Gdzieś tam już
sygnalizowałam, że czeka mnie wyprawa na wesele KiM. Byłam
gościem ze strony Krisa, łatwo więc się domyślić, że to jego
znam lepiej, niż Ma. A na pewno intensywniej, bo z impetem wtargnął
w nasze życie uśpione 10 lat temu wyprawieniem Jedynaka na studia.
Był tylko młodym sąsiadem, gdy usłyszał, że planujemy wycieczkę
autokarową do Toskanii i przejął (jak to żeglarz!) stery.
- Umęczycie się tylko
państwo jazdą i zwiedzaniem na gwizdek – z ust Krisa wylewał się
potok słów obrzydzających stadne poznawanie uroków Toskanii. W
miejsce skutecznie zohydzonej wycieczki miał jednak propozycję.
- Jedźmy moim samochodem,
znam włoskie realia, wszystko zorganizuję i będę przewodnikiem –
wypalił, aż nas z Tubylcem wmurowało w podłogę. Łatwiej już
było nam się od niej oderwać, gdy po dwóch latach (i wakacjach
życia w Toskanii!) wyruszaliśmy razem w zimowe Alpy, a po drodze
do Monachium i Genewy.
Zamieszał Kris w naszym
poukładanym życiu, oj zamieszał! Było, co prawda, w tym i nieco
złej adrenaliny, bo młokos jest zwierzęciem z innej klatki, niż
my z Tubylcem (nie tylko z racji różnicy pokoleń), ale pozytywy
przeważały szalę. Sąsiad zadziałał niczym zastrzyk świeżej krwi – nie było nudno!
A że Kris to zapalony
żeglarz, więc jako singel rozkręcający biznesy dla
zaspokajania potrzeb i kaprysów, stał się wkrótce
właścicielem jachtu. Kwestią czasu było, jak zaprosił nas,
szczury lądowe, na Mazury, planując eskapadę perfekcyjnie i z
rozmachem. Nie przewidział tylko, że wyjeżdżając na
jeziora beztroskim singlem, wróci stamtąd … głową
czteroosobowej rodziny! Na Mazurach bowiem Kris spotkał Ma – mamę
dwójki dzieciaków i przepadł. Również dla nas, bo za głosem
serca wyruszył w głąb Polski. Nie minęły 2 lata, a jest ich już
piątka, co scementowało patchworkową rodzinkę na tyle, że
zapadła decyzja o ślubie. I ja tam byłam, wino z lodem piłam...
Niestety, bez
niedysponowanego Tubylca, ale za to z Groszkową, która oprócz
tego, że lubi zajadać zielony groszek i wszystko wokół (w szafie,
kuchni i łazience!) ma w kolorze groszkowym, to jest mamą Krisa. A
przy tym wytrawnym kierowcą, co ważne, gdy ma się
w podnieceniu (ślubnym) i morderczych (żar z nieba) warunkach
przebyć ponad 400 kilometrów w jedną stronę. Jakby tego było
mało, do końca nie wiedziałyśmy, czy jedziemy we dwie, czy też
będziemy miały pasażera na gapę – Pana P(arkinsona). Przyznam,
że byłam pełna obaw, co udzieliło się
Groszkowej, choć taktownie temat przemilczała.
A i tak istnieje
podejrzenie, że mknąc „złotą strzałą” Groszkowej, byłyśmy
najbardziej rozgadanym samochodem osobowym na trasie do R , gdzie
Kris bezpowrotnie tracił nimb beztroskiego singla. O tym, co zyskał
w zamian, sam wie najlepiej, skoro żeglując po wzburzonych wodach
marzył, by w końcu znaleźć swój port. Znalazł. A w nim całkiem
liczną załogę, z którą w przyszłości pewnie wypłynie na
spokojniejsze już wody...
Tymczasem w R był pełną
gębą gospodarzem, bo Ma wyznała gościom, że gdy ona zajmowała
się dziećmi, wesele od a do z przygotował Kris. Nawet gdybym nie
wiedziała, poznałabym po ...menu, bo trzeba wiedzieć, że
kucharzenie to hobby Pana Młodego. Jeśli więc, porzuciwszy
uprzednie plany, Młoda Para spełniła zwyczajowe oczekiwania co do
strojów, obrączek i całego anturażu zaślubin (łącznie z
rodzinnym siołem, jako „żywą dekoracją”!), to stół weselny
nie miał nic wspólnego z polską (ciężką i tłustą) tradycją.
Pomysł doskonały szczególnie, gdy stoły stoją w tropikalnym
słońcu, bo wtedy zajadanie lekkich przekąsek (bakłażany,
szpinakowo-łososiowe roladki, rozmaitość sałatek) czy nadziewanej
papryki i zupy toskańskiej z mozarellą to nie męczące czynienie
podkładu pod wyskokowe procenty, ale przyjemność sama w sobie! Dla
99 procent gości, bo niezadowolony zawsze się znajdzie.
Nie wiem wprawdzie czy
przysłowiowy bigos by tu cokolwiek zmienił, ale może pomógłby
się zdrzemnąć nad talerzem nadmiernie rozgrzanej głowie? A tak
miał swoje pięć minut Ważniak, który choć strój nosił
nienaganny i pachniał markową wodą zapomniał , że – powtórzmy
za Wyspiańskim - „trza mieć buty na weselu”. Tak nakazuje
obyczaj, który bez przykładnie obutej nogi przestaje być Dobrym
obyczajem i nie pozwala dłużej ukrywać słomy, co z butów
wystaje.
Ja o tych butach, tak
tylko – metaforycznie, bo na weselnym parkiecie w R zdarzyły się
nawet bosonogie contessy, co nikogo nie raziło. Sama zresztą
zrealizowałam plan zamiany obuwia ubranego „dla oka”, na takie
dla wygody. I w taki oto sposób stało się moim udziałem kolejne
odkrycie w walce z Panem P.
Wierny jak pies wcisnął
się jednak do samochodu Groszkowej i podróżował na moich kolanach
obłapiwszy mnie za nogi, co odkryłam wysiadając z auta na
pierwszym postoju. Ale odkryłam też, że musi napaleniec cierpieć
na chorobę lokomocyjną, bo jego chuć stygła (mimo upału!) z
godziny na godzinę. Wszystko to jednak nic, wobec potwierdzonego
empirycznie faktu: Parkinson nie lubi tańczyć! Zrazu ostrożnie
poddawałam go próbie sił na parkiecie, ale wnet przypomniało mi
się wesele Jedynaka sprzed roku.
- Przepraszam, ale autobus
czeka już tylko na ciebie – zagadnął wtedy nieśmiało teść
Jerry, próbując nad ranem przerwać moje hołubce.
- Pan P. nie znosi pląsów
żadnych! – podsumowałam więc radośnie i ruszyłam w tany...
Ani chybi, podobne
doświadczenia musiała mieć Do, która przyjechała do Krisa o
kuli. Po operacji biodra poruszała się z trudem, ale w końcu dała
się porwać wesołej drużynie z parkietu.
- O rany, gdzie jest moja
kula? - noc przeszył krzyk Do, gdy po kilku godzinach wsiadała
do busa rozwożącego gości na zasłużony odpoczynek. Jeszcze długo śmialiśmy się z
terapeutycznej roli tańca, który w kąt odstawił i kulę Do, i
Pana P.