niedziela, 30 czerwca 2013

Panie Niedźwiecki,kocham pana!

- Sztandar szkoły wprowadzić! Do hymnu!
Na mój balkon w piątkowy poranek doleciały dźwięki Mazurka Dąbrowskiego... Podświadomie wyprostowałam się, nie bardzo wiedząc co zrobić z papierosem i skąd ten podniosły nastrój. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że zamiast codziennych odgłosów lekcji wuefu, z boiska pobliskiego liceum słyszę uroczystość zakończenia roku szkolnego. Nastawiłam więc uszu i ze zdumieniem dowiedziałam się, że dzisiejsi prymusi mają średnią 5,6 i więcej! O, rany, czy tak się zaczyna osławiony wyścig szczurów? Za moich czasów taka średnia była po prostu niemożliwa z powodu mniejszej skali ocen. Ale też – przyznajmy – ścigać się nie bardzo było do czego.
Jedno się nie zmieniło – wtedy i teraz po odtrąbieniu czasu orki jest czas wakacyjnej laby! Niby co to mnie, emerytkę, może obchodzić, a jednak i dla mnie wakacje mają plusy i minusy.
Na pewno takim minusem będą zatłoczone przez dzieciarnię myślęcińskie ścieżki, gdzie jeżdżę na rowerze. Gdy wczoraj byłam tam z Panem P. , niewielu było świadków mojego nad nim triumfu i aż mi żal, bo przećwiczyłam go na 15 kilometrach! Szczerze mówiąc, to chwilami miałam nawet wrażenie, że ten drań namolny dał drapaka, bo jechało mi się lekko, jakby bez pasażera – stąd też dystans większy niż zazwyczaj. Bardziej prawdopodobne jednak, że tylko się terrorysta przyczaił, gdyż po powrocie do domu Pan P. natychmiast się rozzuchwalił i nie pozwalał mi normalnie wstać z fotela i pętał nogi przy chodzeniu. Nie zważając zatem na wakacyjno-kolonijne najazdy na Myślęcinek będę tam z domu uciekać! Na rower, a czasem na kije – za kilka dni umówiłam się na marszrutę z Bo.
Plusem kanikuły jest za to możliwość chodzenia na basen już od godz. 14.00, o czym zakomunikowano nam, gdy – jak zwykle – niedzielnym rankiem wybraliśmy się z Tubylcem na pływalnię. Puściutką zresztą, co dobrze wróży … Mam nadzieję, że nie Panu P., bo choć dziś nie opuszczał mnie uczepiony prawej łydki, to musiał w końcu skapitulować, tak nie znosi masaży i mojej determinacji (zaliczony kilometr!).
I byłabym w dalszy ciąg dnia popłynęła w beztroskim wakacyjnym nastroju, gdyby nie przypomniał mi się sobotni radiowy news. Że pani Eliza swą słynną frazę „Panie Sułku, kocham pana” będzie teraz wygłaszała w innej audycji, bo dotychczasowy gospodarz – Marek Niedźwiecki idzie na urlop.
- Panie Niedźwiecki, kocham pana! - z desperacji kradnę show pani Elizie, niestety na próżno. I co, teraz gdy nikczemny Pan P. w sukurs woła siostrę D., to ja nie mogę nerwów ukoić starymi przebojami Bee Gees czy Stevie Wondera? Ani posłuchać Basi Trzetrzelewskiej, Michaela Buble i innych ukochanych przez redaktora (jako i przeze mnie) aksamitnych głosów?
Jak tak, to dam głos w sprawie głosu. Też aksamitnego, bo Niedźwieckiego, choć nie wiem czy jest się czym chwalić...
Kilka lat temu, chwytając się różnych dziennikarskich sztuczek, usiłuję złapać telefonicznie Marka Niedźwieckiego.
- Słucham? – długotrwałą ciszę spod różnych numerów przerywa męski głos.
- A z kim rozmawiam? - przedstawiwszy się, wypalam zaskoczona, że ktoś w tej Warszawie jednak podnosi słuchawkę.
- Tu Marek Niedźwiecki – dochodzą do mnie słowa podszyte lekkim rozbawieniem.
- Ach, nie poznałam pana po głosie! - szczebioczę, niczym żurnalistyczna nowalijka.
Czujecie to? Powiedzieć Niedźwieckiemu, że się jego – ulubionego dziennikarza radiowego – nie poznało po głosie... Sromota!
Nie wiem, jak wy, ale ja tak mam, że gdy nawalę, muszę to naprawić, aby przestać się zadręczać. A że za moment odbywał się w Bydgoszczy wernisaż wystawy fotografii, na których Niedźwiecki uwiecznił swą ukochaną Australię – okazja sama wpadła w ręce. Wzięłam więc w te ręce swój los i podeszłam do autora-redaktora przyznając się, że jam to ta, która go po głosie nie poznała. Pośmialiśmy się, puszczając rzecz w niepamięć. Ona (ta rzecz) jednak ożyła pyszną anegdotą już po pół godzinie i – kto wie- czy nie bawi po dziś dzień? Wernisaż wieńczył bowiem koncert fantastycznego zespołu Button Hackers, co zresztą zwabiło Tubylca, który był ze mną. Nim jednak zabrzmiała muzyka, usłyszałam Marka Niedźwieckiego zapowiadającego koncert, jako ucztę dla uszu, które wszakże mogą płatać różne figle! I popłynęła anegdota „o pewnej sympatycznej dziennikarce”...
Jeśli nie wiedzieliście, jak się stać bohaterem anegdoty, to już wiecie.



piątek, 28 czerwca 2013

Siostrzyczka Depresja

Pisałam niedawno, że jestem specjalistką od wyważania otwartych drzwi? Pisałam! I proszę: wczoraj przez te rozwarte, niby przeze mnie, wrota wjechał z impetem profesor Bastiaan Bloem – neurolog z Holandii. W każdym razie tak się poczułam, gdy z wypiekami na twarzy czytałam na portalu Pastylka tekst pt. „Rowerzysta z Parkinsonem” . Nie wiem, doprawdy, skąd mi się wzięło, to poczucie wyjątkowości?! Że niby tylko ja, no może jedna z nielicznych, wożę w rowerowym koszu Pana P.? Wstyd mi trochę.
A powinien mi dać do myślenia bezsprzeczny fakt, że Pan P. zawsze podróżuje w tym koszu jakiś taki skromnie przycupnięty, cichuteńki... Nie dalej, jak wczoraj przewiozłam go 10 km – wytrzęsłam na dziurach, wymęczyłam pod górkę, cierpliwość testowałam na licznych światłach, a na kończącym się ni stąd ni zowąd odcinku ścieżki rowerowej uczyłam teleportacji na kolejny odcinek. A Pan P. nawet powieką nie mrugnął, nie mówiąc już o tym, żeby się do moich nóg przymilał. Nie lubi pedałów? Nie, raczej czuje się bezsilny, gdy ja pedałuję! Musiałam przeczytać o doświadczeniu holenderskiego profesora, żeby to dostrzec, jak na dłoni...
Otóż w gabinecie neurologa Bloema stawił się 58-letni pacjent od dekady chorujący na Parkinsona. Choroba poczyniła już takie postępy, że z trudem robił kilka kroków, ale zwierzył się, że ma drugie życie, gdy codziennie dosiada roweru. Profesor nie dowierzał, aż sprawdził – parkinsonowiec potrafił przejechać 10 km bez symptomów choroby! W efekcie Bloem wsadził na rowery dwudziestkę innych pacjentów z Parkinsonem, a ci – wszyscy jak jeden mąż! - oszwabili Pana P. zawzięcie pedałując. Zaś profesor deliberuje czy ten cud to tylko dlatego, że jazda na rowerze angażuje zupełnie inne obszary mózgu, niż chodzenie?
Wprawdzie w tej historii pojawiły się przestrogi dla bardziej dotkniętych chorobą, którym zalecono rower stacjonarny, ale ja -krzycząc: chwilo trwaj! - muszę i chcę wykorzystać czas, gdy jeżdżąc mogę jeszcze czuć wiatr we włosach. Zatem jutro, w sobotni ranek, hajda na rower! Nawet jeśli wiem, że Pan P. i tak w ostatniej chwili wskoczy mi do koszyka.
Bo, że wskoczy, to oczywiste. Tak, jak zabrał się ze mną na basen w miniony wtorek, choć był wyjątkowo nieszkodliwy i mogłam przepłynąć te swoje magiczne 40 długości. Zresztą najchętniej to popłynęłabym do Gdańska, tak mi szło! Nie oznacza to jednak, że Pana P. przy tym nie było. On jest zawsze, odpowiadam Boskiej na pytanie czy wlazł pod kołdrę którejś tam nocy. Wlazł i jak zwykle ułożył się na moich nogach paraliżując ruchy, tyle że tym razem więcej nie dokazywał, więc obyło się bez skurczów czy fatalnie bolesnego wykręcania stóp. Widzę jednak, że przyszła pora, by powiedzieć niezorientowanym wprost: Parkinson nie odpuszcza, jest z chorym zawsze i do końca. Ja – dla dobra własnej psychiki – niechętnie zapuszczam się w rejony przyszłej samowolki Pana P. w moim życiu, choć medycyna dość dokładnie już to opisała. Niestety, siostrą Pana P. jest Depresja i żyją tak sobie, jak papużki nierozłączki, innym to życie mocno uprzykrzając. Wiedząc o tym nie chcę wybiegać myślą w przód i oszukuję samą siebie, że dzisiejszy stan moich stosunków z Panem P. zostanie utrzymany. Gdy jednak przyjdzie mi choćby tylko wstać z krzesła, wiem że to nieprawda. Że Pan P. coraz bardziej się rozpycha anektując kolejne, nawet maleńkie, sfery mojego życia. Dość powiedzieć, że dzisiejsze pójście na piechotę do pobliskich (naprawdę!) sklepów skończyło się wybuchem niepohamowanej złości, żem taka niedorajda. Gdy mi już przeszło, pomyślałam po swojemu: lepiej się wkurzać, niż dać za wygraną. Czasem, niestety, cierpi na tym Tubylec, wytykając mi, że jestem ciągle podminowana. Cóż, gdzie drwa rąbią... On po prostu dostaje rykoszetem.
A jednak mnie wspiera – to w odpowiedzi komentującemu moje zapiski Jurgielowi. Tubylec więc mnie wspiera, choć – co oczywiste – nie do końca potrafi wczuć się w rolę i dolę złączonej w żelaznym uścisku z Panem P. żony. I pewnie dlatego co wieczór, z regularnością godną szwajcarskiego chronometru, wytyka mi, że za późno kładę się do łóżka.
- Znowu dziś w nocy zasnęłaś w fotelu – gani mnie Tubylec niepomny, że już to wiele razy przerabialiśmy.
- Bo odwlekam, jak mogę, moment pójścia do łóżka – zniecierpliwiona tłumaczę po raz enty, że siedząc nie wzbudzam takiej agresji w Panu P., jaka budzi się w nim, gdy leżę. I widzisz Jurgielu, to nie nadmierny szacunek, co wyrzucasz mi w komentarzu, żywię do Pana P., ale realny ogląd rzeczy. Bo wroga trzeba dobrze poznać, jeśli chce się z nim toczyć walkę. A ja, wbrew umizgom siostrzyczki Pana P., chcę!
Stawiając kropkę po tym zdaniu uświadamiam sobie, że znowu kombinuję, jak koń pod górę, by się nie kłaść. Tymczasem północ minęła ponad godzinę temu, jest więc nadzieja, że Pan P. wraz siostrą D.- w oczekiwaniu na ofiarę – przysnęli.



czwartek, 27 czerwca 2013

Słodko-gorzko

Idąc odebrać ten poranny telefon nie przeczuwałam, że rozpędzi deszczowe chmury...
- Cześć blogerko, z kim dziś spałaś, bo ja z pewnym znanym reżyserem! - usłyszałam w słuchawce. Już miałam się oburzyć na obcesowość pytania, ale ciekawość była silniejsza.
- Z jakim, do diabła, reżyserem? - chcę wyrwać z Boskiej tajemnicę, jednocześnie lotem błyskawicy przeglądam ostatnie projekty Brada Pitta. Nie, z reżyserii zrezygnował... I oddycham z ulgą, słowo daję!
-No, z Kazimierzem Kutzem, to z jego książką zasnęłam – Boska krztusi się ze śmiechu.
A ja z nią. Bo dotarło do mnie, że pytała czy Pan P. wtrynił się nocą pomiędzy mnie a Tubylca. Ale taki los tych, którzy – jak ja – pozwalają wszystkim zaglądać do swojej alkowy. Ani mi w głowie jednak było się oburzać, bo to oznaczało, że Boska mnie czyta... A gdy oddała słuchawkę Kąśliwemu, ten przyznał, że też. Ja jednak chciałam przede wszystkim wiedzieć, czy Boska w końcu urodziła kamień, przez który cierpiała już ze 2 tygodnie.
- Ciągle nic, choć lata po schodach, skacze, a nawet pije znienawidzone piwo – przedstawia arsenał domowej medycyny Kąśliwy, gdy nagle przerywa mu jakiś głuchy stuk...
- To jeszcze nie kamień, to sturlała się butelka po piwie – relacjonuje z pola bitwy, a ja z oddali słyszę, jak Boska wychodzi na chwilę z (boskiej) roli i złorzeczy, że o mały włos nie zabiła się przez tę cholerną butelkę!
Nawet Boskiej nerwy mają prawo puścić, bo gdy ledwo, ledwo przebrnęła przez stres ślubu syna, a już się okazało, że musi zasilić kamieniołomy. Jakby nie mogły się obyć bez tego jednego, jej małego?
Wesoły geriatryk, nie ma co! Starsi czytelnicy pamiętają zapewne takie określenie, że „Polska to najweselszy obóz w RWPG”, a młodsi niech zapytają Googla. Tak mi się skojarzyło, choć i wówczas, i teraz ta wesołość – każda na swój sposób – smak miała słodko-gorzki. Jednak umieć się śmiać wbrew temu, co niesie życie, mieć dystans do siebie i roli, w jaką los nas wepchnął, to wielka sztuka!
Pamiętacie z jednego z rozlicznych telewizyjnych programów muzycznych całkiem niezły występ duetu „Czarno widzę”? Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że pod tą nazwą kryła się dwójka zdolnych, ale niewidomych młodych ludzi! Żartując z siebie, zagrali na nosie wszystkim życiowym pesymistom. Nic nie widząc, nie poszli na łatwiznę i w czarnej otchłani potrafią dostrzec więcej, niż inni. Czapki z głów!
A duet „Czarno widzę” przywołałam nieprzypadkowo, bo jestem pod wielkim wrażeniem tortu weselnego syna Boskiej i Kąśliwego. Konkretnie jego zwieńczenia, o które w cukierni zapytano narzeczonych, proponując – a jakże! - figurki Pary Młodej. Na co oni, ze stoickim spokojem, przystali pod warunkiem, że … Panna Młoda będzie miała rozmiar XXL, a Pan Młody będzie na wózku! Tak jak oni. I wiecie co, cukiernia wywiązała się z niecodziennego zamówienia na 102. Jednak to nie jej należy się owacja na stojąco...

Podobnie nieustający szacun, jak to się teraz mówi, mam dla Przyjaciółki, która po bliskim spotkaniu z takim, co to chodzi do tyłu – ma go w tyle. I tyle. Nigdy się nie skarży, na los nie utyskuje, a z chwilą gdy stanęła na nogi, chwyciła kije do nordic walking i robi z nimi ponad 6 km dziennie, codziennie!
- Jesteś nadzwyczaj dzielna – odważyłam się w końcu powiedzieć. Niby wiem, że Przyjaciółka nie znosi rozmów na wysokich diapazonach, ale musiałam, chciałam powiedzieć głośno, co czuję. Gdyby nie zareagowała, nie byłabym zdziwiona, bo gadatliwa nie jest, tymczasem jej reakcja dała mi do myślenia.
- Dzielna? Od ciebie się tego nauczyłam – powiedziała tylko, a mnie coś ścisnęło w gardle. Bzdura, ale wiem do czego piła...
Znamy się szmat czasu. Razem studiowałyśmy i testowałyśmy zgubne skutki spirytusu rozrobionego gorącą wodą! Ale to nie pod jego wpływem w 1979 roku wylądowałam za Przyjaciółką w Bydgoszczy, która nieoczekiwanie stała się dla mnie portem. Jak na ląd stały, chybotliwie miewałam pod stopami, a największe ruchy tektoniczne przyszły w 1993 r. wraz z odkryciem (po 8 latach zmagania się z bólami głowy) kostniaka -oponiaka. Takiego guza na czaszce. Mojej, a większą panikę budził u innych! Pewnie dlatego, że ja od początku wiedziałam (czułam?), że operacja się uda. Słowo!
A skoro tak, to trzeba było zadbać o czas „po”. Nikt wtedy nie słyszał o sklepach ze specjalnymi nakryciami dla łysych głów czy dobrymi perukami, bo te dostępne nadawały się jedynie do kabaretu. Wymyśliłam więc, że zrobię sobie … grzywkę z własnych włosów, którą będę przypinać do fantazyjnie wiązanej chusty. Dzieło pani fryzjerki z bydgoskiego Teatru Polskiego było tak doskonałe, że wraz z perfekcyjnym (własnoręcznym) makijażem zmyliło profesora, gdy przyszłam podziękować za operację w łódzkiej klinice.
- Słucham panią? - spojrzał na mnie niewidzącymi oczami, choć jeszcze rano rozmawialiśmy na obchodzie. Musiał się dopiero Tubylec zza mnie wychylić, by uśmiech pojawił się na zmęczonej twarzy.
- Poznałem panią tylko dzięki mężowi! – krzyknął profesor i powiedział jeszcze coś, co miało wpływ na całe moje życie.
- No, to teraz jestem pewien, że pani sobie poradzi – neurochirurg, a zachował się jak wytrawny psychoterapeuta...
Przydało się, gdy już 40 km za Łodzią, grzywka mi się przekrzywiła, a makijaż rozmazały łzy bólu. Skończyła się szpitalna nirwana na morfinie, a zaczęła codzienność, której bym wtedy nie przetrzymała, gdyby nie Doktor Nieustającej Pomocy. Ale fakt, szybko stanęłam do pionu i szłam jak burza. Jednak swoją cenę za to zapłaciłam, tyle że później. Jaka ja więc dzielna? Raczej taka wańka-wstańka, co to podniesie się po każdym upadku, a tych by się uzbierało.
Nie lubię żyć z głową odwróconą do tyłu, więc powiem tylko, że może teraz nie wyzwałabym Pana P. na pojedynek, gdyby nie poprzednie doświadczenia? Inna rzecz, czy Pan P. by się mną zainteresował, gdybym nie była tzw. neurologiczna? No, i sami widzicie do czego prowadzi takie wspomnieniowe rozczulanie się nad sobą! Mam być twarda i będę. Jak setki bab (choć nie tylko), jak wystrzałowa teściowa Jedynaka, która przypomniała mi ostatnio, że każdy coś tam dźwiga na grzbiecie.
- Ty masz Pana P., ja mam Panią B. - uśmiechnęła się jakoś tak słodko-gorzko.

wtorek, 25 czerwca 2013

Gadaj ze mną!

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni letni,
radują się rolnicy oraz wszyscy … bezdzietni.
Ci ostatni, to dlaczego? - wątpliwości się budzą.
Zapomniałeś? W czasie deszczu dzieci się nudzą!
I chociaż to naprawdę dość ogólnie znana rzecz,
w deszcz tylko bezdzietni obejrzą film lub mecz.
Nie przeszkodzą im marudy po kątach się snujące,
co to dom opuszczą dopiero, gdy zaświeci słońce.

Jakie (i czyje) dwa znane teksty pozwoliłam sobie wykorzystać w tej rymowance? Ot, taka zagadka, a w niej nagrodą – satysfakcja rzadka.

Nie wiem, co mi przyszło do głowy? Z tym wierszykiem częstochowskim? Z tą zagadką? Chyba wszystko przez ten deszcz, co dzwoni o szyby...
No, dobra! Padało, padało i przestało, więc Wapiętnik pisać by się zdało. Ale nie o padaniu, tylko o gadaniu.

Dość poruszona jestem bowiem tzw. eventem kulturalnym, w którym wczoraj przyszło nam uczestniczyć z Tubylcem. Od jakiegoś czasu Grażyna Torbicka ze swoim telewizyjnym programem „Kocham kino” objeżdża kraj, zachęcając widzów do rozumnego oglądania filmów, które w jakimś stopniu ten rozum angażują. Bo że nie wszystkie angażują, dobrze wiemy. Choćby wczoraj z afiszem imprezy, na którą szliśmy sąsiadował ten reklamujący kolejną odsłonę „Kac Vegas”... I jeśli nawet nie jest to dzieło tak poniżej podłogi, jak nasz rodzimy „Kac (nomen omen!) Wawa”, rozum przy nim śpi snem niezmąconym.
Tymczasem podczas filmu „Przed północą” spać nie sposób. Choć tytuł zwiastuje późną godzinę, a film cały jest ...gadany! Bo to 100 minut dialogu między kobietą a mężczyzną- czterdziestolatkami, którzy zanurzyli się w swych oczach „Przed wschodem”, w namiętnych uściskach - „Przed zachodem”, a w prozie życia „Przed północą”. Wielu z was już wie, że chodzi o filmową trylogię w reżyserii Richarda Linklatera, gdzie role główne kreują Julie Delpy (Celine) i Ethan Hawke (Jesse). Najnowsza część wchodzi na ekrany 28 czerwca, bo w ramach „Kocham kino” odbyła się projekcja przedpremierowa. Okraszona przy tym wywiadami z trójką twórców (Deply i Hawke współtworzyli scenariusz!) oraz dyskusją, do której Torbicka zaprosiła znaną pisarkę i feministkę Manuelę Gretkowską oraz psycholożkę i terapeutkę Marię Rotkiel.
Ale najpierw był film, który – choć to zupełnie inny gatunek – zaczynał się, jak u mistrza Hitchcocka, bo genialnym kadrem, po którym mieliśmy prawo spodziewać się tylko lepszych. Czy tak było? Niekoniecznie. I ten swój żal wyraziłam w dyskusji po projekcji. Jeśli bowiem scena, gdzie Jasse żegna się na lotnisku ze swoim synem z pierwszego małżeństwa uderza autentyzmem dialogów milkliwego nastolatka z trawionym troską i wyrzutami sumienia ojcem, to późniejsze jego niekończące się rozmowy z Celine, już tej prawdy w sobie nie mają. Małżonkowie zręcznie balansują między flirtem, prowokacją, a regularną kłótnią, ich dialogi są błyskotliwe, więź trwała, ale wylewane żale czynią sytuację tak napiętą, że katastrofa wisi w powietrzu. Pierwszy otrząsa się Jesse i wyciąga rękę do żony, która w końcu kapituluje uwiedziona po raz setny urokiem męża i jego poczuciem humoru. No, to ja się pytam – tu i w kinie – gdzie są tacy mężowie? Gdzie znaleźć partnera, który mało, że nie wścieknie się na kretyńskie pytanie: czy gdyby nie dzieci, to byłbyś ze mną?, to jeszcze mówi z otwartą przyłbicą: jesteś wariatka, ale kocham cię taką, jaką jesteś, z całym dobrodziejstwem inwentarza. No powiedzcie, gdzie ci mężczyźni?!
Osobiście, mocno powątpiewam w autentyzm takiej postaci męskiej. I myślę, że u podłoża mojego zwątpienia leży brak wiary nie tyle w tak gadającego faceta, co w faceta w ogóle gadającego w takiej sytuacji. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że mężczyźni źle tolerują dialogowanie w rodzaju „siekania pietruszki”. A gdy już ich to dopada, uciekają w pełne wyższości milczenie, albo – najchętniej – za drzwi! W większości po prostu nie lubią żonino-mężowskich potyczek słownych.
W odróżnieniu od tych damsko-męskich, na co zwrócił uwagę Ethan Hawke w okołofilmowym wywiadzie. I opowiedział, jak z grupą przyjaciół obserwował kiedyś ożywioną rozmowę między jedzącą kolację parą, o której wszyscy zgodnie orzekli, że nie może być małżeństwem.
- Małżeństwo w restauracji wyróżnia się tym, że, poza zdawkową wymianą zdań i wyborem menu, na ogół milczy – zdiagnozowano i wielkie było zdziwienie, że nietrafnie.
A może to był wyjątek potwierdzający regułę? Nie mając pojęcia o opinii aktora w tej sprawie, na długo przed nim (niestety, nie mam takiego pijaru, co gwiazdy Hollywood) podzieliłam się spostrzeżeniem dokonanym w korkach.
- Czy para podróżująca samochodem jest małżeństwem, czy nie, można poznać po tym, czy rozmawia z sobą, czy milczy, jak zaklęta... – zauważam.
Trudno mi było otrząsnąć się z wrażenia, że coś mnie łączy ze słynnym panem Hawke, a tu bomba i kolejne powinowactwo! Oto znalazłam w filmie „Przed północą” scenę, która wiarygodnością bije nawet tę pierwszą z lotniska i wygląda na skradzioną z mojego życia. Czy tylko mojego?
- Kiedy ostatnio tak rozmawialiśmy ze sobą, choćby o duperelach, a nie o rozkładzie dnia, pracy i dzieciach? - zastanawiają się bohaterowie w drodze do hotelu, gdzie przyjaciele zabukowali im namiętną noc.
Do seksu bez dzieci nad głową i budzika tak szybko nie dojdzie trochę z winy jej (twierdzi terapeutka), albo raczej jego (twierdzi feministka) i wymiana zdań po projekcji chwilami staje się niemal tak ostra, jak ta filmowa. Terapeutka stawia na „przepracowanie” relacji, feministka goni faceta do domowej roboty, ja mam jedną jedyną radę.
- Gadaj ze mną! - scenicznym szeptem zwracam się do Tubylca, który powoli traci orientację: w kinie jest czy na terapii małżeńskiej...
Milczy, ale wiem, że najchętniej by uciekł. Niedoczekanie! Musi Tubylec ze mną gadać, bo dość mam monologów wygłaszanych do Pana P. Teraz od komputera rzucam mu krótki komunikat: idę na basen, i bardziej się domyślam grymasu niezadowolenia, niż go widzę. A może mnie nie słyszał? Ale tego dowiem się dopiero na pływalni.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Morfina? I mózg figle zaczyna...

Och, jak mi się ten dzień fajnie zaczął! Bo mało, że do śniadania zasiadłam o godz. 10.00 (to znaczy, że Pan P. trochę odpuścił i dał mi się wyspać), to jeszcze z jaką lekturą...
Tak na (pierwszym) marginesie: Od dziecka byłam uczona, że przy stole się nie czyta, bo wspólny posiłek to okazja, by rodzinnie pobyć trochę ze sobą i porozmawiać. Tymczasem, jak dziś pamiętam, gdy tylko Tata wyjeżdżał w teren (u lekarzy weterynarii nie mówiło się „na delegację”, tylko „w teren”, czyli na wieś), na stole pojawiała się duża cukiernica, o którą – każda ze swej strony – opierałyśmy z Mamą książki i zaczytywałyśmy cały obiad i sporo czasu poza nim... To był taki nasz mały, grzeszny sekret.
Nie dziwcie się zatem, że gdy śniadam sama (a o tej porze, to na ogół), to zawsze z lekturą. Wprawdzie najczęściej gazet, bo ciągle nie nadążam na bieżąco, ale to chyba rodzaj skrzywienia zawodowego. Dziś miałam przed sobą „Politykę”, gdzie rzuciłam się na felieton laureata Paszportu tejże, Szczepana Twardocha. Po werdykcie nawet w te pędy pognałam kupić jego nagrodzoną „Morfinę”, ale w prezencie – trochę z powodu żartobliwie potraktowanego medycznego tytułu – dla Doktora Nieustającej Pomocy, by oderwał się (ciut, bo nie żeby od razu w nirwanie!) od codziennego kieratu. A że czasy przyszły takie, że nie wszystko, co chcę przeczytać mogę kupić, to „zapisałam” się na wypożyczenie i czekam w kolejce na … swoją dawkę!
Póki co, pogrążam się jednak w lekturze wspomnianego felietonu autora „Morfiny” i cóż czytam? Wspomnienie z podróży koleją transsyberyjską do Irkucka, potem do Mongolii, ale jakże klimatyczne, wysmakowane. Kreślone piórem oszczędnym, ale jednocześnie każdy przecinek, kropkę, spację nawet czyniącym przekaźnikiem jakiegoś doświadczenia, mądrości... Takie małe niby nic, a place lizać!
A tak na (drugim) marginesie: Twardoch, Twardochem, lecz ta ekskursja nad Bajkał szczególnie bliska jest memu sercu, bo podobną drogę gdzieś 4 lata temu przebył mój Jedynak.
- Po co on tam jedzie, na tę ziemię przeklętą? - dopytywała wówczas moja Mama, wyraźnie zniesmaczona, że wystarczyły dwa pokolenia, aby Syberia stała się dla Polaków celem wycieczki. I niewiele tu zmienił argument, że Jedynak jedzie jako świadek na ślub A. - przyjaciela, który w Moskwie poznał uroczą U. z Irkucka i uczuciem zapłonął tak gorącym, że stopiło nawet syberyjskie lody!
- Ale on wkrótce ma ważny, życiowy egzamin – nie ustępowała przeciwniczka ekskursji, próbując rzecz podejść z innej mańki.
- Może jednak uda mu się zdać, a jak nie, kolejny termin jest za rok, a szansa na taką podróż już się nie powtórzy - pozostając w opozycji do rodzicielki, jeszcze próbowałam pojednawczego tonu.
Ale Jedynakowi, gdy stanął przede mną, powiedziałam już wprost, że ma jechać, bo – kto to wie?- może czeka go przygoda życia. Pojechał. Wprawdzie z książkami, ale w transsyberianie pewnie częściej służyły one za podstawkę pod stakan baltiki (że wspomnę znów Twardocha), niż w celach naukowych. Egzamin położył, ale zdał po roku, a co przeżył, to jego. I jeśli żal mi czegokolwiek, to tego, że nigdy nie przeczytałam felietonu ze wspomnieniami Jedynaka. A były takie kraśne!
Poznałam za to młode polsko-rosyjskie stadło, gdyż Jedynak zrewanżował się A. czyniąc go w ubiegłym roku świadkiem na swoim ślubie. Fantastyczne dzieciaki, a Sybiraczka stała się moją szczególną sympatią. Dlatego cieszę się bardzo, że nie podzieliła losu przybyszek ze Wschodu, które z doktoratami myją polskim nuworyszom kible, tylko w końcu pracuje zgodnie ze swoim uniwersyteckim wykształceniem. By tak się stało musiał wprawdzie A. wdziać korporacyjny mundurek i ruszyć z rodzinnego gniazda do stolicy, ale napotykane zdziwione spojrzenia umiał gasić skutecznie.
- Miałem tego nie zrobić dla dziewczyny, która - żeby być ze mną – zostawiła swój dom o tysiące kilometrów stąd?! - pytał, dziwiąc się zdziwieniu innych.
- Zuch chłopak! - pomyślałam (roniąc łezkę), gdy Jedynak przekazał mi info o przeprowadzce przyjaciół, choć – z drugiej strony – żal było, że paczka tak się rozjeżdża...
Dość szybko miało się okazać, że niepotrzebnie się martwiłam, bo młodzi potrafią dbać o swoje przyjaźnie. Gdy stawiłam się bowiem razem z Tubylcem na ślubie W. (w pięknych okolicznościach przyrody Zalewu Koronowskiego) od razu wpadłam na polsko-rosyjskie stadło. Ale to nie oni będą robić za przyzwoitki (jak by się to kiedyś powiedziało) podczas podróży poślubnej W. & K.
- O czasy, o obyczaje! - chciałoby się zakrzyknąć na wieść, że z nowożeńcami na wojaże do ciepłych wysp wybiera się czwórka przyjaciół (w tym mój Duet ukochany, czyli Jedynak z Żoną). Ale czy można się dziwić, że po 5 latach mieszkania pod jednym dachem bez papieru, podróż poślubna straciła swój nimb tajemniczości i z powodzeniem można ją zamienić w koleżeńską eskapadę?!
Ja tu o jednym ślubie, o drugim, niewiele zaś o Duecie ukochanym. A przecież to dopiero były zaślubiny najważniejsze pod słońcem! Skromna i piękna uroczystość, od początku do końca zaplanowana przez Duet... Niedługo minie rok i wszystko gra! Chociaż chyba nie do końca, skoro żaden z wyświechtanych stereotypów nam się sprawdza?
Jakem matka Jedynaka, mam synową. A o relacjach synowa-teściowa krążą legendy prawdziwe. Albo raczej nieprawdziwe, bo ja tę wdzięczniejszą połowę Duetu pokochałam już dawno, a na ślubie wydukałam tylko: witaj córeczko! Synowa mi się udała – twierdzę – i basta! A wraz z nią cała reszta nowo pozyskanej rodziny. W obliczu tego faktu, zdałam sobie sprawę, że jestem zwolenniczką dialektyki Engelsa, co to w wielości upatruje szansę dla jakości. Mnie się to w każdym razie sprawdza, choć nie za każdym razem. A jednak w sprawie nagłego rozrostu rodziny, działa!
To takie "ulepszenie przez powiększenie", bo i Jedynak kontent, i my zyskaliśmy wspaniałych przyjaciół. A jak kto nie wierzy, niech się boi, bo wespół ze świekrą mu przygrozimy  śpiewając „Ja ci się obejrzę!” za – również wspólnie - uwielbianym Andrusem. Ale dość o tym, bo jeszcze ktoś pomyśli, że te komplementy to z odurzenia - Twardochowego, albo innego. Nic z tych rzeczy! Za to Pana P. moje rojenia odurzyły, bo się na dziś odmeldował, choć żadnym sportem go nie atakowałam. 

niedziela, 23 czerwca 2013

Pamięc hołubić, kołdrę odrzucić!

Niby nie powinnam się dziwić, przecież Polacy i Niemcy nie po raz pierwszy dali dowód, że w sprawie II wojny światowej mają pamięć osobną. Jednak to, co dotarło do mnie po emisji w TVP niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” pokazało, jak głęboki – i stale powiększający się – jest to rozdźwięk. Można więc zaryzykować pogląd, że gdy posuniemy się na osi czasu o pokolenie, a wszyscy świadkowie tamtych zdarzeń odejdą, potomnym z obu stron niegdysiejszych barykad wojna ta jawić się będzie nie tyle, jako druga, ale jako dwie (różne) wojny światowe. Każda widziana z perspektywy polityki historycznej uprawianej w danym kraju. Zresztą, co tu gdybać, skoro już dziś – nie jakiś nieroztropny Bambo, ale mocarstwowy Obama - śle w świat przekaz o „polskich obozach śmierci”...
A że pamiętam dobrze zabiegi dyplomatyczne wokół tej niefortunnej/skandalicznej (niestosowne skreślić) wypowiedzi, obiecałam sobie nie popłynąć z dającą się przewidzieć falą kontrowersji wywołanych emisją niemieckiego serialu. Obejrzałam go wprawdzie (choć nie w całości) i przysłuchiwałam się wieńczącej film dyskusji w studiu telewizyjnym, ale to tyle. Tyle, że się nie dało. Najpierw bowiem wielką mailową epistołę w w/w sprawie przyniosła mi poczta od Emigrantki, potem rozmawiałam z Mamą. Pierwsza, rzecz jasna, wojny nie pamięta, ale mieszka w Berlinie, druga jako nastolatka była zaprzysiężona do współpracy z partyzanckim oddziałem AK, którym dowodził mój dziadek. Dwa pokolenia już teraz oglądające film z dwu różnych perspektyw.
Emigrantka napisała m.in.: „Wojna jest koszmarem dla każdej ze stron, jest oczekiwaniem ze strachem jutra. To tragedie każdej, każdej rodziny, również niemieckiej. I bardzo dobrze, że powoli, po tylu latach Niemcy podejmują ten temat, zaczynają kręcić filmy o Hitlerze, o zwykłym żołnierzu. W naszej polskiej ideologii funkcjonuje powstaniec, żołnierz, AK, powstanie warszawskie. My zawsze, prawda, kryształowi? Kwaśniewski przeprosił za Jedwabne i wcale się nie dziwię, że się upił z tego powodu. Zakłamanie historii? Każdy Polak trzymał Żyda ukrytego pod podłogą?! Skończmy z tym! Jedni są bohaterami i w coś wierzą, zaś inni, po ludzku, tchórzami. Zwłaszcza, jak mają dzieci... Tchórzostwo jest ludzkie.(...)Ale nie ma wojny, podczas której byliby sami nękani, sami mordercy. Nie ma: białe - czarne. I to mi się podoba. Niemcy wychodzą do nas, do Europy, z prawdą.”
Nie będę komentować, nawet parafowałabym, gdyby nie to ostanie zdanie! Powiem tylko, że moja Mama serial „Nasze matki, nasi ojcowie” odchorowała. Szczególnie tę trzecią część, z której mogła się dowiedzieć, że partyzantka (jak ta, którą dowodził jej ojciec, za co 5 lat był na zsyłce w Riazaniu) to horda antysemitów. Nie chciałam, by mi cokolwiek tłumaczyła, bo wielokrotnie słuchałam – jakże innych! - wspomnień z tamtych lat i to snutych nie na okoliczność jakiejkolwiek tezy. Mama zresztą nie tłumaczyła. Ciągle miała ściśnięte gardło.
Musiałam sobie zrobić małą przerwę i ostudzić emocje. Cóż, nie samą walką z Panem P. człowiek (niby ja) żyje... A i tak w te moje z nim potyczki coś ostatnio (upały!) mniej wkładam determinacji. Wprawdzie wspomniany czwartek, gdy tak nierozważnie wybrałam się w samo południe na kije, dzień zakończyłam bohatersko, bo na basenie. Prawdę mówiąc, decydująca była – rozkoszna w tym skwarze – perspektywa zanurzenia się w czymś chłodnym i mokrym. Nim zaczęłam jednak pływać, obietnicę złożyłam solenną: żadnego odliczania i tych moich prywatnych niby-rekordów! Ale wiecie co? Jak pływam, chociaż nie pieskiem przecież, to zachowuję się niczym pies Pawłowa – nie chciałam liczyć, ale liczyło mi się tak jakoś „samo z siebie”. Przepłynąwszy zatem 34 długości basenu, zrobiłam rzecz niesłychaną – wyszłam z wody przed czasem. Tego jeszcze nie było, gdyż trzeba wam wiedzieć, że na pływalni to ja jestem z tych, co ostatni gaszą światło! Ale czegóż się nie robi, by udobruchać rozsierdzonego tego dnia Pana P.? I, rzeczywiście, udało mi się w ten sposób uśpić czujność dziada, nie na tyle jednak, by podczas dzisiejszego (niedzielny kilometr! ) pływania łap swych z moich stóp nie zdejmował. Fetyszysta? Niekoniecznie, raczej lis przechera, który widział, że sam nie da rady i w sukurs zawołał jedną z orszaku służebnic (zwą ją dystonią), by mi śródstopie zaatakowała. I próbowała, oj próbowała, ale ja przy każdym nawrocie na równe nogi stawałam i w końcu służkę Pana P. zniechęciłam!
Podaję szczegółowo, bo to rodzaj patentu, który się sprawdza. Ale, bądźmy szczerzy, cała ta wojna podjazdowa na nic by się zdała, gdyby nie lekarstwa. Co prawda w takich chwilach niczego extra nie łykam, ale przydzielone mi przez Doktora Nieustającej Pomocy medykamenty (Levodopum wespół z Benserazidum, Ropinirolum i Primidonum) to karma obowiązkowa, a dobawiam ją magnezem i potasem. Oto i cała tajemnica mojego oszwabiania Pana P. - bez farmakologii na pewno nie dałabym rady. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie uważała, że to aktywność fizyczna, na którą postawiłam pozwoliła mi przez 3 lata nie zwiększać specjalnie dawek, o co się zresztą ustawicznie z Doktorem wykłócam. Nie chcę bowiem otępiona nimi drzemać w fotelu i nie będę!
Bywa wszakże, że tę hardość muszę odwiesić, jak suknie do szafy, ogon podkulić i wysłać sygnał SOS. Jak wówczas, gdy – jeszcze pracując w redakcji – bywały takie dni, że żadnego (ani jednego!!!) słowa nie mogłam napisać poprawnie przestawiając litery. Albo wówczas, kiedy wystukiwałam na komputerze inne od pomyślanego słowo, czy też wtedy, gdy zupełnie z nagła sen mnie ścinał taki, że waliłam głową w klawiaturę... No to badaniom oraz testom psychologicznym mnie poddano i – nie jest źle. A, co ciekawsze, żaden z tych – bardzo mnie niepokojących symptomów – nie powtórzył się! To chyba prawda, że wszystko tkwi w głowie, bo gdym tylko dowiedziała się, że głowie mam w miarę poukładane, upiory zniknęły i wiara we mnie wstąpiła przeogromna. Mówią o takiej, że „góry przenosi”, ale co mi tam góry! Ja na stawienie czoła Panu P. nabrałam znowu apetytu, a ostatnio nawet znalazłam (z pomocą upału) sposób, by powściągnąć lubieżnika w jego harcach pod kołdrą i kołdrę tę … zlikwidowałam! Nie śmiejcie się, gdy się oziębi znów coś wymyślę.





































piątek, 21 czerwca 2013

Landschaft zamiast SPA i wszystko gra!

Chyba zwariowałam! Wybrałam się wczoraj (30 st. w cieniu!) na kije do Myślęcinka. Nie wiem, doprawdy, czy bardziej umęczyłam Pana P., czy samą siebie? Dość powiedzieć, że w połowie drogi postanowiłam zlec na ławce z bidonem przy ustach.
- A jeśli zejdę tutaj śmiertelnie, samotnie, z dala od ludzi? - w rozgrzanej głowie kołatała się myśl niedorzeczna.
Musiała jednak poruszyć moją wyobraźnię, bo ostatkiem sił powlokłam się ku urokliwemu domkowi z czerwonej cegły, gdzie kiedyś pracowałam i gdzie liczyłam na ewentualną szybką reanimację... I nie przeliczyłam się – dostałam potrzebną dawkę kawy i takąż – sympatii. Nie wiem, jak wy, ale ja tak mam, że nic tak mnie nie stawia na nogi, jak dobre słowo. A serwowali je na wyprzódki: Bo-bis, Da, Mo, Ka, Łu, a nawet sam pan dyrektor i mniej mi znana We. Powspominaliśmy przeszłość, umówili na przyszłość. Mało więc powiedzieć, że w Leśnym Parku Kultury i Wypoczynku odsapnęłam – ja tam, w miłej atmosferze, nabrałam sił na tyle, by zrezygnować z oferty podwiezienia i z kijami przewędrować te 2km dzielące mnie od samochodu. A w samochodzie raj klimatyzowany! Dopiero co złościłam się na Tubylca, więc gwoli sprawiedliwości donoszę: On ci z klimą w moim Kocurze do warsztatu jeździł i za uzdatnienie jej do użytku zapłacił. A wróciwszy, rzucił od niechcenia: Czy ty wiesz, że jeździsz bez przeglądu technicznego? Wprawdzie pytał tylko dlatego, że wiedział, że nie wiedziałam (takie gierki słowne i małżeńskie!), ale na zajrzenie Kocurowi pod ogon się umówił i pojechał. Prawda, że mam dobrze? Muszę sobie o tym przypominać, gdy jakaś duperelna (na ogół) złość na Tubylca mnie chwyci. Obiecuję!
Miało być o kuracji odmładzającej? A co, dobra atmosfera i uśmiech to nie najlepszy eliksir młodości? Choć przyznam, że ja oprócz tego „życzliwego eliksiru” oraz aktywności fizycznej (uprawianej z rozsądkiem, a nie jak wczoraj!) mam jeszcze dodatkowy, swój oryginalny, przepis na kurację odmładzającą. Jej skromną dawkę zaaplikowałam sobie rozpoczynając wczorajszą wędrówkę z kijami. Wprawdzie okazała się niewystarczająca na ekstremalne warunki, ale i tak polecam!
Idę zatem, jeszcze dziarsko, parkową promenadą, gdy na jednej z ławek dostrzegam trójkę młodych rolkarzy płci obojga raczącą się winem z gwinta. Szczęśliwie, mej twarzy nie zdążył wykrzywić grymas dezaprobaty, gdy w oko mi wpada etykieta na czule obejmowanej butelce. Hamuję kijami ze świstem.
- Gdzie kupiliście Cote?- nie owijam w bawełnę, żeby młodzież nie pierzchła obawiając się moralizatorskiej gadki.
I, ani chybi, się obawiała, bo rolkarze zastygają w osłupieniu. Ale tylko na moment, gdyż w myśl zaśpiewu „Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie!” widzą, że moją jedyną intencją jest dowiedzieć się, gdzie mogę nabyć ulubione, a nie wszędzie dostępne, wino. Odwzajemniają mi się zatem uśmiechem i wyczerpującą informacją: gdzie i za ile. Bardzo miłe dzieciaki...
- Ale proszę kupować tylko czerwone półwytrawne! – dogania mnie jeszcze szczera rada chłopaka głaszczącego kota na etykiecie
- Ma się rozumieć – potwierdzam głośno ze znawstwem, a cichutko świętuję triumf swej żelaznej maksymy: żeby w kontaktach z młodym pokoleniem „nie zapomniał wół, jak cielęciem był”. Bo niech kamieniem rzuci ten, kto … nie pił w parku wina z gwinta! Ja piłam (fuj, co to była za siara!) i przyznaję się do tego oraz do innych szaleństw „lat górnych i durnych”, więc może dlatego młodzież, nie wyczuwając fałszu, toleruje mnie, a czasem nawet polubi?
No i dobiliśmy do brzegu: moim oryginalnym przepisem na kurację odmładzającą jest … cudza młodość. Zabrzmiało niczym credo jakiejś, nie przymierzając, wampirzycy! A ja tylko chciałam powiedzieć, że lubię i jestem otwarta na młodych ludzi, których inność staram się zrozumieć, tak jak staram się nie obrażać na nową rzeczywistość. Młodzi - częściej niż, my wapniaki, myślimy - mają fantastyczne pomysły, sporą wiedzę, dużą wrażliwość i ciekawość świata. Trudno to jednak dostrzec okopując się we wspomnieniach, przy których – jak uważamy – ma obowiązek zblednąć nawet kolorowa współczesność.
Ja wybieram dotykanie tych kolorów i w tym celu wybrałam się kiedyś do Landschaftu. Mam pewną trudność, by niezorientowanym wytłumaczyć, co to za miejsce. Powiedzmy zatem, że to skrzyżowanie sklepu oferującego skandynawską odzież vintage i polską młodą myśl projektancką z kawiarnią. A wszystko w bardzo przemyślanym dizajnerskim anturażu. I przyznam że gdy tam zajrzałam po raz pierwszy, to głównie ten wystrój przyciągnął moją uwagę. Ze szczególnym uwzględnieniem fotelików z lat 60., które jako żywo przypominały mi te z niedawno likwidowanego mieszkania teścia... Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z młodym właścicielem, który do mnie podszedł, dorzucając żal z pochopnego może podarowania tych mebli jednemu z pośredników nieruchomości.
- To chyba byłem ja... – wydukał nieoczekiwanie młody człowiek i zalał mnie masą szczegółów, które nie pozostawiały wątpliwości: to był on!
Nie sposób streścić moją mocno ożywioną rozmowę z Michałem Kaliskim i, później poznaną, jego drugą połową – Karoliną Kowalską. Dość powiedzieć, że spojrzałam na parę w wieku mojego Jedynaka z niekłamaną sympatią. Mają nieokiełznaną, co uwielbiam, wyobraźnię, alergię na sztampę (która zastępuje mi botoks) i dość odwagi (nierozwagi?, że zapytam ze zrozumieniem), by podejmować śmiałe wyzwania bez wielkiej kalkulacji. Nie wiem, jaki finansista pochwaliłby bowiem otwarcie baru- niebaru tylko na czas filmowego święta, czyli Plus Camerimage? A do takiego, pod szyldem Lanschaft Zwei, garnęły się tłumy wylewające się z Opery Nova podczas ostatniego festiwalu! Wystarczy poczytać wpisy w necie, by zorientować się, jak trafiony to był pomysł. I choć ekonomia kazała lokal z berlińskim klubowym klimatem zwinąć, duet KK deklaruje, że powrócą wraz z festiwalem.
Póki co do Ladschaftu przy ul. Gimnazjalnej, jak do mekki, ciągną... No, właśnie kto? Karola i Michał nie chcą nazywać ich hipsterami, ale ja myślę, że należy odróżnić lansera-pozera, od usiłujących rozwinąć skrzydła w oparach kultury hipsterów. Przypomniała mi się po prostu niegdysiejsza dyskusja o pozytywnej konotacji słowa „snob”, bo jak historia pokazała obdarzeni tym przydomkiem okazali się całkiem kreatywni. To w Landschfcie, w każdym razie, można z Arkiem Hapką (tym od ambitnego kina) wypić kawę, albo ...zostać nią oblanym przez Kubę Janickiego (nie tylko syna założyciela Mózgu, ale też muzyka). Gdy ostatnio tam wpadłam trochę się bałam, że spotkam innego stałego gościa – Michała Zadarę, którego reżyseria „Szalonej lokomotywy” Witkacego w ogóle do mnie nie przemówiła. Jakbym jednak już na niego wpadła, zawsze mogę powiedzieć, że – jak to zwykle u niego – wykorzystanie multimediów na scenie nie zawiodło.
- Musi mieć facet plastyczną wyobraźnię... - uśmiecham się z podziwem i od razu wygładzają mi się zmarszczki. I co? Czy Landschaft, gdzie odważni szykują się do lotu (pozostali ćwiczą na symulatorze) nie jest czarownym miejscem?

