
mężczyznę”. Taka puenta naszej rozmowy! Ledwie zasiadłam przed
telewizorem, jak pierwszy kadr poderwał mnie na nogi. Ja ten film
widziałam! Tylko dlaczego nie zapadła mi w pamięci ani tematyka,
ani Firth, ani Ford? Obejrzawszy raz jeszcze, zrozumiałam:
zapamiętałam go tylko jako wystudiowany, nawet przeestetyzowany
obraz i kto wie, czy Fordowi- kreatorowi mody nie o to właśnie
chodziło? Jeśli nie, będę z tym musiała żyć. Będzie mi tym
łatwiej, że w moim prywatnym rankingu „Tajemnica Brokeback
Mountain” stoi wyżej. Film pozostaje subtelny, choć ograbia
archetypicznego samca – kowboja z atrybutu prawdziwego mężczyzny,
każąc mu kochać inaczej. Czy można wyobrazić sobie coś bardziej
obrazoburczego?!
Pięknie wystylizowany obraz pozwolił projektantowi T.Fordowi, wejść głębiej w realia tamtych czasów, piękne fotografie z lat 60, zdjęcia na przemian kolorowe, czarne i białe, szarość, dużo szarości... oddającej nastrój,scenografia, muzyka,wystylizowani aktorzy itd...dla mnie ten film jest nie tylko pięknym obrazem, jest dojrzałym filmem opowiadającym pewną historię, niosącym przesłanie, taką oczywistą mądrość życiową: człowiek potrzebuje do szczęścia drugiego człowieka, ot co !
OdpowiedzUsuńCieszę się,że Tom Ford zamiast inwestować energię w pracę np.dla Gucciego, sięgnął po kamerę :-)
Colin Firth nie bardzo chciał zagrać w tym filmie, kiedy pisał list do Toma Forda z odmową, odwiedził go fachowiec, który miał naprawić w domu lodówkę,wtedy Colin przemyślał swoją decyzję jeszcze raz i zgodził sie zagrać.Kiedy otrzymał za te rolę nagrodę, trzymając ją w ręku dziękował fachowcowi, który naprawiał u niego wtedy lodowkę.Taka ciekawostka.
Pozdrawiam, oczywiście, melancholijnie
OdpowiedzUsuńBo
Ot co - Pani O. z Panią Bo pogadały sobie, przy kawusi, (niczym w kabarecie Mumio - patrz skecz o pani Serwusowej)o filmach, w tym z obszaru poświęconego tematyce LGBT. To wstrząsające! Bez kadzidła? Bez egzorcyzmów? "Film: Tajemnica Brokeback Mountain (...)pozostaje subtelny, choć ograbia archetypicznego samca – kowboja z atrybutu prawdziwego mężczyzny, każąc mu kochać inaczej. Czy można wyobrazić sobie coś bardziej obrazoburczego?!".
OdpowiedzUsuńA gdyby szło o samca - sarmatę? Eh Panie O. i Bo, wszystkie porządne polskie panie Serwusowe byłyby wstrząśnięte. Na szczęście one oglądają wyłącznie porządne seriale.
Samca - sarmatę odarłabym jeszcze chętniej (nawet jeśli to więcej ciężkich tekstyliów). I byłabym przy tym najpewniej wstrząśnięta! Ale niezmieszana.
Usuń