Chyba zwariowałam!
Wybrałam się wczoraj (30 st. w cieniu!) na kije do Myślęcinka.
Nie wiem, doprawdy, czy bardziej umęczyłam Pana P., czy samą
siebie? Dość powiedzieć, że w połowie drogi postanowiłam zlec
na ławce z bidonem przy ustach.
- A jeśli zejdę tutaj
śmiertelnie, samotnie, z dala od ludzi? - w rozgrzanej głowie
kołatała się myśl niedorzeczna.
Musiała jednak poruszyć
moją wyobraźnię, bo ostatkiem sił powlokłam się ku urokliwemu
domkowi z czerwonej cegły, gdzie kiedyś pracowałam i gdzie
liczyłam na ewentualną szybką reanimację... I nie przeliczyłam
się – dostałam potrzebną dawkę kawy i takąż – sympatii. Nie
wiem, jak wy, ale ja tak mam, że nic tak mnie nie stawia na nogi,
jak dobre słowo. A serwowali je na wyprzódki: Bo-bis, Da, Mo, Ka,
Łu, a nawet sam pan dyrektor i mniej mi znana We. Powspominaliśmy
przeszłość, umówili na przyszłość. Mało więc powiedzieć, że
w Leśnym Parku Kultury i Wypoczynku odsapnęłam – ja tam, w miłej
atmosferze, nabrałam sił na tyle, by zrezygnować z oferty
podwiezienia i z kijami przewędrować te 2km dzielące mnie od
samochodu. A w samochodzie raj klimatyzowany! Dopiero co złościłam
się na Tubylca, więc gwoli sprawiedliwości donoszę: On ci z klimą
w moim Kocurze do warsztatu jeździł i za uzdatnienie jej do użytku
zapłacił. A wróciwszy, rzucił od niechcenia: Czy ty wiesz, że
jeździsz bez przeglądu technicznego? Wprawdzie pytał tylko
dlatego, że wiedział, że nie wiedziałam (takie gierki słowne i
małżeńskie!), ale na zajrzenie Kocurowi pod ogon się umówił i
pojechał. Prawda, że mam dobrze? Muszę sobie o tym przypominać,
gdy jakaś duperelna (na ogół) złość na Tubylca mnie chwyci.
Obiecuję!
Miało być o kuracji
odmładzającej? A co, dobra atmosfera i uśmiech to nie najlepszy
eliksir młodości? Choć przyznam, że ja oprócz tego „życzliwego
eliksiru” oraz aktywności fizycznej (uprawianej z rozsądkiem, a
nie jak wczoraj!) mam jeszcze dodatkowy, swój oryginalny, przepis na
kurację odmładzającą. Jej skromną dawkę zaaplikowałam sobie
rozpoczynając wczorajszą wędrówkę z kijami. Wprawdzie okazała
się niewystarczająca na ekstremalne warunki, ale i tak polecam!
Idę zatem, jeszcze
dziarsko, parkową promenadą, gdy na jednej z ławek dostrzegam
trójkę młodych rolkarzy płci obojga raczącą się winem z
gwinta. Szczęśliwie, mej twarzy nie zdążył wykrzywić grymas
dezaprobaty, gdy w oko mi wpada etykieta na czule obejmowanej
butelce. Hamuję kijami ze świstem.
- Gdzie kupiliście Cote?-
nie owijam w bawełnę, żeby młodzież nie pierzchła obawiając
się moralizatorskiej gadki.
I, ani chybi, się
obawiała, bo rolkarze zastygają w osłupieniu. Ale tylko na moment,
gdyż w myśl zaśpiewu „Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie!”
widzą, że moją jedyną intencją jest dowiedzieć się, gdzie mogę
nabyć ulubione, a nie wszędzie dostępne, wino. Odwzajemniają mi
się zatem uśmiechem i wyczerpującą informacją: gdzie i za ile.
Bardzo miłe dzieciaki...
- Ale proszę kupować
tylko czerwone półwytrawne! – dogania mnie jeszcze szczera rada
chłopaka głaszczącego kota na etykiecie
- Ma się rozumieć –
potwierdzam głośno ze znawstwem, a cichutko świętuję triumf swej
żelaznej maksymy: żeby w kontaktach z młodym pokoleniem „nie
zapomniał wół, jak cielęciem był”. Bo niech kamieniem rzuci
ten, kto … nie pił w parku wina z gwinta! Ja piłam (fuj, co to
była za siara!) i przyznaję się do tego oraz do innych szaleństw
„lat górnych i durnych”, więc może dlatego młodzież, nie
wyczuwając fałszu, toleruje mnie, a czasem nawet polubi?
No i dobiliśmy do brzegu:
moim oryginalnym przepisem na kurację odmładzającą jest … cudza
młodość. Zabrzmiało niczym credo jakiejś, nie przymierzając,
wampirzycy! A ja tylko chciałam powiedzieć, że lubię i jestem
otwarta na młodych ludzi, których inność staram się zrozumieć,
tak jak staram się nie obrażać na nową rzeczywistość. Młodzi -
częściej niż, my wapniaki, myślimy - mają fantastyczne pomysły,
sporą wiedzę, dużą wrażliwość i ciekawość świata. Trudno to
jednak dostrzec okopując się we wspomnieniach, przy których –
jak uważamy – ma obowiązek zblednąć nawet kolorowa
współczesność.
Ja wybieram dotykanie tych
kolorów i w tym celu wybrałam się kiedyś do Landschaftu. Mam
pewną trudność, by niezorientowanym wytłumaczyć, co to za
miejsce. Powiedzmy zatem, że to skrzyżowanie sklepu oferującego
skandynawską odzież vintage i polską młodą myśl projektancką z
kawiarnią. A wszystko w bardzo przemyślanym dizajnerskim anturażu.
I przyznam że gdy tam zajrzałam po raz pierwszy, to głównie ten
wystrój przyciągnął moją uwagę. Ze szczególnym uwzględnieniem
fotelików z lat 60., które jako żywo przypominały mi te z
niedawno likwidowanego mieszkania teścia... Podzieliłam się tym
spostrzeżeniem z młodym właścicielem, który do mnie podszedł,
dorzucając żal z pochopnego może podarowania tych mebli jednemu z
pośredników nieruchomości.
- To chyba byłem ja... –
wydukał nieoczekiwanie młody człowiek i zalał mnie masą
szczegółów, które nie pozostawiały wątpliwości: to był on!
Nie sposób streścić
moją mocno ożywioną rozmowę z Michałem Kaliskim i, później
poznaną, jego drugą połową – Karoliną Kowalską. Dość
powiedzieć, że spojrzałam na parę w wieku mojego Jedynaka z
niekłamaną sympatią. Mają nieokiełznaną, co uwielbiam,
wyobraźnię, alergię na sztampę (która zastępuje mi botoks) i
dość odwagi (nierozwagi?, że zapytam ze zrozumieniem), by
podejmować śmiałe wyzwania bez wielkiej kalkulacji. Nie wiem, jaki
finansista pochwaliłby bowiem otwarcie baru- niebaru tylko na czas
filmowego święta, czyli Plus Camerimage? A do takiego, pod szyldem
Lanschaft Zwei, garnęły się tłumy wylewające się z Opery Nova
podczas ostatniego festiwalu! Wystarczy poczytać wpisy w necie, by
zorientować się, jak trafiony to był pomysł. I choć ekonomia
kazała lokal z berlińskim klubowym klimatem zwinąć, duet KK
deklaruje, że powrócą wraz z festiwalem.
Póki co do Ladschaftu
przy ul. Gimnazjalnej, jak do mekki, ciągną... No, właśnie kto?
Karola i Michał nie chcą nazywać ich hipsterami, ale ja myślę,
że należy odróżnić lansera-pozera, od usiłujących rozwinąć
skrzydła w oparach kultury hipsterów. Przypomniała mi się po
prostu niegdysiejsza dyskusja o pozytywnej konotacji słowa „snob”,
bo jak historia pokazała obdarzeni tym przydomkiem okazali się
całkiem kreatywni. To w Landschfcie, w każdym razie, można z
Arkiem Hapką (tym od ambitnego kina) wypić kawę, albo ...zostać
nią oblanym przez Kubę Janickiego (nie tylko syna założyciela
Mózgu, ale też muzyka). Gdy ostatnio tam wpadłam trochę się
bałam, że spotkam innego stałego gościa – Michała Zadarę,
którego reżyseria „Szalonej lokomotywy” Witkacego w ogóle do
mnie nie przemówiła. Jakbym jednak już na niego wpadła, zawsze
mogę powiedzieć, że – jak to zwykle u niego – wykorzystanie
multimediów na scenie nie zawiodło.
- Musi mieć facet
plastyczną wyobraźnię... - uśmiecham się z podziwem i od razu
wygładzają mi się zmarszczki. I co? Czy Landschaft, gdzie odważni
szykują się do lotu (pozostali ćwiczą na symulatorze) nie jest
czarownym miejscem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz