sobota, 14 września 2013

W leśnych ostępach nad Sanem

Zaglądającym do Wapiętnika melduję, że zgłosiłam go do konkursu na Blog Roku. Jeśli uważacie, że warto, głosujcie:-)

http://blogroku.pl/2013/kategorie/wapia-tnik-czyli-z-pamia-tnika-parkinsonika,8bq,blog.html 



UWAGA! Od poniedziałku (16.09.2013) szukajcie Wapiętnika pod adresem:
katarzynakabacinska.natemat.pl

- Do Bożego Narodzenia daleko, a my już mamy gwiazdkę z nieba … – tak nieskłonny do emfazy Tubylec podsumował naszą podróż na Pogórze Dynowskie. Po dwunastu godzinach za kółkiem non-stop, po przejechaniu łącznie półtora tysiąca kilometrów! Widać wyprawa rzeczywiście mu się podobała.
Nic dziwnego, było wspaniale! Ale ja, jak zwykle, zacznę od końca.
- Macie księgę gości? - zapytałam Górali, u których byliśmy z Tubylcem, bo na pożegnanie chciałam podziękować „za całokształt”.
- Musi ci wystarczyć wpis internetowy – odrzekła z powagą Góralka nawet powieką nie mrugnąwszy na takie fanaberie. Dobrze mnie zna!
Ile to już lat minęło od chwili, gdy podczas jakiejś konferencji podeszła do mnie pensjonarka z warkoczami? Ćwierć wieku na pewno! Już wtedy O postanowiła, że będzie dziennikarką (nie Góralką), mnie zaś przynosiła swoje wprawki – szkolne w formie i treści. Nie wiem na ile O skorzystała z moich rad, wiem za to (i dawno przyznałam), że „uczeń przerósł mistrza”, bo O w zawodzie osiągnęła więcej, niż ja. Ale bez wpływu na naszą znajomość – lubimy się i często kontaktujemy. Rzadziej osobiście, ale przedzierzgnięcie się w Góralkę musiałam zobaczyć na własne oczy!
I zobaczyłam O równie dobrze poruszającą się wśród meandrów Sanu o dzikich brzegach, górskich dróg i bezdroży oraz wiejskiego obejścia, co pośród tajemnych merytoryczno-towarzyskich meandrów krynickiego forum ekonomicznego. Godzącą to z próbami ułożenia psów, troską o ład w chacie i wsad do garnka, tkwieniem przy komputerze oraz wbieganiem na wzgórze (ochrzczone rozmównicą telefoniczną), by złapać zasięg w komórce. Zuch dziewczyna!
Jak mogłam się przy niej czuć, gdy sama ledwo wspięłam się do domostwa Górali, schody w chacie zaliczałam czworakach, a cerkiew w Uluczu zdobyłam na ostatnim tchu, choć o kijach? No, jak? Powiem wam: jak miastowa nałożnica parkinsonowa! Taka, która mało że nienawykła do koguciej pobudki o godz. 6.30 i życia pod górkę (dosłownie!), to jeszcze w pas się kłaniająca gachowi, Panu P.! Bo mogło na to wyglądać, żem mocno uległa wobec lubieżnika – cynika, który nie bacząc, że podróżuję razem z Tubylcem, wtrynił się gdzieś między nas i bagaże. A na miejscu wychynął, ucapił mnie za nogi i już nie puścił. Jeśli jednak myślał, że mi tę wyprawę zepsuje, to się mylił! Nawet jako "rącza sarenka inaczej" (widzieliśmy niejedną pomykającą po zboczach) sporo zobaczyłam.
Najpierw w Sandomierzu, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg i gdzie dopadła nas oczywista oczywistość urody tego miasta. Ze sztandarowym przykładem rynku okolonego kamieniczkami sprzed 5-6 wieków, ratusza dumnie obnoszącego swą architektoniczną unikalność czy katedry z barokowo-rokokowymi freskami. Przewodniki nie kłamią – to piękne miejsca, ale ja wolę urodę nieoczywistą i taką znalazłam nocą … na ganku naszego pensjonatu. Adres mówi sam za siebie: ulica Katedralna 13 – spojrzysz w prawo i widzisz pięknie podświetloną kopułę katedry, w lewo - podziwiasz zamczysko w całej okazałości. Wszystko na tle rozgwieżdżonego nieba, bo (oprócz Pana P.) wieźliśmy na południe pogodę, jak brylant.
Potwierdzili to Górale, gdy już zasiedliśmy wspólnie na drewnianym tarasie z widokiem na pobliskie wzgórze. Może dlatego, że nie musiałam go (chwilowo) zdobywać, urzekło mnie łagodnym podejściem w porównaniu z tym, które nazajutrz forsowaliśmy chcąc w Uluczu zobaczyć najstarszą (1510 r.) cerkiew w Polsce. Wewnątrz trwały prace konserwatorskie, więc mogliśmy zobaczyć, jak ratuje się przed ruiną wyjątkowy zabytek, a od zapomnienia spuściznę historii, która jest do dziś palącą raną. Wszak to tereny zamieszkałe przed wojną przez Ukraińców i Łemków, naznaczone dramatycznymi wydarzeniami spod znaku UPA z jednej strony i Akcji Wisła – z drugiej. Tutejsze ostępy leśne ciągle kryją wiele mrocznych tajemnic... Rzucają cień na skąpane w słońcu malownicze zakola Sanu i każą turyście zatrzymać się i w Dubiecku (to tu, a nie w Krasiczynie urodził się Ignacy Krasicki) przy obelisku ku pamięci Polaków pomordowanych przez sotnię „Burłaka” z UPA, i w nieodległej wsi Piątkowej Ruskiej, gdzie drugi człon nazwy codzienność zepchnęła w niepamięć wraz z 2700 rdzennymi mieszkańcami – Ukraińcami. I tylko patrzeć, jak przestanie być świadectwem historii zamknięta cerkiew św. Dymitra, która niszczeje wraz z nagrobkami o wiele mówiących tablicach.
 
