Radio szczuje od samego rana: Super kumulacja w Lotto, do wygrania 10 milionów, graj w
punktach Lotto! Super kumulacja... A we mnie kumuluje się złość,
że daję czasem losowi szansę, gram i nic nie wygrywam. Jak miliony
(ale nie te skumulowane) graczy, z których każdy ma
nadzieję, że teraz, że tym razem, że w końcu szczęście się do
niego uśmiechnie.
- No i jest trójeczka! –
słyszę nagle komunikat Tubylca znad kuponu. Błyskawicznie jednak
satysfakcja w głosie ustępuje irytacji.
- Niewiele, no niewiele
brakowało do pięciu trafień! Zobacz, mam 6 zamiast 7 i 28 zamiast
27 – zżyma się niedoszły milioner.
- Klasyka – myślę,
wyobrażając sobie w ilu domach rozgrywają się podobne sceny.
Jeden to nawet dobrze znam – Mama skreśla szczęśliwe (?) numerki od pół wieku.
- Ile to już stadionów
wybudowano dzięki mnie – od czasu do czasu daje przemówić
rozsądkowi i rzuca ten swój hazard na ...tydzień. Po czym znów
skreśla i dzieli potencjalną wygraną między dzieci i wnuki. Bo to
jest to, co Mama lubi najbardziej – dzielić się. Z bliskimi,
dalszymi, ze wszystkimi...
- Właściwie to my nie
musimy grać, wystarczy, że trafi twoja Mama – zauważył kiedyś
rezolutnie Tubylec, pewien dopuszczenia do (ewentualnej) puli
teściowej. Obserwując jednak niefart rodzinnej hazardzistki,
wspomaga ją czasem własnym kuponem, częściej jednak poprzestając
na skwitowaniu stanu rzeczy powiedzonkiem, które przywlókł kiedyś
do domu.
- To, co: „gówno, guzik
i arbuzik”? - bardziej konstatuje, niż pyta po kolejnym losowaniu.
A Mama? Chociaż dama z
przedwojenną kindersztubą, ma poczucie humoru i „kupiła”
powiedzonko, z akcentem wszakże na słowo arbuzik, które w związku
z jej fartem często pojawia się w naszych rozmowach.
- Mamuś, to ty masz już
niezłą plantację arbuzów – zażartowałam pewnego razu i teraz
Mama, z uporem godnym lepszej sprawy, plantację tę powiększa 2
razy w tygodniu. Po ostatnim losowaniu triumfalnego telefonu nie
było, zatem znowu poszło w plantację...
Wprawdzie, jak śpiewano
ongiś, „kufereczek stóweczek, daj Boże!”, cały ten
kuponowo-totolotkowy temat funkcjonuje u nas raczej w kategorii
żartu. Coś w tym musi być, skoro jadąc dziś z Tubylcem na basen
wyłam razem z Dżemem na cały regulator, że „w życiu piękne są
tylko chwile” i ani przez moment nie widziałam tego szczęścia w
mamonie. Dziwny jest ten ... człowiek, że sparafrazuję Niemena.
Ja jednak lubię ludzi. I
zależy mi na ich sympatii. To, między innymi, dlatego, żeby mnie
ludzie nie znielubili, staram nie opowiadać wiecznie o chorobie,
dystansować się wobec niej, żartować nie tylko z Pana P., ale z
siebie w tym konkubinacie (rany, jak ja nienawidzę tego słowa!)
opartym na przemocy. Choroba od tego nie znika, ale jest mi ciut
lepiej. Na tyle, by nie wkładać burki i nie uciekać do Arabii
Saudyjskiej, gdzie właśnie triumfalnie odtrąbiono, że nad kobietą
nie wolno znęcać się fizycznie, psychicznie, ani seksualnie, bo to
jest – według nowego prawa – przestępstwo. Nie pojadę tam,
bo dobrze – z własnego, polskiego podwórka – wiem, że prawo
sobie, a życie sobie.
Wierzyć, że w Polsce nie
ma zjawiska przemocy domowej, to tak jak myśleć, że w domach
dziecka są same sieroty! Tymczasem dzieci trafiają tam z racji kryminogennego miejsca urodzenia, dziedziczonej patologii i
biedy. Niewydolne jest tu również państwo ze swoją skrywaną (obcą ideowo?) funkcją opiekuńczą, więc łatanie dziur w systemie
odbywa się dzięki rozmaitym fundacjom, stowarzyszeniom,
darczyńcom.
Jednemu z takich domów (w
Nienadowej) pomogli dobrzy ludzie skrzyknięci przez Ki, którą już
poznaliście przy okazji moich rojeń o wydaniu książki, ale to
osoba o wielu obliczach. Teraz Ki chce niesionej dzieciom pomocy
nadać jakieś ramy, stąd projekt „Przedsiębiorcy Pomagają”,
który na dobry początek apeluje do solidarności tych, co mają
więcej, o wsparcie dla gdyńskiego dziecięcego hospicjum. Zresztą
sami sobie za chwilę poczytacie, bo Ki tworzy stronę, a na razie
można zajrzeć na jej blog: www.kingamatusiak.natemat.pl
(takam dobra w internetowe klocki, że czcionka mi się zmieniła, a ja nie potrafię tego naprawić...)
Wiem,
że są ludzie, którzy, jak mogą, to pomogą. Zrobiłaby też tak
moja Mama -emerytka, gdyby – zamiast powiększać plantację
arbuzów – w końcu coś wygrała. Ja (też emerytka) póki co
gram na własne konto: o każdy dzień wyrwany oprawcy, Panu P. I nie
mam, niestety, ostatnio powodów do odtrąbienia zwycięstwa, bo
trudno o nie, gdy boli... Pytam więc innych chorych zmagających się
z Parkinsonem, czy wam Pan P. też wyłącza nogi? Ja od kliku dni
noszę w prawej łydce ciężar, którego nawet masaże Tubylca nie
są w stanie zneutralizować. Nogi (druga mniej dotkliwie, ale
jednak) mam kompletnie usztywnione i choć pojechałam dziś na
basen, to od razu założyłam, że rzecz potraktuję
rehabilitacyjnie. Słowa dotrzymać nie było mi trudno, bo o
normalnym pływaniu w ogóle nie mogło być mowy, nawet nawykowe (od
lat!) liczenie sobie odpuściłam, słowo! Na jutro planowaliśmy z
Tubylcem rower, ale chyba nic z tego. Ja już tylko wyglądam powrotu
z urlopu Doktora Nieustającej Pomocy. Z nadzieją, ale i ze
strachem. Chyba po raz pierwszy.