środa, 19 czerwca 2013

Zimna suka bez sukienki

Piłka jest po mojej stronie? Tak napisałam? Hmm... No, dobrze, przyznam się.
Stosuję taki zabieg retoryczny w ramach ustawicznych lekcji dodawania sobie animuszu po jakiejś cięższej potyczce ze swoim parkinsonizmem. Kiedy wiem, że wprawdzie nie poległam, ale strachliwie podkuliłam ogon i chwila minie, nim znowu wyprostuję kark, hardo zadrę głowę i powiem Panu P. - spadaj! A właściwie to syk tej treści wydobędzie się ze mnie ostry jak brzytwa, sprzeciwu nieznoszący i strach siejący większy, niż decybele krzyku. Muszę się jednak w sobie zebrać, nim stanę się taką zimną suką, bo nie jest to najwyraźniej mój stan naturalny. Jednak nie niemożliwy do osiągnięcia i osiągnięciem swego rodzaju jest tego świadomość!
Gdy już jestem pozbierana, zimna i sycząca – poskromienie rozbuchanego Pana P. murowane! Ostrzegam jednak przed nadmiernym triumfalizmem, bo ten stan osłabia czujność niezbędną we współżyciu z tyranem. Słowem, dobrze jest nie schlebiać oprawcy rozczulając się nad sobą, ale nauczyć się przewidywać dotknięcie lubieżnych macek i zrobić unik. Klasycznym tego przykładem jest pływanie, podczas którego Pan P. zdaje się w ogóle nie zdejmować łapsk z moich nóg. Wystarczy jednak, że co klika minut dostanie po tych łapskach dzięki masażowi, a odpuści i 45 minut na basenie należy do mnie! Może nie ma w tym nic odkrywczego, ale dopóki działa, chwalę się swoimi metodami walki z Panem P.
- Ty masz Parkinsona? Niemożliwe!- to ciągle najczęstsza reakcja na uprawiany przeze mnie swoisty coming out. Pytana dlaczego tak się obnoszę z chorobą, zwykłam odpowiadać, że wolę sama dawać przyzwolenie na głośne komentarze, niż słyszeć pokątne szepty: „jak jej się ta głowa strasznie trzęsie”. Ale może to tylko pół prawdy? Może chciwie nadstawiam ucha na pełne niedowierzania okrzyki na wieść, że sypiam z Panem P. ? Skomplikowana jest ludzka natura...
- W szczególności kobieca! – już słyszę ten, rzucony półgębkiem, leitmotiv męskich rozmów. Tyle, że panowie są pewni zgłębienia źródeł skomplikowania babskiej natury. No to, skąd się ona bierze? Ano z absolutnego, jakoby, braku logiki w naszych słowach i czynach!
- Wiecie, moi drodzy płci obojga, czym mi pachnie ten sąd? Płycizną i stęchlizną, jak każdy anachroniczny schemat myślowy.
Już bym sobie pofilozofowała, przemieściłam się jednak na chwilę do telewizora, żeby zobaczyć „co tam, panie, w polityce”, a tu taka gratka! Niczym w prezencie, poseł Jarosław Gowin skompromitował ostatecznie męski prymat logicznego myślenia, mówiąc przed chwilą w Faktach po Faktach: „w sprawach światopoglądowych stawiam na zdrowy rozsądek”. I to ze śmiertelnie poważną miną! On, który mentalnie nigdy nie opuścił kościelnej kruchty! Ma prawo mieć takie poglądy, tylko dlaczego przy okazji obraża zdrowy rozsądek? Mój w każdym razie obraził, choć obiecuję podnieść się po tym ciosie (sic!)
Gdy się już podniosę, pierwsze kroki skieruję na basen – przecież dziś środa, a ostatnio utarło się, że w ten dzień pływamy z Tubylcem wieczorami. Muszę jeszcze tylko letnie giezło przewiewne (straszny dziś upał!) zmienić na jakieś portki, bo tak jest wygodniej w przebieralni. Zatrzymałam się na chwilę nad tym zdaniem, bo wprawdzie poraża „oczywistą oczywistością”, ale przecież jest przejawem kolejnej rewolucyjnej odsłony w moim życiu...
- Ty w spodniach?! - po telefonicznym drucie wykrzyczała niedawno swoje zdumienie Emigrantka. I zapowiedziała natychmiastowy przyjazd z Berlina, aby mój rozbrat z powłóczystymi szatami zobaczyć na własne oczy. W te pędy więc wysłałam jej mailem zdjęcie - niech się kobieta nie męczy, tym bardziej, że jest, co oświadczyła ze zgrozą, menopauzalna... Wielkie mecyje, ja byłam i przeżyłam. A w sprawie zmiany szat powłóczystych na spodnie? Chyba jasne, że to Pan P. zdarł ze mnie falbaniaste, tęczowe suknie, którymi z lubością zamiatałam ulice dwóch epok: słusznie minionej i tej … wymarzonej. Jednak moje marzenia nie przewidywały metamorfozy kobiety odrobinę artystowskiej w tuzinkową sportsmenkę, jaką się stałam u boku samozwańczego oblubieńca, Pana P.
(Uwaga,Tubylec coś pohukuje... ) No i masz babo placek! Dostałam komunikat znad telewizora (mecz futbolowy!), że on nie jedzie na basen, a ja się i tak już spóźnię! Ale jestem wściekła! To nie mógł mi ten genialnie zorganizowany (w przeciwieństwie do mnie, co wciąż słyszę) Tubylec wcześniej dać jakiegoś znaku? Chyba widział, że się zasiedziałam przy kompie? Ufff, wdech, wydech, wdech, wydech...
Trochę mi przeszło. - Ale tylko trochę! – rzucam (niby) sobie a muzom, ale w stronę meczowiska. Bez odzewu. I nagle przypomina mi się złota maksyma pani Halszki, u której pomieszkiwałam na studiach. Pamiętam, że kiedyś krzątałyśmy się w kuchni przygotowując „coś na ząb” dla panów oddających się swoim rozrywkom w salonie pełnym bibelotów i starych mebli. Bo trzeba wiedzieć, że był to dom przedwojennej inteligencji i krąg emerytowanego pana mecenasa rżnął w brydża, a nie za futbolówką ślepił po ekranie. Co nie przeszkadzało panom, że ślepi byli w swojej pasji, bo gdy miałam im zanieść jakiś półmisek i w popłochu jęłam zdzierać fartuch, wkroczyła pani Halszka. - Daj spokój dziecko, nawet, gdybyś tam naga weszła, nikt nie zauważy – przemówiła głosem doświadczonej kobiety, ale na jej ustach błąkał się uśmiech pobłażania. Ja byłam raczej zbulwersowana. - Jak to, młode ciało studentki nie ruszy tych piernikowych dziadków?! - prychałam po kątach. To było 35 lat temu. A dziś? Dziś, choć nie osiągnęłam jeszcze wieku pani Halszki, tzw. życiowej mądrości (którą tak wykpiwała Osiecka) mam chyba w nadmiarze. I pewnie z racji kumulacji asocjacji (hat-trcik rymowany!) doświadczeń rozmaitych, co siądę i piszę, to mi wychodzi poemat dygresyjny.
Do rzeczy zatem, czyli zamiany szat powłóczystych na portki. Mówię, że to przez Pana P., choć on by pewnie – z tym upodobaniem do moich kończyn dolnych - wolał pohulać pod długą szeroką spódnicą... Niedoczekanie twoje, lubieżniku! Nawet, jak mi się omsknie jeden basen, to ci nie odpuszczę i dalej będę cię zamęczać sportując się ile dam radę. A w giezłach do ziemi się nie da, ot i cała tajemnica. W szafie zwisają tedy smętnie zapomniane suknie, raz po raz zazdrośnie zerkając na codziennie pożądane portki. Czasem, gdy po nie sięgam, wydaje mi się nawet, że gdzieś z głębi szafy dobiega mnie szelest dyskretny: „o czasy, o obyczaje...”
Fakt, trochę się pozmieniało. Że niemal zrezygnowałam z feret długaśnych i wskoczyłam w portki, to jednak tylko rejestracja zmiany „po powierzchni zjawisk”, jak pamiętam ze szkoły. Z chwilą, gdy dopadł mnie Pan P. zmieniłam coś więcej, bo i styl życia, i sposób myślenia. Dla mnie to była rewolucja.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Zazdrość i medycyna

Sorry, wiem, że to tytuł żywcem wzięty z powieści Choromańskiego, według której potem Janusz Majewski nakręcił film, dobry film – dodajmy. Ale przecież wszystko już było i nic nie poradzę, że mój wczorajszo/dzisiejszy natłok myśli w słowach „zazdrość i medycyna” dał się najlepiej streścić.
Czasem zresztą mam podejrzenie graniczące z pewnością, że jestem specjalistką od wyważania otwartych drzwi, metaforycznego rzecz jasna. Już, już witam się z gąską, a tam całe stado... I to łabędzi! Żółć może człowieka zalać, gdy zazdrośnie patrzy, że ktoś był pierwszy i lepszy. Moja (tytułowa) zazdrość jest jednak tylko zabiegiem -wytrychem do świata skrywanych emocji, które – ucywilizowane – dają się zdefiniować raczej jako podziw.
A że telewizja zaserwowała nam właśnie wspaniały koncert ze sporą dawką opolskich wspomnień, (kiedy ostatnio mogliśmy usłyszeć mistrzynie miary Hanny Banaszak, Krystyny Prońko czy Grażyny Łobaszewskiej?!), to owa zazdrość, nie-zazdrość z tym się wiąże, przynajmniej chwilowo. Wprawdzie w żadnym razie nie chciałabym być piosenkarką (uchowaj losie!), ale już dobrą autorką tekstów... Najlepiej oczywiście klasy Osieckiej, a co! Jej teksty są genialne i czas się ich nie ima, bo „sucha kostucha”, ani chybi, pozostaje „miss wikidajło” nie tylko w songu „Niech żyje bal”. I to porównanie, czapki z głów! Słuchając młodszej generacji, zazdrość mnie zżera, gdy podziwiam z jaką wyobraźnią posługuje się słowem Katarzyna Nosowska – jest inna, bo świat się zmienił, ale jestem przekonana, że i jej teksty przetrwają pokolenie autorki. Mnie, w każdym razie, aż chce się za Kasią (choć mamy tak różne Pesele) zaśpiewać: „Choć mało rozumiem/a dzwony fałszywe/coś mówi mi, że/jeszcze wszystko będzie możliwe...”
Myślę, że nieprzypadkowo przywołałam właśnie ten tekst Nosowskiej, o której trudno przecież powiedzieć, że objawia się nam jako przesadna optymistka. Ale te słowa dają jakąś nadzieję, a ja chyba – niczym kania dżdżu – jej właśnie wyglądałam, gdy tylko dziś wstałam. (Przepraszam, ale ja czuję, że rymuję i nawet często mi się to zdarza) Bo wstałam, jak to się mawia, ze łzami pod powiekami. Długo więc nie trwało, aż pociekły... Cóż, zdarza się. Mogę to zgonić na złą noc. Jeszcze o 3.30 stałam na balkonie obserwując, jak atramentowe niebo się przeciera i jaśnieje nad głową niepomne, że mój sen ciągle nie nadszedł. Złapana na gorącym uczynku, niczym bumelant, powlokłam się do łóżka podszyta jakimś nieokreślonym strachem. A przecież po 3 latach mniej lub bardziej skrywanych ataków Pana P., powinnam wiedzieć, że to on postanowił zorganizować mi nocne podchody. Najpierw więc uśpił moją czujność (i mnie), by potem cichaczem zlec mi ogromnym ciężarem na nogach (skąd jucha bierze takie obciążniki?), które i bez tego odnóży rączej gazeli nie przypominają. Wiadomo, że Pan P., jak sułtanisko jakieś, nałożnic ma bez liku, stąd nadzieja, że moje odczucia nie są odosobnione. A nie były fajne, kolokwialnie mówiąc, i choć prozaiczne przewracanie się z boku na bok to od dawna nie moja sprawność harcerska, jednak tym razem ... Skończył akcję skurcz i ja na tym skończę wpuszczanie gapiów pod własną kołdrę, bo o porannej łzie już było. Płakałam (przez moment, dodam dla podreperowania ego) jednak nie tyle z bólu, co z bezradności. Niby nic nowego, wszak Pan P. znany jest z tego, że molestuje nie tylko ciało, ale i duszę. A nie mówiłam, że po zazdrości będzie o medycynie?
W takich chwilach słabości myśl dopada mnie natrętna, czy aby nie mści się szubrawiec za moje wysiłki oszwabienia go i ciągłego wyzywania na pojedynek? A miałby za co, bo w piątek przepędziłam drania dobre 12 km na rowerze! A gdy popasałam, też nijak zbliżyć się nie mógł do mnie ze swoimi mackami, bo – jak na ringu – gardę trzymałam podwójną: bodyguarda miałam z sobą oraz humor kąśliwy tak, że nawet komary odlatywały pokonane...
Ta podwójna garda (Tubylec sprostował, że się ją trzyma a nie zakłada, jak sobie umyśliłam) może i Pana P. zeźliła, ale mnie najpierw. Zawsze tak jest, gdy człowiek się na coś cieszy na wyrost. A ja się cieszyłam, bo po 39 latach znajomości udało mi się po raz pierwszy (!) umówić w Myślęcinku z Niprzypiąłniprzyłatał (purystów językowych odsyłam do Gałczyńskiego – tak się pisze!) On miał przyjechać autem, ja na rowerze i tak się stało, tyle że każde z nas czekało na drugie pół godziny w innym miejscu! Czy można się dziwić, że gdy się już spotkaliśmy to iskrzyło tak, że ani wspomniany komar nie doleciał, ani Pan P.? A jeszcze Niprzypiąłniprzyłatał upomniał się nagle o prawa autorskie do oryginalnego (już tu cytowanego, pamiętacie?) określenia mojej figury: „na górze gotyk, na dole barok”. Że też mu się przypomniało po latach! Pomruczałam coś, pomruczałam, ale lody postawił, zdjęcia zrobił, więc mi przeszło... I dobrze, gdyż intencje tej schadzki były zbożne: czas nadgryzł nieco nawet niefrasobliwego Niprzypiąłniprzyłatał i umyśliłam sobie, że dla zdrowia trochę go usportowię. Tym bardziej, że mój myślęciński bodyguard ma gdzieś w piwnicznych pajęczynach utkany rower. Teraz trzeba „tylko” facetowi przynudzać, żeby go wyciągnął ku światłu, a to dłuuuga praca, może dłuższa niż sezon. Ale znam Niprzypiąłniprzyłatał niemal cztery dekady, to co – nie dam rady? Dam.
Tak jak dałam popalić Panu P. w niedzielę na pływalni. Wprawdzie swojego kilometrowego rekordu nie osiągnęłam, jednak te 36 długości basenu i tak musiały nieźle rozsierdzić mojego samozwańczego współspacza, skoro mścił się jeszcze dziś w nocy. Ale ja, jako rzekłam, szybko otarłam łzy, nabrałam powietrza, a wraz z nim pewności: jak Pan P. mnie, tak ja Panu P. I teraz piłka jest po mojej stronie.

niedziela, 16 czerwca 2013

Powiem Mamie!

Mój Braciszek (całkiem dojrzały facet, ale jednak młodszy brat, stąd zdrobnienie) miał wczoraj urodziny. Dzwoniąc do niego z życzeniami wspomniałam, że po południu wybieram się na imieninowego grilla do Jo, co spotkało się z wyraźną dezaprobatą Jubilata.
- Ki diabeł? – nie bardzo rozumiałam święte oburzenie, ale gdy parsknął śmiechem, podstęp był oczywisty...
- Ty mi nie marnuj czasu na jakiś grillach, tylko siadaj i pisz! - zarządził głosem nieznoszącym sprzeciwu i jął tłumaczyć, że w przeciwnym razie nie będzie miał co czytać w poniedziałek podczas przerwy na kawę w pracy. Tak oto dowiedziałam się, że mam już jednego (!) wiernego czytelnika. Ale, proszę Wysokiego Sądu, to rodzina, więc czy się liczy?
Pożartowaliśmy sobie jeszcze chwilę, aż nagle Braciszek spoważniał i pyta czy może bloga wydrukować i pokazać Mamie?
- Oszalałeś? Przecież Mama nic nie wie o mojej chorobie – ręce mi opadły na taką niefrasobliwość, szczególnie gdy zważyć, że od 3 lat wspólnie staramy się, by nasza kochana rodzinna „Barbara Niechcicowa – wieczne zmartwienie” niczego się o moim zbliżeniu z Panem P. nie dowiedziała! Po prostu nie chcemy Mamy martwić, tym bardziej że wpływu na to nie ma żadnego. A on mi tu raptem z taką propozycją wyjeżdża! Pozżymałam się jeszcze trochę, jednak wkrótce problem przycupnął w cieniu kolejnych wydarzeń dnia.
A właściwie, to roztopił się przy cieple grilla, rozleniwił pysznym jedzonkiem i ukoił pięknymi okolicznościami przyrody, wśród których gospodarzy Jo i jej gościnna rodzina. Dla mnie niespodzianką było spotkanie z niewidzianym ćwierć (sam obliczył!) wieku Le. Między kolejnymi kęsami (dla niezmotoryzowanych – toastami, co konstatuję zazdrośnie) wspominaliśmy wspólne szalone chwile, dorzucając trochę faktów z tych już rozłącznych. Mniej szalonych? O, to dyskusyjne... Ale na pewno zwariowanych zupełnie inaczej. Jak pokazany przez Le w komputerze fragment jednego z programów Ewy Drzyzgi.
W osłupieniu patrzyłam na zawadiackiego przystojnego chłopaka, który ze swadą (i dumą!) opowiadał, że jego patentem na bezrobocie są … bogate sponsorki. I bez zmrużenia powiek podzielił się z telewizyjną Polską wiedzą o sposobach zdobycia takich gwarantujących (skrupulatnie ocenił swoje potrzeby) 8 tysięcy miesięcznie. Na pewniaka i bez trudu! Już, już – w ramach protestu – byłam skłonna zapisać się do rygorystycznej Armii Zbawienia, gdy okazało się, że ten Don Juan na miarę czasów do programu Drzyzgi pojechał, bo płacą tysiąc złotych! Usiadłam z wrażenia, ale też z dylematem: mówił prawdę czy nie mówił? I zdałam sobie sprawę, że tu nie ma dobrej odpowiedzi. Najlepszą wydał mi się kielich, ale ten desperacki krok mogłam zrobić dopiero w domu. Gdy go uczyniłam niemal tuż za progiem, uderzyła mnie myśl odkrywcza: to nie oskarżany o całe zło Pan P. ze swoimi zakusami sprawił się czułam się tego wieczora chora, stara i jakaś taka nieprzystosowana.
Czy ten stan pomógł mi podjąć decyzję w sprawie dopuszczenia Mamy do Wapiętnika i do sekretów mojego związku z Panem P.? Sama nie wiem, dziwny jest ten świat... Nie, nie przestałam nagle martwić się o mamine nerwy, ale zaczęłam o uczciwość i tą okrężną chyba pojęłam intencje Braciszka. A on przekonywał, że zdystansowana forma, w jakiej pokazuję obecność Pana P. w moim życiu złagodzi matczyną troskę. Poza tym Mama zobaczy, że walczę...
- Łatwo skóry nie sprzedam i obiecuję: będę dzielna! Jak Ty, Mamo.

piątek, 14 czerwca 2013

Piotr Salaber prosto z Vancouver!

Czy już mówiłam, że mieszkam w tzw. dzielnicy muzycznej Bydgoszczy? Jej granice wyznacza z jednej strony dostojny gmach Filharmonii Pomorskiej (niezła akustyka, sprawdźcie!), z drugiej Państwowy Zespół Szkół Muzycznych im. Artura Rubinsteina, a zwieńczają budynki Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego. Jeśli powiem, że gdy tylko wynurzę się z domu słyszę szkolne wprawki na różnych instrumentach, po kilku krokach mam szansę na mini koncert (bywa, że chóralny) z okien akademii, a gdy filharmonia zamyka podwoje, moja mała uliczka roi się od opuszczających ją zmotoryzowanych melomanów, nie będzie w tym cienia przesady. To prawda powszechnie bydgoszczanom znana, ale zaskoczę was moi drodzy, bo muzyczny czworobok powinno zamykać mini osiedle, na którym mieszkam wraz z tabunem studentów AM. Latają w tę i z powrotem z futerałami kryjącymi grajątka od fletu począwszy na wiolonczeli skończywszy, a wieczorem raczą się piwem pod moim oknem – przynajmniej mam do kogo przepić wieczorne wino na balkonie! Ale to wszystko nic wobec przedpołudniowych wprawek głosowych mezzosopranu! Wiem, wiem, niektórym to przeszkadza, ale nie mnie, bo ja puszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że w końcu z tego rozśpiewanego okna wychynie Carmen...
Przerwałam na chwilę, choć też na muzykę. Chciałam posłuchać, jak Natalia Sikora śpiewa „Konie” Wysockiego w opolskim koncercie poświęconym twórczości Maryli Rodowicz. Myślę, że na wysokim poziomie tych debiutów trzymała rękę perfekcyjna bohaterka wieczoru. A Sikora? Jak zwykle doskonała i to w tak trudnej piosence. Ale to jest indywidualność i tyle! Zwyciężyła, aż trochę się dziwię, wszak głosowała publika. Czyżby dobry gust muzyczny górą?
Pozostając w temacie muzycznym, ale wracając do mojej dzielnicy... Nie powinnam się specjalnie dziwić, że gdy przemierzałam ją dziś spiesząc się – bardzo prozaicznie - do bankomatu zatrzymał mnie nie kto inny, jak Piotr Salaber! Myślę, że wiecie, kto to? Tak, znany „oprawca muzyczny” np. różnych przedsięwzięć mojej ukochanej radiowej Trójki, kompozytor, aranżer. - Piotr, że też mnie poznałeś po ćwierćwieczu? - tyleż się zdziwiłam, co ucieszyłam. A on na to, że bez trudu - miło... Zapytałam Piotra o, chyba nie polską, opaleniznę i okazało się, że wpadł do Bydgoszczy na chwilę (egzaminy magistrantów na AM) z Kanady, a konkretnie z Vancouver, gdzie przygotowuje spektakl. Jeszcze zdążył zapowiedzieć wspólną pracę z Jerzym Stuhrem nad kolejnymi przygodami kultowego Mikołajka, a już pogrążyliśmy się we wspomnieniach. Bo trzeba wiedzieć, że nikomu wówczas jeszcze nieznany, ale już uwodzący melancholijnym spojrzeniem rzucanym spod burzy loków Piotr Salaber często zasiadał przy pianinie w latach świetności bydgoskiego Klubu Dziennikarza na Sielance (to taka urokliwa ulica). To wtedy nowego znaczenia nabrało słynne filmowe zawołanie „nie strzelać do pianisty”, a odnosiło się do roju żurnalistek w różnym wieku (i różnego stanu cywilnego), które na wyścigi bezwstydnie strzelały oczami w stronę muzyka.
Co były za czasy! Klub pękał w szwach i choć alkohol lał się strumieniami, nikt nie przychodził na Sielankę ot, tak, by się upić. To działo się niejako „przy okazji”: międzyredakcyjnych turniejów, balów przebierańców (pamiętam, jak pocięłam drogocenny, bo trudny do kupienia czarny golf wcielając się w „punk-ówę”!), a przede wszystkim przy okazji występów kabaretowych, do których stawały wszystkie redakcje po kolei. Wprawdzie była to druga połowa lat 80., ale tu cenzura nie obowiązywała, więc z bractwem z organu PZPR wśpiewywałam teksty, jak to „prasa cygani”. Swoją drogą dziwne czasy, nie było dla nikogo tajemnicą, że się na Sielance gromadzimy i – nazwijmy to eufemistycznie – dokazujemy – ale było spoko. Dopiero, gdy przy okazji dorocznego Balu Dziennikarzy w szacownych murach Orbisu chcieliśmy wydać gazetkę m.in. z sielankowym hitem „Tu dodamy, tam skreślimy, cały obraz zamącimy – to kulisy propagandy są dla mas”, zrobiła się afera! Cytuję wiernie, bom współautorka- przyznaję, choćby nie wiem jak naiwnie to dziś nie brzmiało. Ech, wspomnienia...
I na takich, chociaż bardzo pospiesznych, zeszło nam minut kilka z Salaberem, który zachował swój urok nawet w samo południe u zbiegu śródmiejskich ulic. A gdy zniknął w końcu w tłumie przechodniów, ja zostałam na skrzyżowaniu pogrążona w głębokiej zadumie. Bo niby tak psioczę na tego Pana Parkinsona, walczę z nim jak potrafię, tymczasem to on – co zauważam nie pierwszy raz – spowodował, że po dwóch dekadach wypełzłam w końcu z blaszanego pudła na kółkach i dotykam niektórych przejawów życia z dziewiczym zdumieniem. Że miasto potrafi pachnąć, że – oprócz zgiełku – docierają do mnie cudne dźwięki, że ludzi coraz więcej spotykam...
Pamiętam, jak kiedyś mój nieżyjący Teść na pytanie dlaczego z uporem nosi przebrzydły berecik z antenką, odpowiedział, że spotyka codziennie masę ludzi, którym musi się odkłonić i kapelusz musiałby do tego zdejmować, a beretu nie! No, tak, ale Teść był znanym w mieście obywatelem, nie to co ja. Jednak i te moje niespodziewane spotkania (znajomych i nieznajomych) potrafią być fascynujące. Wygląda na to, że przeklęty Pan P. , tak zupełnie przy okazji i niechcąco, zrobił coś pożytecznego .







czwartek, 13 czerwca 2013

Wędrujące nogi i ...owsik

No i doigrałam się. Zamierzyłam się wczoraj na Pana P. (przez medycynę, przypominam, zwanego przewrotnie „parkinsonizmem atypowym”) kijami i żabką, a skończyło się na smarowaniu nocą miejsca, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę (jak to się mawiało za mojej młodości). Niby nordic walking był lajtowy, bo tylko 5,5 km i to z przerwą na kawę, ale za to na basenie sobie pofolgowałam! Przepłynęłam 40 długości, czyli kilometr i choć dostał kręgosłup, to Pan P. musiał się trzymać na dystans. Nie, żeby nie próbował swych lubieżnych uścisków na moich łydkach, ale nauczona bolesnym doświadczeniem, umiem rozpoznać, gdy nadchodzi skurcz i aplikuję sobie profilaktyczny masaż. Tak było wczoraj i dyszącego z chuci Pana P. nie dopuściłam!
A przecież nie od razu byłam taka mądra i pierwsze jego umizgi zupełnie ignorowałam. Byłam już w tym tak dobra, że zdesperowany Pan P. sięgnął po metody z półki sado-maso, bo zaczęło boleć jak cholera. Skurcze wykręcały mi nogi zmieniając powoli noce w koszmar. Żeby tylko moje! Tubylec obyty z urazami kończyn dolnych od piłki kopanej zrywał się wraz ze mną i fachowo brał się za masaż. Na nic zdawały się moje krzyki (budzące sąsiadów, bo nasz dom to był „blok położony na bok”, czyli szeregowiec ze ścianami, jak z dykty), że te skurcze wędrują skutecznie umykając jego rękom. - W życiu nie słyszałem, żeby skurcz przeskakiwał z prawej łydki do lewego uda! – ucinał moje wysiłki pokierowania „rąk, które leczą” metodą dżipiesa. A one (te skurcze, znaczy) naprawdę były wędrujące, jako i ja stałam się wkrótce. Odkryłam bowiem, że tylko wielogodzinne wędrowanie uspakaja moje zdumiewająco aktywne nocami nogi. Za dnia ledwo nimi powłóczyłam, ale nocą! Aż szkoda, że ból tak przyćmiewa umysł i pomysł wystartowania w wyścigu jako chodziarka (?) przyszedł po czasie.
Bo uprzedziła go myśl, że może by tak jednak udać się do jakiegoś lekarza... Pardon, nie do „jakiegoś”, skoro od lat szczęśliwie mam na podorędziu ślubnego Bo, czyli Doktora Nieustającej Pomocy (jak trafnie nazwała go moja Mama). Nic to, że jest neurologiem, ja i tak lecę do niego ze wszystkimi bolakami, co to się człowiekowi przydarzają. A trzeba wiedzieć, że w tej akurat materii przekraczam średnią krajową i jest ze mną trochę roboty! Tym bardziej, że DNP to absolutny unikat w swojej profesji z holistycznym podejściem do pacjenta, na którego patrzy całościowo, a nie przez pryzmat akurat bolącej tkanki. I na prawdziwy cud zakrawa, że geniusz naszego systemu od zdrowia jeszcze go nie ostudził w tym zapale. A przecież stara się ten NFZ z uporem godnym lepszej sprawy... Chwalić boga uparty był też Doktor Nieustającej Pomocy w sprawie moich nóg rozbrykanych i pochyliwszy się nad nimi z innymi medykami stwierdził … zespół niespokojnych nóg.- Też mi mędrcy! - złośliwie przemknęło mi przez głowę, bo co jak co, ale że nie są te giry spokojne, to sama wiedziałam! Ale cóż było robić, poddałam się 10-dniowej serii zabiegów, która nawet pomogła, w każdym razie na tyle, że w czasie prowadzenia samochodu nie musiałam się już salwować paniczną ucieczką w (istniejącą lub wyimaginowaną) zatoczkę autobusową z powodu wykręcającej się nagle stopy.
Jak widzicie, nie bez kozery chwaliłam się doświadczeniem, które pozwoliło mi wygnać Pana P. z basenu. Cena to rodzaj przetrenowania, który kazał mi dzisiejszy dzień spędzić asportowo. Ale o tym potem, bo głowa mi już zwisa nad klawiaturą. Poszłabym spać, ale nie zdążyłam napisać o gównianym (dosłownie!) robalu, który – kompletnie tego nieświadom – zaaplikował mi terapię śmiechem. No, bo jak byście zareagowali na taką sytuację?
Dzwoni Przyjaciółka i pośród wielu spraw melduje, że stowarzyszenie nawiedzonych poliglotów, do którego należy urządza garden party. Jego tematyka to zwierzęta i za nie uczestnicy balangi muszą się przebrać. - Co ty sobie wybrałaś? - chcę wiedzieć pełna najgorszych przeczuć. Wszak znam swoją Przyjaciółkę... - Przebiorę się za owsika – usłyszałam, na co ryknęłam niepohamowanym śmiechem. Wnet jednak odechciało mi się żartów, bo dowiedziałam się, że to ja (!) mam swej szalonej Przyjaciółce wymyślić strój na owsika. Pomocy!
PS. A w sprawie wczorajszych sugestii co do reklam, to właśnie mnie olśniło. Skoro jako zwapniała już nieco niewiasta piszę Wapiętnik, powinnam zostać dźwignią handlu dla wapna. Wszelakiego - i tego w workach, i w tabletkach. Dam radę!







środa, 12 czerwca 2013

Kije samobije?

Pomilczałam wczoraj i chyba stres trawiący blogowych debiutantów odpłynął...
Niestety, nie mogę tego powiedzieć o Panu P. Czasem myślę, że lepszy jest od najwytrwalszego kochanka, tak zawładnął moimi nocami! Za nic ma to, że obok pochrapuje Tubylec, ładuje się do łóżka na trzeciego i na wszelkie sposoby dopieszcza moje nogi. Ani nimi ruszyć, ani swobodnie przekręcić się z boku na bok, cały czas trzeba uważać, by nie potrącić przypadkiem Pana P., bo wtedy da popalić! Mało więc, że ze strachem się kładę, to jeszcze ten 5-godzinny sen jest płytki i czujny. Łatwo wyobrazić sobie, jaka budzę się rześka i wypoczęta! Ale kichać na to, przywykłam, gorzej, że przez pierwszą godzinę krzątam się po domu z gracją paralityka obsadzonego w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach. Szczęśliwie, ból członków w miarę szybko mija, powolność i brak precyzji jednak zostają ze mną dłużej i podjęta rankiem próba wykonania makijażu, jako żywo, grozi wybiciem oka. Jaka na to rada? Pamiętać, że ta totalna niemoc przejdzie, wstać przed innymi domownikami, by bez świadków toczyć tę nierówną walkę z Panem P. I najważniejsze – po zażyciu leków, gdy podniesiona hardo głowa już się tak nie trzęsie, wyzwać gnoja na pojedynek w samo południe!
Ja dziś wyzwałam Pana P. na 5,5 kilometrowy (zmierzony!) marsz z kijkami, czyli nordic walking w lżejszej odsłonie. Do Myślęcinka (niech wszyscy tej podmiejskiej oazy zieleni zazdroszczą bydgoszczanom) wybrałam się z zaprzyjaźnioną Bo, za którą wprawdzie nie chodzi jak cień Pan P., ale i ona ma swoje upiory. Te, jak wiadomo, najlepiej odpędzić odrobiną ruchu w blasku słońca, co też uczyniłyśmy, robiąc sobie w połowie drogi przystanek nad stawem. Na kawę i 2 (słownie, dwie!) kulki lodów z dużą porcją … rozmowy.
Bo z Bo zawsze mamy mnóstwo ciekawych spraw do przegadania. Ciekawa jest zresztą historia naszej znajomości. W pierwszej połowie lat 70. siedziałam za nią w ławce szkolnej koszalińskiego ogólniaka zazdroszcząc powodzenia u chłopaków. Bo zawsze była (i jest) śliczna, a w tamtym okresie przypominała młodą Urszulę Sipińską (młodzież niech sobie wygugluje, kto zacz). Gdy studiowałam w Poznaniu przenieśli się tam rodzice Bo, pojawiła się tu i ona, w końcu z wybrankiem serca, a ja tańcowałam na ich weselu. Państwo młodzi przeprowadzili się potem do Bydgoszczy, gdzie – splotem różnych okoliczności – trafiłam za Przyjaciółką, więc spotkanie z Bo było już tylko kwestią czasu.
Dziś możemy z Bo zgodnie powiedzieć, że nasza więź oparła się upływowi lat, co nas cieszy i … odmładza. Bo i wspomnienia mają tę moc, i marsz z kijkami! Dlatego trudno mi było przyklasnąć ortopedzie, gdy ten skrytykował moje poszukiwania polepszających humor endorfin w nordic walking, który miał mi szkodzić na staw biodrowy. I kazał wykluczyć kije samobije! Nie byłabym jednak sobą, gdybym i w tej diagnozie nie dopatrzyła się pozytywów. Doktor poradził zamienić kije na rower, co uczyniłam tylko połowicznie, a Tubylec wziął sobie do serca. Wkrótce więc stałam się właścicielką pięknej miejskiej damki z wiklinowym koszem, a kijów też kompletnie nie zarzuciłam.
Czy muszę pisać, że na rower wsiadłam po 30 latach przerwy, że odkrycie braku hamulca w pedałach cudem nie posłało mnie na glebę, że pojęcia nie miałam o przerzutkach, że kabaretowe „wężykiem” dobrze oddawało moje poszukiwanie równowagi, którą znalazłam całując się (dosłownie) z drzewem? Tę ostatnią przypadłość wykrakał zresztą ortopeda, który na wieść o mojej zażyłości z Panem P. wycofał się zaleceń przejażdżek, skazując mnie na rower stacjonarny. I co miałam pedałować w kółko pierdółko z gałami wlepionymi w ścianę, dając satysfakcję temu facetowi na P? Niedoczekanie! A że jazdy na rowerze się nie zapomina, to i do mnie szybko powróciła ta umiejętność. Wprawdzie „bez trzymanki” czy z nogami na kierownicy, jak ongiś, jeszcze nie jeżdżę (widzicie komizm sytuacji, gdy matrona w ten sposób śmiga na rowerze?), ale przecież jako nawrócona cyklistka ostatniego słowa nie powiedziałam...
Za to na pewno pierwsze wygłoszę w sprawie „klikanie – zarabianie”. Taki artykuł przeczytałam wczoraj w Newsweeku i osłupiałam. Pojęcia bowiem nie miałam o Kominku – królu blogosfery, o Elizie Wydrych – Fashionelce, bo o blogu Kasi Tusk coś tam słyszałam, wiadomo – premierówna! Ale że oni (i inni) na tych swoich blogach zarabiają? I zaraz mnie smutek ogarnął dojmujący, bo co ja przedwczesna emerytka ze spętanymi nogami mogłabym reklamować? Leków przecież nie można. Gadżeciarą nie jestem, ciuchy wybieram w second handach i raczej nie są to standardy dla kobiet po 50-tce, pozostają ewentualnie kosmetyki... Szybko jednak otrząsnęłam się z tego niedoszacowania własnej (blogowej) wartości.
Uwaga zatem, mam pomysł, a wy go łapcie! Przecież nikt bardziej niż ja nie potrafi docenić dobrodziejstwa pływania, jazdy na rowerze i nordic walking, więc nikt lepiej ode mnie nie zareklamuje wszystkich akcesoriów dotyczących tych sportów uprawianych przez niedoceniany target 50-60 (i więcej) – latków. Prawda, że logiczne? Zbożnym bonusem będzie przy tym fakt, że potencjalni reklamodawcy wpiszą się na listę walczących z Panem P. To się nazywa chwyt marketingowy!
Już, już groziło to samouwielbieniem, ale na szczęście Tubylec krzyknął ze swoich metraży, że czas na basen. O dziewiątej wieczorem!
I pomyśleć, że jeszcze 3 lata temu w tych godzinach najchętniej mościłam się na kanapie z drinkiem w jednym i papierosem w drugim ręku, oddając się filozofowaniu (jak mawia Tubylec) do świtu, albo do zmęczenia adwersarza. A nie mówiłam, że dla Pana P. odmieniłam swoje życie?

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Moje słowo leci w sieci!

Jezu, moje słowo leci w sieci!!!
Chyba nie jestem w stanie wytłumaczyć komputerowemu pokoleniu, co to dla mnie za przeżycie. Nie próbuję więc, zdradzę tylko, że w założenie bloga musiałam zaangażować Przyjaciółkę, a gdy moje dyletanctwo przerosło już wszelkie wyobrażenie, nieoceniony okazał się Jedynak. Cierpliwie, krok po kroku, prowadził mnie telefonicznie przez meandry blogosfery. Najpierw go nawet żałowałam, że ma ze mną trzy światy, ale wnet uprzytomniłam sobie, że to właśnie najmilszy memu sercu Duet (Jedynak z Żoną) obwołał mnie blogerką, nim słowo ciałem się stało.
- Chcieli mieć matkę/teściową, co to pisze bloga, to niech cierpią! - przez głowę przemknęła mi nawet myśl mściwa, ale szybko ustąpiła wdzięczności, że Duet się o mnie troszczy, a przede wszystkim uważa, że mam coś do powiedzenia Internautom. Kto wie, czy to nie było decydujące, że w końcu odważyłam się wejść w ten obcy sobie świat i wieku 59 lat zadebiutować w sieci?
A przekonać mnie nie było łatwo...
- Pisz!- słyszałam przez lata od poślubionego trzy dekady temu Tubylca. Jak dorósł, wsparł go Jedynak, a że od blisko roku jest w Duecie, więc teraz zgodnym (jak stadło!) dwugłosem do mnie przemawia. I tak oto niepostrzeżenie chór się utworzył rodzinny z upierdliwie powtarzanym refrenem na motywacyjną nutę: Pisz!
Wiśta wio, łatwo powiedzieć! Z trudem dokopując się resztek pokładów cierpliwości tłumaczyłam im, że jak ktoś przez trzydzieści lat z okładem zarabiał na życie pisaniem, to nie wyrywa się do przelewania „złotych myśli” na papier/ekran komputera (niepotrzebne skreślić), gdy nie musi.
A ja przecież już nie muszę. Pan P. wymógł na mnie przejście na wcześniejszą emeryturę i choć na pożegnaniu naczelny – obiecując dalszą współpracę z gazetą – przyrzekł: „nie będę miał innych dziennikarzy przed tobą”, cztery miesiące trwało, nim redakcja znów mnie zapragnęła. Niezobowiązujący romansik prasowy na emeryckim boku bynajmniej mi nie ciążył, ale trwał akurat tyle co ciąża, więc po dziewięciu miesiącach stosunków wzajemnych wypadało coś urodzić. Tak chce natura, a dziś wszystko co z prawem naturalnym niezgodne, może wyznawcę tych herezji, ani chybi, skazać na anatemę.
Postanowiłam więc wpisać się (dosłownie) w ten scenariusz i coś urodzić. Czemu by nie bloga, jak podpowiadał mi trzymający rękę na pulsie współczesności Duet? Nie żebym była taka strachliwa, choć – prawdę mówiąc – ziarenko strachu może i przechyliło szalę na stronę – rodzić! Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Pan P. w okresach mojego zwolnienia tempa czy – broń boże - przestoju strasznie się panoszy i dużo łatwiej mi go okiełznać, gdy jestem w kieracie. Nie o robotę od świtu do nocy tu jednak chodzi, raczej o mądrze wypełnioną codzienność. Mądrze – czytaj „chytrze”, bo po to przeszłam na wcześniejszą emeryturę, żeby mieć czas na różne takie gierki z Panem P.
Jak choćby dziś, gdy zostawiłam go za sobą w tyle dobre 10 kilometrów, bo taki dystans przejechałam na rowerze. Żaden to maraton, ale w tej grze z Panem P. nie chodzi o sportowe wyczyny, ale o to, żeby się ruszać i to systematycznie. Mówiłam już, że ciągle czuję lubieżne łapska Pana P. na nogach? Mówiłam! I mało, że łotr paraliżuje mi ruchy, to jeszcze, gdy wybieram się na przejażdżkę, sączy mi do ucha: „O popatrz, jaki wiat się zerwał! Zaraz będzie padać...” Ludzie mówią w takich razach o podszeptach diabła, ale ja tam wiem swoje. W moim przypadku stoi za tym Pan P., który sinieje ze złości, gdy (patrz miniona środa) przepłynę na basenie kilometr. A ja wiedząc o tym, jak go wkurzam, czuję się niczym nasza Otylka w latach świetności! Czy ... Szurkowska, nawet jeśli każdorazowo po zejściu z roweru głowa mi przez pewien czas dygocze, jak przed kaźnią temu indorowi, co to „myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”. Nawet wtedy warto! Tym bardziej, że z indorowej historii jeszcze inny morał płynie: nie warto się martwić na zapas, bo jak nad kimś wisi miecz, to i tak spadnie. Pan P. nigdy mnie nie opuści i na współżycie z nim jestem skazana, ale on – facet, ja – kobieta, więc może da się z tych stosunków wycisnąć odrobinę przyjemności?
Choćby tej najprostszej z zapachem akacji... To na rowerze przypomniałam sobie, jak bajecznie wonna potrafi być wiosna, której bukiet ugrzązł gdzieś w mej niepamięci. Dobrze czasem wysiąść z samochodu, naprawdę! Nawet, gdy trzeba iść pieszo, choć przez Pana P. potrafi to być dla mnie prawdziwą udręką. Ale inaczej nie znalazłabym się (jak w zeszłym tygodniu) w centrum sceny rodem z genialnego scenariusza. Idę sobie pryncypalną ulicą Bydgoszczy (tu mieszkam) do jednego z lumpeksów (uwielbiam je!) i z oddali widzę wyraźnie zabłąkaną kobietę. 
- Pomyliła przecznice i nie może trafić do „Veritasu” - pomyślałam, bo tak mi się skojarzyła trochę niedzisiejsza postać w białych ażurowych rękawiczkach. Tymczasem ona z tłumu przelewającego się trotuarem wybiera mnie i zagaduje: - Gdzieś tutaj był sklep z bronią... Ochłonąwszy ze zdumienia wyjaśniam, że dokładnie tu gdzie stoi, gdzie teraz jest Second Hand. 
- A nie wie pani, gdzie go przenieśli? – dziwna dama dopytuje z taką determinacją, że moja rozhuśtana wyobraźnia zatrzymuje się dopiero przy sztuce „Arszenik i stare koronki”. No powiedzcie, czy przeżyłabym coś tak niedorzecznie surrealistycznego, gdyby Pan P. nie pogonił mnie pieszo na ulicę?

niedziela, 9 czerwca 2013

Wapiętnik, czyli o walce z Panem P. w tle



Po co to komu, czyli tytułem wstępu

Mogła Manuela Gretkowska napisać Namiętnik, mogę i ja. Tyle, że ten mój pamiętnik będzie raczej – choćby z racji Peselu autorki – Wapiętnikiem, chociaż wcale nie beznamiętnym. Namiętność (co to niejedno ma imię) nadal jest i w moim życiu jakoś obecna, a już najwięcej jej w oszwabianiu Pana P.! Bo powiedzieć, że wiele serca wkładam w zmylenie tropów Panu P., to powiedzieć zdecydowanie za mało. Ja dla niego zmieniłam swoje życie! Ale jak się temu dziwić, przecież to on pierwszy poleciał na moje nogi...
Dotąd różnie bywało – niektórych facetów (tych odważniejszych) uwodziła moja inteligencja, innych oczarowała głębia wielkich czarnych oczu. Byli też esteci (niekoniecznie architekci czy historycy sztuki) podziwiający mój eklektyzm figuralny: na górze gotyk, na dole barok (hołubię to złośliwe określenie kolegi od czasów studiów) i tacy, których urzekłam „po całości”, czyli osobowością. Ale żaden jeszcze nie poleciał na moje nogi, skrzętnie zresztą skrywane w powłóczystych szatach, w myśl zasady: im mniej widać, tym lepiej. Musiałam przeżyć pięć dekad i pół, by pojawił się ten, którego długie ferety nie zraziły, wtargnął pod nie bez pardonu i chwycił w swe łapska moje kończyny dolne. Zrazu wyglądało nawet, że ani myśli puścić! A już na pewno nie podejrzewał, że posiadaczka tych kończyn wyzwie go na pojedynek. No bo i jak tu walczyć ze spętanymi nogami?! Tymczasem ja tego Pana pod spódnicę nie zapraszałam, więc niech spada! Postanowiłam poigrać sobie z nienasyconym (mówiłam, że będzie namiętnie!) Panem P., oszukiwać pewnego siebie intruza ile wlezie i jak długo się da.
Walka trwa, a ślady potyczek bitewnych można znaleźć na kartkach mojego Wapiętnika. To najlepszy dowód, że jeszcze nie poległam (uległam?), więc może komuś przydadzą się zapiski (bez metodologii i chronologii) o tym, jak wykiwać Pana P. A przynajmniej próbować.
PS. Pan P. to Parkinson, w moim przypadku detalicznie nazwany przez lekarzy „parkinsonizmem atypowym”, co zresztą specjalnie mnie nie zdziwiło. Bo niby dlaczego akurat chorować miałabym typowo, skoro już jako dziecko byłam nazywana przez Tatę – najcieplejszej (w opozycji do „świętej”) pamięci – kaczką dziwaczką...