Był upalny dzień, a ja – tam nad Sanem, u schyłku lata 2013 roku – poczułam na plecach chłodny powiew... Nieostatni w tej podróży, choć trudno go porównać z tym, który dopadł mnie w labiryncie wizji, fantazji, wodzenia na pokuszenie i balansowania na krawędzi różnych bytów, w jaki wpadliśmy zwiedzając galerię prac Zdzisława Beksińskiego w sanockim muzeum. On już jako fotografik deformował rzeczywistość! Na obraz i podobieństwo... no, właśnie czego? Chyba jednak swojego, bardzo osobnego, świata, który nosił pod powiekami. Obcowanie z obrazami Beksińskiego na wyciągnięcie ręki było dla mnie przeżyciem, którego siłę mierzę destrukcyjną mocą. Może dlatego w sanockim muzeum, gdzie widziałam jeszcze zbiór ikon (a o ich uświęcony porządek, czyli ikonostas zagadnęłam panią, która przedstawiła się: „nie jestem wiedźmą, bo nie wiem wszystkiego, ale nic niewiedzącą niewiastą też nie, bo pewną wiedzę mam”) najbardziej podobał mi się ...piec. Stary, bajecznie kolorowy łemkowski piec kaflowy!
Nic dziwnego więc, że w Lizbonie (wyjeżdżamy za miesiąc!) żelaznym punktem programu jest dla mnie muzeum azulejos, czyli płytek ceramicznych. Marzę o znalezieniu się w świecie ich dekoracyjnego bogactwa, które od starożytności jest świadectwem estetycznych tęsknot ludzi różnych kultur...
Radość planów zakłóca jedynie Pan P. To światowiec i wątpię, że uda się go zgubić w podróży lub na kaskadowych uliczkach Lizbony. Ale nieoczekiwany transfer (jak mówi Tubylec) Wapiętnika na platformę  naTemat pozwala mi  wierzyć, że  tamtejsze doborowe towarzystwo zmusi mego prześladowcę do poprawności politycznej. Bo czy Pan P. odważy się publicznie obłapiać mnie za nogi przy Beacie Kempie? Uniemożliwiać życie z podniesioną głową w obecności pań Krystyn – Jandy i Kofty? Naruszać mir domowy (szczególnie alkowy) w bliskości prezydentów Wałęsy i Kwaśniewskiego? A w kompanii takich blogerów się znajdę! Zamknę niniejszym pewien etap walki z Panem P., ale otworzę nowy.

