Czy już mówiłam, że
mieszkam w tzw. dzielnicy muzycznej Bydgoszczy? Jej granice wyznacza
z jednej strony dostojny gmach Filharmonii Pomorskiej (niezła
akustyka, sprawdźcie!), z drugiej Państwowy Zespół Szkół
Muzycznych im. Artura Rubinsteina, a zwieńczają budynki Akademii
Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego. Jeśli powiem, że gdy tylko
wynurzę się z domu słyszę szkolne wprawki na różnych
instrumentach, po kilku krokach mam szansę na mini koncert (bywa,
że chóralny) z okien akademii, a gdy filharmonia zamyka podwoje,
moja mała uliczka roi się od opuszczających ją zmotoryzowanych
melomanów, nie będzie w tym cienia przesady. To prawda powszechnie
bydgoszczanom znana, ale zaskoczę was moi drodzy, bo muzyczny
czworobok powinno zamykać mini osiedle, na którym mieszkam wraz z
tabunem studentów AM. Latają w tę i z powrotem z futerałami
kryjącymi grajątka od fletu począwszy na wiolonczeli skończywszy,
a wieczorem raczą się piwem pod moim oknem – przynajmniej mam do
kogo przepić wieczorne wino na balkonie! Ale to wszystko nic wobec
przedpołudniowych wprawek głosowych mezzosopranu! Wiem, wiem,
niektórym to przeszkadza, ale nie mnie, bo ja puszczam wodze
fantazji i wyobrażam sobie, że w końcu z tego rozśpiewanego okna
wychynie Carmen...
Przerwałam na chwilę,
choć też na muzykę. Chciałam posłuchać, jak Natalia Sikora
śpiewa „Konie” Wysockiego w opolskim koncercie poświęconym
twórczości Maryli Rodowicz. Myślę, że na wysokim poziomie tych
debiutów trzymała rękę perfekcyjna bohaterka wieczoru. A Sikora?
Jak zwykle doskonała i to w tak trudnej piosence. Ale to jest
indywidualność i tyle! Zwyciężyła, aż trochę się dziwię,
wszak głosowała publika. Czyżby dobry gust muzyczny górą?
Pozostając w temacie
muzycznym, ale wracając do mojej dzielnicy... Nie powinnam się
specjalnie dziwić, że gdy przemierzałam ją dziś spiesząc się –
bardzo prozaicznie - do bankomatu zatrzymał mnie nie kto inny, jak
Piotr Salaber! Myślę, że wiecie, kto to? Tak, znany „oprawca
muzyczny” np. różnych przedsięwzięć mojej ukochanej radiowej
Trójki, kompozytor, aranżer. - Piotr, że też mnie poznałeś po
ćwierćwieczu? - tyleż się zdziwiłam, co ucieszyłam. A on na to,
że bez trudu - miło... Zapytałam Piotra o, chyba nie polską,
opaleniznę i okazało się, że wpadł do Bydgoszczy na chwilę
(egzaminy magistrantów na AM) z Kanady, a konkretnie z Vancouver,
gdzie przygotowuje spektakl. Jeszcze zdążył zapowiedzieć wspólną
pracę z Jerzym Stuhrem nad kolejnymi przygodami kultowego Mikołajka,
a już pogrążyliśmy się we wspomnieniach. Bo trzeba wiedzieć, że
nikomu wówczas jeszcze nieznany, ale już uwodzący melancholijnym
spojrzeniem rzucanym spod burzy loków Piotr Salaber często zasiadał
przy pianinie w latach świetności bydgoskiego Klubu Dziennikarza na
Sielance (to taka urokliwa ulica). To wtedy nowego znaczenia nabrało
słynne filmowe zawołanie „nie strzelać do pianisty”, a
odnosiło się do roju żurnalistek w różnym wieku (i różnego
stanu cywilnego), które na wyścigi bezwstydnie strzelały oczami w
stronę muzyka.
Co były za czasy! Klub
pękał w szwach i choć alkohol lał się strumieniami, nikt nie
przychodził na Sielankę ot, tak, by się upić. To działo się
niejako „przy okazji”: międzyredakcyjnych turniejów, balów
przebierańców (pamiętam, jak pocięłam drogocenny, bo trudny do
kupienia czarny golf wcielając się w „punk-ówę”!), a przede
wszystkim przy okazji występów kabaretowych, do których stawały
wszystkie redakcje po kolei. Wprawdzie była to druga połowa lat
80., ale tu cenzura nie obowiązywała, więc z bractwem z organu
PZPR wśpiewywałam teksty, jak to „prasa cygani”. Swoją drogą
dziwne czasy, nie było dla nikogo tajemnicą, że się na Sielance
gromadzimy i – nazwijmy to eufemistycznie – dokazujemy – ale
było spoko. Dopiero, gdy przy okazji dorocznego Balu Dziennikarzy w
szacownych murach Orbisu chcieliśmy wydać gazetkę m.in. z
sielankowym hitem „Tu dodamy, tam skreślimy, cały obraz zamącimy
– to kulisy propagandy są dla mas”, zrobiła się afera! Cytuję
wiernie, bom współautorka- przyznaję, choćby nie wiem jak naiwnie
to dziś nie brzmiało. Ech, wspomnienia...
I na takich, chociaż
bardzo pospiesznych, zeszło nam minut kilka z Salaberem, który
zachował swój urok nawet w samo południe u zbiegu śródmiejskich
ulic. A gdy zniknął w końcu w tłumie przechodniów, ja zostałam
na skrzyżowaniu pogrążona w głębokiej zadumie. Bo niby tak
psioczę na tego Pana Parkinsona, walczę z nim jak potrafię,
tymczasem to on – co zauważam nie pierwszy raz – spowodował, że
po dwóch dekadach wypełzłam w końcu z blaszanego pudła na
kółkach i dotykam niektórych przejawów życia z dziewiczym
zdumieniem. Że miasto potrafi pachnąć, że – oprócz zgiełku –
docierają do mnie cudne dźwięki, że ludzi coraz więcej
spotykam...
Pamiętam, jak kiedyś mój
nieżyjący Teść na pytanie dlaczego z uporem nosi przebrzydły
berecik z antenką, odpowiedział, że spotyka codziennie masę
ludzi, którym musi się odkłonić i kapelusz musiałby do tego
zdejmować, a beretu nie! No, tak, ale Teść był znanym w mieście
obywatelem, nie to co ja. Jednak i te moje niespodziewane spotkania
(znajomych i nieznajomych) potrafią być fascynujące. Wygląda na
to, że przeklęty Pan P. , tak zupełnie przy okazji i niechcąco,
zrobił coś pożytecznego .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz