Jezu, moje słowo leci w
sieci!!!
Chyba nie jestem w stanie
wytłumaczyć komputerowemu pokoleniu, co to dla mnie za przeżycie.
Nie próbuję więc, zdradzę tylko, że w założenie bloga musiałam
zaangażować Przyjaciółkę, a gdy moje dyletanctwo przerosło już
wszelkie wyobrażenie, nieoceniony okazał się Jedynak. Cierpliwie,
krok po kroku, prowadził mnie telefonicznie przez meandry
blogosfery. Najpierw go nawet żałowałam, że ma ze mną trzy
światy, ale wnet uprzytomniłam sobie, że to właśnie najmilszy
memu sercu Duet (Jedynak z Żoną) obwołał mnie blogerką, nim
słowo ciałem się stało.
- Chcieli mieć
matkę/teściową, co to pisze bloga, to niech cierpią! - przez
głowę przemknęła mi nawet myśl mściwa, ale szybko ustąpiła
wdzięczności, że Duet się o mnie troszczy, a przede wszystkim
uważa, że mam coś do powiedzenia Internautom. Kto wie, czy to nie
było decydujące, że w końcu odważyłam się wejść w ten obcy
sobie świat i wieku 59 lat zadebiutować w sieci?
A przekonać mnie nie było
łatwo...
- Pisz!- słyszałam przez
lata od poślubionego trzy dekady temu Tubylca. Jak dorósł, wsparł
go Jedynak, a że od blisko roku jest w Duecie, więc teraz zgodnym
(jak stadło!) dwugłosem do mnie przemawia. I tak oto
niepostrzeżenie chór się utworzył rodzinny z upierdliwie
powtarzanym refrenem na motywacyjną nutę: Pisz!
Wiśta wio, łatwo
powiedzieć! Z trudem dokopując się resztek pokładów cierpliwości
tłumaczyłam im, że jak ktoś przez trzydzieści lat z okładem
zarabiał na życie pisaniem, to nie wyrywa się do przelewania
„złotych myśli” na papier/ekran komputera (niepotrzebne
skreślić), gdy nie musi.
A ja przecież już nie
muszę. Pan P. wymógł na mnie przejście na wcześniejszą
emeryturę i choć na pożegnaniu naczelny – obiecując dalszą
współpracę z gazetą – przyrzekł: „nie będę miał innych
dziennikarzy przed tobą”, cztery miesiące trwało, nim redakcja
znów mnie zapragnęła. Niezobowiązujący romansik
prasowy na emeryckim boku bynajmniej mi nie ciążył, ale trwał
akurat tyle co ciąża, więc po dziewięciu miesiącach stosunków
wzajemnych wypadało coś urodzić. Tak chce natura, a dziś
wszystko co z prawem naturalnym niezgodne, może wyznawcę tych
herezji, ani chybi, skazać na anatemę.
Postanowiłam więc wpisać
się (dosłownie) w ten scenariusz i coś urodzić. Czemu by nie
bloga, jak podpowiadał mi trzymający rękę na pulsie
współczesności Duet? Nie żebym była taka strachliwa, choć –
prawdę mówiąc – ziarenko strachu może i przechyliło szalę na
stronę – rodzić! Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Pan P. w
okresach mojego zwolnienia tempa czy – broń boże - przestoju
strasznie się panoszy i dużo łatwiej mi go okiełznać, gdy jestem
w kieracie. Nie o robotę od świtu do nocy tu jednak chodzi, raczej
o mądrze wypełnioną codzienność. Mądrze – czytaj „chytrze”,
bo po to przeszłam na wcześniejszą emeryturę,
żeby mieć czas na różne takie gierki z Panem P.
Jak choćby dziś, gdy
zostawiłam go za sobą w tyle dobre 10 kilometrów, bo taki dystans
przejechałam na rowerze. Żaden to maraton, ale w tej grze z Panem
P. nie chodzi o sportowe wyczyny, ale o to, żeby się ruszać i to
systematycznie. Mówiłam już, że ciągle czuję lubieżne łapska
Pana P. na nogach? Mówiłam! I mało, że łotr paraliżuje mi
ruchy, to jeszcze, gdy wybieram się na przejażdżkę, sączy mi do
ucha: „O popatrz, jaki wiat się zerwał! Zaraz będzie padać...”
Ludzie mówią w takich razach o podszeptach diabła, ale ja tam wiem
swoje. W moim przypadku stoi za tym Pan P., który sinieje ze złości,
gdy (patrz miniona środa) przepłynę na basenie kilometr. A ja
wiedząc o tym, jak go wkurzam, czuję się niczym nasza Otylka w
latach świetności! Czy ... Szurkowska, nawet jeśli
każdorazowo po zejściu z roweru głowa mi przez pewien czas
dygocze, jak przed kaźnią temu indorowi, co to „myślał o
niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”. Nawet wtedy warto! Tym
bardziej, że z indorowej historii jeszcze inny morał płynie: nie
warto się martwić na zapas, bo jak nad kimś wisi miecz, to i tak
spadnie. Pan P. nigdy mnie nie
opuści i na współżycie z nim jestem skazana, ale on –
facet, ja – kobieta, więc może da się z tych stosunków wycisnąć
odrobinę przyjemności?
Choćby tej najprostszej
z zapachem akacji... To na rowerze przypomniałam sobie, jak
bajecznie wonna potrafi być wiosna, której bukiet ugrzązł gdzieś
w mej niepamięci. Dobrze czasem wysiąść z samochodu, naprawdę!
Nawet, gdy trzeba iść pieszo, choć przez Pana P. potrafi to być
dla mnie prawdziwą udręką. Ale inaczej nie znalazłabym się (jak
w zeszłym tygodniu) w centrum sceny rodem z genialnego scenariusza.
Idę sobie pryncypalną ulicą Bydgoszczy (tu mieszkam) do jednego z
lumpeksów (uwielbiam je!) i z oddali widzę wyraźnie zabłąkaną
kobietę.
- Pomyliła przecznice i nie może trafić do „Veritasu” - pomyślałam, bo tak mi się skojarzyła trochę niedzisiejsza postać w białych ażurowych rękawiczkach. Tymczasem ona z tłumu przelewającego się trotuarem wybiera mnie i zagaduje: - Gdzieś tutaj był sklep z bronią... Ochłonąwszy ze zdumienia wyjaśniam, że dokładnie tu gdzie stoi, gdzie teraz jest Second Hand.
- A nie wie pani, gdzie go przenieśli? – dziwna dama dopytuje z taką determinacją, że moja rozhuśtana wyobraźnia zatrzymuje się dopiero przy sztuce „Arszenik i stare koronki”. No powiedzcie, czy przeżyłabym coś tak niedorzecznie surrealistycznego, gdyby Pan P. nie pogonił mnie pieszo na ulicę?
- Pomyliła przecznice i nie może trafić do „Veritasu” - pomyślałam, bo tak mi się skojarzyła trochę niedzisiejsza postać w białych ażurowych rękawiczkach. Tymczasem ona z tłumu przelewającego się trotuarem wybiera mnie i zagaduje: - Gdzieś tutaj był sklep z bronią... Ochłonąwszy ze zdumienia wyjaśniam, że dokładnie tu gdzie stoi, gdzie teraz jest Second Hand.
- A nie wie pani, gdzie go przenieśli? – dziwna dama dopytuje z taką determinacją, że moja rozhuśtana wyobraźnia zatrzymuje się dopiero przy sztuce „Arszenik i stare koronki”. No powiedzcie, czy przeżyłabym coś tak niedorzecznie surrealistycznego, gdyby Pan P. nie pogonił mnie pieszo na ulicę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz