poniedziałek, 10 czerwca 2013

Moje słowo leci w sieci!

Jezu, moje słowo leci w sieci!!!
Chyba nie jestem w stanie wytłumaczyć komputerowemu pokoleniu, co to dla mnie za przeżycie. Nie próbuję więc, zdradzę tylko, że w założenie bloga musiałam zaangażować Przyjaciółkę, a gdy moje dyletanctwo przerosło już wszelkie wyobrażenie, nieoceniony okazał się Jedynak. Cierpliwie, krok po kroku, prowadził mnie telefonicznie przez meandry blogosfery. Najpierw go nawet żałowałam, że ma ze mną trzy światy, ale wnet uprzytomniłam sobie, że to właśnie najmilszy memu sercu Duet (Jedynak z Żoną) obwołał mnie blogerką, nim słowo ciałem się stało.
- Chcieli mieć matkę/teściową, co to pisze bloga, to niech cierpią! - przez głowę przemknęła mi nawet myśl mściwa, ale szybko ustąpiła wdzięczności, że Duet się o mnie troszczy, a przede wszystkim uważa, że mam coś do powiedzenia Internautom. Kto wie, czy to nie było decydujące, że w końcu odważyłam się wejść w ten obcy sobie świat i wieku 59 lat zadebiutować w sieci?
A przekonać mnie nie było łatwo...
- Pisz!- słyszałam przez lata od poślubionego trzy dekady temu Tubylca. Jak dorósł, wsparł go Jedynak, a że od blisko roku jest w Duecie, więc teraz zgodnym (jak stadło!) dwugłosem do mnie przemawia. I tak oto niepostrzeżenie chór się utworzył rodzinny z upierdliwie powtarzanym refrenem na motywacyjną nutę: Pisz!
Wiśta wio, łatwo powiedzieć! Z trudem dokopując się resztek pokładów cierpliwości tłumaczyłam im, że jak ktoś przez trzydzieści lat z okładem zarabiał na życie pisaniem, to nie wyrywa się do przelewania „złotych myśli” na papier/ekran komputera (niepotrzebne skreślić), gdy nie musi.
A ja przecież już nie muszę. Pan P. wymógł na mnie przejście na wcześniejszą emeryturę i choć na pożegnaniu naczelny – obiecując dalszą współpracę z gazetą – przyrzekł: „nie będę miał innych dziennikarzy przed tobą”, cztery miesiące trwało, nim redakcja znów mnie zapragnęła. Niezobowiązujący romansik prasowy na emeryckim boku bynajmniej mi nie ciążył, ale trwał akurat tyle co ciąża, więc po dziewięciu miesiącach stosunków wzajemnych wypadało coś urodzić. Tak chce natura, a dziś wszystko co z prawem naturalnym niezgodne, może wyznawcę tych herezji, ani chybi, skazać na anatemę.
Postanowiłam więc wpisać się (dosłownie) w ten scenariusz i coś urodzić. Czemu by nie bloga, jak podpowiadał mi trzymający rękę na pulsie współczesności Duet? Nie żebym była taka strachliwa, choć – prawdę mówiąc – ziarenko strachu może i przechyliło szalę na stronę – rodzić! Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Pan P. w okresach mojego zwolnienia tempa czy – broń boże - przestoju strasznie się panoszy i dużo łatwiej mi go okiełznać, gdy jestem w kieracie. Nie o robotę od świtu do nocy tu jednak chodzi, raczej o mądrze wypełnioną codzienność. Mądrze – czytaj „chytrze”, bo po to przeszłam na wcześniejszą emeryturę, żeby mieć czas na różne takie gierki z Panem P.
Jak choćby dziś, gdy zostawiłam go za sobą w tyle dobre 10 kilometrów, bo taki dystans przejechałam na rowerze. Żaden to maraton, ale w tej grze z Panem P. nie chodzi o sportowe wyczyny, ale o to, żeby się ruszać i to systematycznie. Mówiłam już, że ciągle czuję lubieżne łapska Pana P. na nogach? Mówiłam! I mało, że łotr paraliżuje mi ruchy, to jeszcze, gdy wybieram się na przejażdżkę, sączy mi do ucha: „O popatrz, jaki wiat się zerwał! Zaraz będzie padać...” Ludzie mówią w takich razach o podszeptach diabła, ale ja tam wiem swoje. W moim przypadku stoi za tym Pan P., który sinieje ze złości, gdy (patrz miniona środa) przepłynę na basenie kilometr. A ja wiedząc o tym, jak go wkurzam, czuję się niczym nasza Otylka w latach świetności! Czy ... Szurkowska, nawet jeśli każdorazowo po zejściu z roweru głowa mi przez pewien czas dygocze, jak przed kaźnią temu indorowi, co to „myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”. Nawet wtedy warto! Tym bardziej, że z indorowej historii jeszcze inny morał płynie: nie warto się martwić na zapas, bo jak nad kimś wisi miecz, to i tak spadnie. Pan P. nigdy mnie nie opuści i na współżycie z nim jestem skazana, ale on – facet, ja – kobieta, więc może da się z tych stosunków wycisnąć odrobinę przyjemności?
Choćby tej najprostszej z zapachem akacji... To na rowerze przypomniałam sobie, jak bajecznie wonna potrafi być wiosna, której bukiet ugrzązł gdzieś w mej niepamięci. Dobrze czasem wysiąść z samochodu, naprawdę! Nawet, gdy trzeba iść pieszo, choć przez Pana P. potrafi to być dla mnie prawdziwą udręką. Ale inaczej nie znalazłabym się (jak w zeszłym tygodniu) w centrum sceny rodem z genialnego scenariusza. Idę sobie pryncypalną ulicą Bydgoszczy (tu mieszkam) do jednego z lumpeksów (uwielbiam je!) i z oddali widzę wyraźnie zabłąkaną kobietę. 
- Pomyliła przecznice i nie może trafić do „Veritasu” - pomyślałam, bo tak mi się skojarzyła trochę niedzisiejsza postać w białych ażurowych rękawiczkach. Tymczasem ona z tłumu przelewającego się trotuarem wybiera mnie i zagaduje: - Gdzieś tutaj był sklep z bronią... Ochłonąwszy ze zdumienia wyjaśniam, że dokładnie tu gdzie stoi, gdzie teraz jest Second Hand. 
- A nie wie pani, gdzie go przenieśli? – dziwna dama dopytuje z taką determinacją, że moja rozhuśtana wyobraźnia zatrzymuje się dopiero przy sztuce „Arszenik i stare koronki”. No powiedzcie, czy przeżyłabym coś tak niedorzecznie surrealistycznego, gdyby Pan P. nie pogonił mnie pieszo na ulicę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz