piątek, 14 czerwca 2013

Piotr Salaber prosto z Vancouver!

Czy już mówiłam, że mieszkam w tzw. dzielnicy muzycznej Bydgoszczy? Jej granice wyznacza z jednej strony dostojny gmach Filharmonii Pomorskiej (niezła akustyka, sprawdźcie!), z drugiej Państwowy Zespół Szkół Muzycznych im. Artura Rubinsteina, a zwieńczają budynki Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego. Jeśli powiem, że gdy tylko wynurzę się z domu słyszę szkolne wprawki na różnych instrumentach, po kilku krokach mam szansę na mini koncert (bywa, że chóralny) z okien akademii, a gdy filharmonia zamyka podwoje, moja mała uliczka roi się od opuszczających ją zmotoryzowanych melomanów, nie będzie w tym cienia przesady. To prawda powszechnie bydgoszczanom znana, ale zaskoczę was moi drodzy, bo muzyczny czworobok powinno zamykać mini osiedle, na którym mieszkam wraz z tabunem studentów AM. Latają w tę i z powrotem z futerałami kryjącymi grajątka od fletu począwszy na wiolonczeli skończywszy, a wieczorem raczą się piwem pod moim oknem – przynajmniej mam do kogo przepić wieczorne wino na balkonie! Ale to wszystko nic wobec przedpołudniowych wprawek głosowych mezzosopranu! Wiem, wiem, niektórym to przeszkadza, ale nie mnie, bo ja puszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że w końcu z tego rozśpiewanego okna wychynie Carmen...
Przerwałam na chwilę, choć też na muzykę. Chciałam posłuchać, jak Natalia Sikora śpiewa „Konie” Wysockiego w opolskim koncercie poświęconym twórczości Maryli Rodowicz. Myślę, że na wysokim poziomie tych debiutów trzymała rękę perfekcyjna bohaterka wieczoru. A Sikora? Jak zwykle doskonała i to w tak trudnej piosence. Ale to jest indywidualność i tyle! Zwyciężyła, aż trochę się dziwię, wszak głosowała publika. Czyżby dobry gust muzyczny górą?
Pozostając w temacie muzycznym, ale wracając do mojej dzielnicy... Nie powinnam się specjalnie dziwić, że gdy przemierzałam ją dziś spiesząc się – bardzo prozaicznie - do bankomatu zatrzymał mnie nie kto inny, jak Piotr Salaber! Myślę, że wiecie, kto to? Tak, znany „oprawca muzyczny” np. różnych przedsięwzięć mojej ukochanej radiowej Trójki, kompozytor, aranżer. - Piotr, że też mnie poznałeś po ćwierćwieczu? - tyleż się zdziwiłam, co ucieszyłam. A on na to, że bez trudu - miło... Zapytałam Piotra o, chyba nie polską, opaleniznę i okazało się, że wpadł do Bydgoszczy na chwilę (egzaminy magistrantów na AM) z Kanady, a konkretnie z Vancouver, gdzie przygotowuje spektakl. Jeszcze zdążył zapowiedzieć wspólną pracę z Jerzym Stuhrem nad kolejnymi przygodami kultowego Mikołajka, a już pogrążyliśmy się we wspomnieniach. Bo trzeba wiedzieć, że nikomu wówczas jeszcze nieznany, ale już uwodzący melancholijnym spojrzeniem rzucanym spod burzy loków Piotr Salaber często zasiadał przy pianinie w latach świetności bydgoskiego Klubu Dziennikarza na Sielance (to taka urokliwa ulica). To wtedy nowego znaczenia nabrało słynne filmowe zawołanie „nie strzelać do pianisty”, a odnosiło się do roju żurnalistek w różnym wieku (i różnego stanu cywilnego), które na wyścigi bezwstydnie strzelały oczami w stronę muzyka.
Co były za czasy! Klub pękał w szwach i choć alkohol lał się strumieniami, nikt nie przychodził na Sielankę ot, tak, by się upić. To działo się niejako „przy okazji”: międzyredakcyjnych turniejów, balów przebierańców (pamiętam, jak pocięłam drogocenny, bo trudny do kupienia czarny golf wcielając się w „punk-ówę”!), a przede wszystkim przy okazji występów kabaretowych, do których stawały wszystkie redakcje po kolei. Wprawdzie była to druga połowa lat 80., ale tu cenzura nie obowiązywała, więc z bractwem z organu PZPR wśpiewywałam teksty, jak to „prasa cygani”. Swoją drogą dziwne czasy, nie było dla nikogo tajemnicą, że się na Sielance gromadzimy i – nazwijmy to eufemistycznie – dokazujemy – ale było spoko. Dopiero, gdy przy okazji dorocznego Balu Dziennikarzy w szacownych murach Orbisu chcieliśmy wydać gazetkę m.in. z sielankowym hitem „Tu dodamy, tam skreślimy, cały obraz zamącimy – to kulisy propagandy są dla mas”, zrobiła się afera! Cytuję wiernie, bom współautorka- przyznaję, choćby nie wiem jak naiwnie to dziś nie brzmiało. Ech, wspomnienia...
I na takich, chociaż bardzo pospiesznych, zeszło nam minut kilka z Salaberem, który zachował swój urok nawet w samo południe u zbiegu śródmiejskich ulic. A gdy zniknął w końcu w tłumie przechodniów, ja zostałam na skrzyżowaniu pogrążona w głębokiej zadumie. Bo niby tak psioczę na tego Pana Parkinsona, walczę z nim jak potrafię, tymczasem to on – co zauważam nie pierwszy raz – spowodował, że po dwóch dekadach wypełzłam w końcu z blaszanego pudła na kółkach i dotykam niektórych przejawów życia z dziewiczym zdumieniem. Że miasto potrafi pachnąć, że – oprócz zgiełku – docierają do mnie cudne dźwięki, że ludzi coraz więcej spotykam...
Pamiętam, jak kiedyś mój nieżyjący Teść na pytanie dlaczego z uporem nosi przebrzydły berecik z antenką, odpowiedział, że spotyka codziennie masę ludzi, którym musi się odkłonić i kapelusz musiałby do tego zdejmować, a beretu nie! No, tak, ale Teść był znanym w mieście obywatelem, nie to co ja. Jednak i te moje niespodziewane spotkania (znajomych i nieznajomych) potrafią być fascynujące. Wygląda na to, że przeklęty Pan P. , tak zupełnie przy okazji i niechcąco, zrobił coś pożytecznego .







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz