-
Sztandar szkoły wprowadzić! Do hymnu!
Na
mój balkon w piątkowy poranek doleciały dźwięki Mazurka
Dąbrowskiego... Podświadomie wyprostowałam się, nie bardzo
wiedząc co zrobić z papierosem i skąd ten podniosły nastrój.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że zamiast codziennych
odgłosów lekcji wuefu, z boiska pobliskiego liceum słyszę
uroczystość zakończenia roku szkolnego. Nastawiłam więc uszu i
ze zdumieniem dowiedziałam się, że dzisiejsi prymusi mają średnią
5,6 i więcej! O, rany, czy tak się zaczyna osławiony wyścig
szczurów? Za moich czasów taka średnia była po prostu niemożliwa
z powodu mniejszej skali ocen. Ale też – przyznajmy – ścigać
się nie bardzo było do czego.
Jedno
się nie zmieniło – wtedy i teraz po odtrąbieniu czasu orki jest
czas wakacyjnej laby! Niby co to mnie, emerytkę, może obchodzić, a
jednak i dla mnie wakacje mają plusy i minusy.
Na
pewno takim minusem będą zatłoczone przez dzieciarnię
myślęcińskie ścieżki, gdzie jeżdżę na rowerze. Gdy wczoraj
byłam tam z Panem P. , niewielu było świadków mojego nad nim
triumfu i aż mi żal, bo przećwiczyłam go na 15 kilometrach!
Szczerze mówiąc, to chwilami miałam nawet wrażenie, że ten drań
namolny dał drapaka, bo jechało mi się lekko, jakby bez pasażera
– stąd też dystans większy niż zazwyczaj. Bardziej
prawdopodobne jednak, że tylko się terrorysta przyczaił, gdyż po
powrocie do domu Pan P. natychmiast się rozzuchwalił i nie pozwalał
mi normalnie wstać z fotela i pętał nogi przy chodzeniu. Nie
zważając zatem na wakacyjno-kolonijne najazdy na Myślęcinek będę
tam z domu uciekać! Na rower, a czasem na kije – za kilka dni
umówiłam się na marszrutę z Bo.
Plusem
kanikuły jest za to możliwość chodzenia na basen już od godz.
14.00, o czym zakomunikowano nam, gdy – jak zwykle – niedzielnym
rankiem wybraliśmy się z Tubylcem na pływalnię. Puściutką
zresztą, co dobrze wróży … Mam nadzieję, że nie Panu P., bo
choć dziś nie opuszczał mnie uczepiony prawej łydki, to musiał w
końcu skapitulować, tak nie znosi masaży i mojej determinacji
(zaliczony kilometr!).
I
byłabym w dalszy ciąg dnia popłynęła w beztroskim wakacyjnym
nastroju, gdyby nie przypomniał mi się sobotni radiowy news. Że
pani Eliza swą słynną frazę „Panie Sułku, kocham pana”
będzie teraz wygłaszała w innej audycji, bo dotychczasowy
gospodarz – Marek Niedźwiecki idzie na urlop.
-
Panie Niedźwiecki, kocham pana! - z desperacji kradnę show pani
Elizie, niestety na próżno. I co, teraz gdy nikczemny Pan P. w
sukurs woła siostrę D., to ja nie mogę nerwów ukoić starymi
przebojami Bee Gees czy Stevie Wondera? Ani posłuchać Basi
Trzetrzelewskiej, Michaela Buble i innych ukochanych przez redaktora
(jako i przeze mnie) aksamitnych głosów?
Jak
tak, to dam głos w sprawie głosu. Też aksamitnego, bo
Niedźwieckiego, choć nie wiem czy jest się czym chwalić...
Kilka
lat temu, chwytając się różnych dziennikarskich sztuczek, usiłuję
złapać telefonicznie Marka Niedźwieckiego.
-
Słucham? – długotrwałą ciszę spod różnych numerów przerywa
męski głos.
-
A z kim rozmawiam? - przedstawiwszy się, wypalam zaskoczona, że
ktoś w tej Warszawie jednak podnosi słuchawkę.
-
Tu Marek Niedźwiecki – dochodzą do mnie słowa podszyte lekkim
rozbawieniem.
-
Ach, nie poznałam pana po głosie! - szczebioczę, niczym
żurnalistyczna nowalijka.
Czujecie
to? Powiedzieć Niedźwieckiemu, że się jego – ulubionego
dziennikarza radiowego – nie poznało po głosie... Sromota!
Nie
wiem, jak wy, ale ja tak mam, że gdy nawalę, muszę to naprawić,
aby przestać się zadręczać. A że za moment odbywał się w
Bydgoszczy wernisaż wystawy fotografii, na których Niedźwiecki
uwiecznił swą ukochaną Australię – okazja sama wpadła w ręce.
Wzięłam więc w te ręce swój los i podeszłam do autora-redaktora
przyznając się, że jam to ta, która go po głosie nie poznała.
Pośmialiśmy się, puszczając rzecz w niepamięć. Ona (ta rzecz)
jednak ożyła pyszną anegdotą już po pół godzinie i – kto
wie- czy nie bawi po dziś dzień? Wernisaż wieńczył bowiem
koncert fantastycznego zespołu Button Hackers, co zresztą zwabiło
Tubylca, który był ze mną. Nim jednak zabrzmiała muzyka,
usłyszałam Marka Niedźwieckiego zapowiadającego koncert, jako
ucztę dla uszu, które wszakże mogą płatać różne figle! I
popłynęła anegdota „o pewnej sympatycznej dziennikarce”...
Jeśli nie wiedzieliście,
jak się stać bohaterem anegdoty, to już wiecie.