środa, 4 września 2013

Chora metafora, więc hajda w góry!

Że też mnie podkusiło takie metaforyczne dyrdymały o szpitalu marzeń niczym z telewizyjnej Leśnej Góry wypisywać! Zupełnie jakbym nie znała rzeczywistej kondycji polskiego lecznictwa – przedzawałowej! Najwyraźniej w złą godzinę rozpłynęłam się nad (autentycznie) sprawną obsługą na oddziale ratowniczym szpitala im. Jurasza, bo już wczoraj przyszło nam z Tubylcem stanąć twarzą w twarz z prawdziwym obliczem służby zdrowia.
Po raz pierwszy w życiu (słowo!) postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw państwowego sanatorium i w tym celu udaliśmy się do lekarza pierwszego kontaktu, by nam wypisał skierowania.
- Gorszego czasu to już nie mogliście sobie państwo wybrać – przywitał nas pan doktor od progu.
- Niby babie lato zapisom nie służy, to może jesień lepsza, lub zima? - brnęłam w swoich naiwnych domysłach, czym wywołam uśmiech politowania na obliczu doświadczonego medyka. A zaraz potem sięgnięcie do szuflady, skąd na biurku wylądował wielki stos papierów.
- To wszystko są odrzucone przez NFZ skierowania do sanatoriów, które ostatnio wypisywałem swoim pacjentom – nie pozostawił wątpliwości posępny lekarz, który w złowróżbnym monologu miał się dopiero rozwinąć. Jął nam bowiem opowiadać o krachu lecznictwa sanatoryjnego, zamykaniu obiektów i o rynkowej twardej grze pozostałych, w której pacjent z etykietką ubezpieczalni jest na straconej pozycji, bo liczy się tylko pieniądz!
- No i zapomnijcie o tym, że uda wam się pojechać razem – podsumował, przytaczając argumentację NFZ, który nie zamierza dalej finansować „rodzinnych wczasów”.
Tego było już za wiele! Przynajmniej dla mnie. Bo niby kiedy miałam jeździć do sanatorium: gdy miałam 20 lat i byłam zdrowa jak rydz?! A że chcę jechać z Tubylcem? Toż to miód na serce dla (deklarowanej) polityki prorodzinnej państwa, nie mówiąc już, jaki miodzio dla naszych zwyrodniałych (sic!) kręgosłupów i przetrąconych bioder. A może przy okazji uda się przetrącić kulasy Panu P.?
- Pisz pan! - rzuciłam z determinacją, ucinając wieszczenie lekarza i oświadczając, żem zaprawiona w bojach, więc będę walczyć!
Oszczędzę wam wizji, którą pan doktor nakreślił, jako efekt tak roszczeniowego (?) stanowiska. Wspomnę tylko, że niespotykanie spokojny Tubylec zaczął mnie ciągnąć za rękaw, bym przestała. Przestałam, a lekarz poprzestał – i dobrze – na skierowaniu nas na badania, bo gdyby zmierzył mi ciśnienie, wylądowałabym niechybnie w szpitalu! Nie udobruchała mnie nawet uspokajająca diagnoza w sprawie nogi, co oznaczało zielone światło dla naszej podróży.
Bo wyjeżdżamy jutro z Tubylcem w treny tyleż od nas odległe, co nieznane. Celem jest wieś przycupnięta w trójkącie Rzeszów – Przemyśl – Sanok, gdzie ze swoim Mężczyzną (o duszy górala) osiadła zaprzyjaźniona O, która wysokie szpilki bywalczyni warszawskich gabinetów (nie mylić z salonami!) zamieniła na długie kalosze. I tak ze stołecznej pracoholiczki przedzierzgnęła się w … zapracowaną (czasem również w szpilkach) Góralkę.
- Gdy byłaś w Warszawie przez lata wybierałam się, jak sójka za morze, a gdy mieszkasz „u czorta na kuliczkach”, na jednej nodze (niemal dosłownie!) ryzykuję tłuc się pół doby, żeby się spotkać – uświadomiłam Góralce, sama nie bardzo rozumiejąc motywy swego postępowania. A może są najprostsze: stolicy nie lubię, zaś piękne nieznane zawsze pociąga?
Wprawdzie nie połazimy wiele po malowniczych terenach tego południowego cypla Polski, ale co zobaczymy, to nasze. Tym bardziej, że po drodze zatrzymamy się na popas w urokliwym Sandomierzu, planujemy też wypad do sanockiego muzeum, gdzie przeniesiemy się w zdumiewający świat malarstwa Zdzisława Beksińskiego. Jego niektóre prace mnie przerażają, ale mają w sobie jakąś magię, moc przyciągania, której ulegam.
Póki co, muszę jednak ulec głosowi rozsądku Tubylca, który popędza, bym się w końcu spakowała. A jutro, hajda! (z ukrytym w aucie taborecikiem do elewacji nogi – hi, hi, hi...)


niedziela, 1 września 2013

Noga w elewacji i spóźniona Sablewska

Czułam pismo nosem, no czułam! Pisząc, że wyglądam niecierpliwie powrotu Doktora Nieustającej Pomocy z wywczasów, przyznałam się do jakiegoś niepokoju, który mnie trawił. Trawił, trawił i wytrawił cały mój optymizm, bo już drugi (a ile jeszcze?) dzień siedzę bezczynnie z nogą w...elewacji!
A zaczęło się niewinnie. Niby skarżyłam się na Pana P., że boleśnie (z nadzwyczajną, nawet jak dla niego, konsekwencją) wwiercał mi się w prawą łydkę, co wręcz zmieniło mnie ostatnio na basenie w boję, która bezwładnie unosi się na wodzie. W desperacji pytałam innych chorych na Parkinsona, czy im też tak nogi (a konkretnie brzuchaty łydki, że powtórzę fachowo za Tubylcem) wysiadają. Ale po tym, jak brzuchatego dopadł mój domowy masażysta, w sobotę wstałam bez bólu i radośnie oznajmiłam Tubylcowi, że po śniadaniu wsiadamy na rowery. Ten jednak, póki co, podał mi słuchawkę telefonu.
- Nie mam tu, na obcej ziemi, zaprzyjaźnionej przez koneksje dzieci pani od okularów. Nie mam tu zresztą żadnych koneksji i przyjaciół. Nie wpadam do Obór durnych pompą napędzanych, gdzie jedna Duża, druga Mała machają portrety, ledwo się na stołku usiądzie. Kolekcji fajek również nie mam, a chciałabym mieć! – zalał mnie potok pomieszanych słów i wątków, które z szybkością karabinu maszynowego wyrzucała z siebie Emigrantka.
- Znaczy się czytałaś Wapiętnik – z pogwałceniem gramatyki, ale udało mi się wstrzelić w przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Przerwa była krótka, rozmowa (o blogu i wyprawie życia Emigrantki) długa, ale oczu w nią nie angażowałam, więc zdążyłam się dobrze przyjrzeć mojej feralnej nodze. Nie bolała, ale od drugiej różniła się znacznie opuchlizną i zaczerwienieniem! Ki diabeł? Na pewno taki, który wsadził kij w szprychy, bo z roweru nici. Tak (nieśmiało) podpowiadał mi rozsądek, a (stanowczo) zarządził Tubylec. Sam pojechał tropić Messich, czy innych „Lewych” na powiatowych boiskach, a ja telefonując do Przyjaciółki, nieopatrznie wygadałam się o spuchniętej nodze. Ta zasięgnęła języka u fachowca i lawina ruszyła...
Jeszcze miałam nadzieję, że powstrzyma ją Doktor Nieustającej Pomocy, bez którego nie podejmę żadnej decyzji w sprawie zdrowia. Dopadłam go telefonicznie dosłownie w momencie powrotu z wakacji, a on mi na to, że fachowiec od Przyjaciółki ma rację, że to może być zakrzepica i trzeba jechać na oddział ratunkowy.
Jezu, jaka byłam wściekła! Miałam fatalne doświadczenia z takich oddziałów, gdzie zwykle czeka się godzinami... Jakież więc było moje zdumienie, gdy okazało się, że wizyta w SORze bydgoskiego szpitala im. Jurasza przypominała kadry z serialu o lecznicy marzeń, którą scenarzyści umieścili w Leśnej Górze. Rejestracja, 5 minut oczekiwania i już byłam przyjęta przez dyżurnego lekarza ogólnego! Kwintesencji spokoju i wyrozumiałości dla rozdygotanych (na różny sposób i z różnych powodów) pacjentów. Zbadał mnie i orzekł, że powinien mnie zobaczyć chirurg naczyniowy, który pojawił się jak spod ziemi! Panowie pomruczeli coś między sobą i po 5 minutach zrobiono mi USG oraz zapisano stosowny lek.
- Nic groźnego tu nie widzę, ale zalecam absolutny odpoczynek i elewację spuchniętej kończyny – orzekł chirurg, a ja bardziej się domyśliłam, niż zrozumiałam, że chodzi o trzymanie nogi w górze. No, powiedzcie sami, czy to nie scena żywcem wyjęta z serialu „Na dobre i na złe”? Szczypałam się nawet w pupę, nie wierząc własnym oczom, ale mili panowie doktorzy byli realni – empatyczni, nawet ze śladem uśmiechu na poważnych (zmęczonych?) obliczach. Chwilo trwaj! - chciałoby się zakrzyknąć, choć przecież nawet do tak przyjaznego oddziału szpitalnego człowiek woli nie wracać.
Wrócę za to do „elewacji kończyny”, bo – jak zapewne większość z was – dotąd uważałam, że to zewnętrze, takie „lico”, budynku. Dopiero dawne znaczenie tego słowa, którym określano podnoszenie (z łaciny – elevatio) hostii podczas mszy rzuciło nieco światła i na tę medyczną elewację.
Siedzę zatem utknięta w domu z powodu obrzękniętej kończyny (wprawdzie dolnej, ale trzymanej w górze) i gapię się w telewizor. A tam, w TVN Style, zobaczyłam program pt. „Sablewskiej sposób na modę”, czyli – doskonale znane i popularne w zachodnich stacjach – metamorfozy przeprowadzane na wizerunku pań nieradzących sobie z doborem stroju, fryzury i makijażu. Przeprowadzane – uściślijmy – przez specjalistów, Maja Sablewska musi się zatem jawić jako kobieta wielu talentów, niedawno była przecież menedżerką gwiazd, potem zasiadała w jury łowiącym muzyczne talenty, a teraz widzimy ją w roli modowej wyroczni. Nawet nie to mnie jednak w programie uderzyło, sama bowiem (bez fachowego przygotowania) miałam odwagę porwać się kiedyś na podobną działalność. Z tym, że to było niemal dwie dekady temu, na nieporównywalną skalę i bez tego (telewizyjnego) sztafażu oraz zastępu profesjonalistów (np. od medycyny estetycznej) do pomocy.
Ale to właśnie wtedy, w połowie lat 90. - nie w 2013 roku, co m.in. robi Sablewska – proponowanie w metamorfozach „odsłony za grosik”, jak nazywałam ubieranie pań w stroje z tzw. lumpeksów było nowatorskie. Raz, że sieć second hand dopiero raczkowała, dwa – kupowanie tam było rzeczą wstydliwą, deklasowało. Tymczasem ja, prowadząc rubrykę metamorfoz w lokalnym tygodniku, próbowałam bydgoszczanki lat 90. nauczyć, że można wyglądać jak „milion dolarów”, dolarów tych nie mając, że w sztuce ubierania ważne jest, by znaleźć coś dla siebie (pasującego do figury, urody i osobowości), mniej ważne – gdzie. Bo już wyższą formą wtajemniczenia jest umiejętność wyszukiwania w sklepach z używaną odzieżą absolutnych rarytasów, rzeczy niepowtarzalnych, nierzadko markowych. Wówczas wystarczyła mi satysfakcja, że panie poddające się modowej przemianie kupowały sobie wybrane przeze mnie w lumpeksach stroje, czego nie mogę powiedzieć o drugiej (tzw. normalnej) odsłonie metamorfoz.
Mając w dziennikarskim dorobku taki (ponad dwuletni) epizod z siermiężnych lat 90. nie mogę wyjść z podziwu, że dwie dekady później TVN Style tyle czasu i atłasu, a przede wszystkim prochu zużywa na wyważanie otwartych drzwi. Ale może traktuję to zbyt osobiście? Może się czepiam?

piątek, 30 sierpnia 2013

Plantacja arbuzów, czyli dary losu

Radio szczuje od samego rana: Super kumulacja w Lotto, do wygrania 10 milionów, graj w punktach Lotto! Super kumulacja... A we mnie kumuluje się złość, że daję czasem losowi szansę, gram i nic nie wygrywam. Jak miliony (ale nie te skumulowane) graczy, z których każdy ma nadzieję, że teraz, że tym razem, że w końcu szczęście się do niego uśmiechnie.
- No i jest trójeczka! – słyszę nagle komunikat Tubylca znad kuponu. Błyskawicznie jednak satysfakcja w głosie ustępuje irytacji.
- Niewiele, no niewiele brakowało do pięciu trafień! Zobacz, mam 6 zamiast 7 i 28 zamiast 27 – zżyma się niedoszły milioner.
- Klasyka – myślę, wyobrażając sobie w ilu domach rozgrywają się podobne sceny. Jeden to nawet dobrze znam – Mama skreśla szczęśliwe (?) numerki od pół wieku.
- Ile to już stadionów wybudowano dzięki mnie – od czasu do czasu daje przemówić rozsądkowi i rzuca ten swój hazard na ...tydzień. Po czym znów skreśla i dzieli potencjalną wygraną między dzieci i wnuki. Bo to jest to, co Mama lubi najbardziej – dzielić się. Z bliskimi, dalszymi, ze wszystkimi...
- Właściwie to my nie musimy grać, wystarczy, że trafi twoja Mama – zauważył kiedyś rezolutnie Tubylec, pewien dopuszczenia do (ewentualnej) puli teściowej. Obserwując jednak niefart rodzinnej hazardzistki, wspomaga ją czasem własnym kuponem, częściej jednak poprzestając na skwitowaniu stanu rzeczy powiedzonkiem, które przywlókł kiedyś do domu.
- To, co: „gówno, guzik i arbuzik”? - bardziej konstatuje, niż pyta po kolejnym losowaniu.
A Mama? Chociaż dama z przedwojenną kindersztubą, ma poczucie humoru i „kupiła” powiedzonko, z akcentem wszakże na słowo arbuzik, które w związku z jej fartem często pojawia się w naszych rozmowach.
- Mamuś, to ty masz już niezłą plantację arbuzów – zażartowałam pewnego razu i teraz Mama, z uporem godnym lepszej sprawy, plantację tę powiększa 2 razy w tygodniu. Po ostatnim losowaniu triumfalnego telefonu nie było, zatem znowu poszło w plantację...
Wprawdzie, jak śpiewano ongiś, „kufereczek stóweczek, daj Boże!”, cały ten kuponowo-totolotkowy temat funkcjonuje u nas raczej w kategorii żartu. Coś w tym musi być, skoro jadąc dziś z Tubylcem na basen wyłam razem z Dżemem na cały regulator, że „w życiu piękne są tylko chwile” i ani przez moment nie widziałam tego szczęścia w mamonie. Dziwny jest ten ... człowiek, że sparafrazuję Niemena.
Ja jednak lubię ludzi. I zależy mi na ich sympatii. To, między innymi, dlatego, żeby mnie ludzie nie znielubili, staram nie opowiadać wiecznie o chorobie, dystansować się wobec niej, żartować nie tylko z Pana P., ale z siebie w tym konkubinacie (rany, jak ja nienawidzę tego słowa!) opartym na przemocy. Choroba od tego nie znika, ale jest mi ciut lepiej. Na tyle, by nie wkładać burki i nie uciekać do Arabii Saudyjskiej, gdzie właśnie triumfalnie odtrąbiono, że nad kobietą nie wolno znęcać się fizycznie, psychicznie, ani seksualnie, bo to jest – według nowego prawa – przestępstwo. Nie pojadę tam, bo dobrze – z własnego, polskiego podwórka – wiem, że prawo sobie, a życie sobie.
Wierzyć, że w Polsce nie ma zjawiska przemocy domowej, to tak jak myśleć, że w domach dziecka są same sieroty! Tymczasem dzieci trafiają tam z racji kryminogennego miejsca urodzenia, dziedziczonej patologii i biedy. Niewydolne jest tu również państwo ze swoją skrywaną (obcą ideowo?) funkcją opiekuńczą, więc łatanie dziur w systemie odbywa się dzięki rozmaitym fundacjom, stowarzyszeniom, darczyńcom.
Jednemu z takich domów (w Nienadowej) pomogli dobrzy ludzie skrzyknięci przez Ki, którą już poznaliście przy okazji moich rojeń o wydaniu książki, ale to osoba o wielu obliczach. Teraz Ki chce niesionej dzieciom pomocy nadać jakieś ramy, stąd projekt „Przedsiębiorcy Pomagają”, który na dobry początek apeluje do solidarności tych, co mają więcej, o wsparcie dla gdyńskiego dziecięcego hospicjum. Zresztą sami sobie za chwilę poczytacie, bo Ki tworzy stronę, a na razie można zajrzeć na jej blog: www.kingamatusiak.natemat.pl  
(takam dobra w internetowe klocki, że czcionka mi się zmieniła, a ja nie potrafię tego naprawić...)
Wiem, że są ludzie, którzy, jak mogą, to pomogą. Zrobiłaby też tak moja Mama -emerytka, gdyby – zamiast powiększać plantację arbuzów – w końcu coś wygrała. Ja (też emerytka) póki co gram na własne konto: o każdy dzień wyrwany oprawcy, Panu P. I nie mam, niestety, ostatnio powodów do odtrąbienia zwycięstwa, bo trudno o nie, gdy boli... Pytam więc innych chorych zmagających się z Parkinsonem, czy wam Pan P. też wyłącza nogi? Ja od kliku dni noszę w prawej łydce ciężar, którego nawet masaże Tubylca nie są w stanie zneutralizować. Nogi (druga mniej dotkliwie, ale jednak) mam kompletnie usztywnione i choć pojechałam dziś na basen, to od razu założyłam, że rzecz potraktuję rehabilitacyjnie. Słowa dotrzymać nie było mi trudno, bo o normalnym pływaniu w ogóle nie mogło być mowy, nawet nawykowe (od lat!) liczenie sobie odpuściłam, słowo! Na jutro planowaliśmy z Tubylcem rower, ale chyba nic z tego. Ja już tylko wyglądam powrotu z urlopu Doktora Nieustającej Pomocy. Z nadzieją, ale i ze strachem. Chyba po raz pierwszy.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Mor(w)owa panienka

Tęsknię już trochę za Bo, która w stadle odpoczywa nad Bałtykiem. Brakuje mi naszych pogaduszek, no i cotygodniowego nordic walking. Poruszamy się wprawdzie jak stateczne damy, ale ja - gdy trzeba - potrafię kijem zdzielić obłapiającego mi nogi Pana Parkinsona!  Tym bardziej ucieszyłam się z zaproszenia Groszkowej na działkę, gdzie też godzinę rezerwujemy sobie na marsz z kijkami. Ale tam to już nakaz przyzwoitości po obfitościach dobrego jedzonka.
W sobotę moją nadziewaną cukinię potraktowałyśmy jako starter, potem był nordic walking, by uciszyć wyrzuty sumienia przed kurczakiem z grilla serwowanym przez gospodynię. Ale, co najważniejsze: przed, w trakcie i po – gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... O czym? Nie zadawalibyście tego pytania, gdybyście znali Groszkową, która – oprócz roli „Ciotki Dobra Rada”, jak nazywa swoją skłonność do udzielania rad każdemu i na każdy temat – ma głowę pełną encyklopedycznej wiedzy z dziedzin wszelakich.
- Czy oni nie zrywają morwy? - automatycznie szukałam potwierdzenia u Groszkowej na widok uwijających się w krzakach ludzi, których mijałyśmy maszerując z kijami.
- Na liście za wcześnie – orzekła stanowczo, ale w zamian zaserwowała mi opowieść o owocach morwy, podobno najpyszniejszych w świecie.
- Jak na nie trafię, zrobię morwowe galaretki na zimę – dotarło jeszcze do mnie, ale jak przez mgłę, bo właśnie przekraczałam magiczny próg niechcący uchylonych drzwi do szalonych lat 70. Ich schyłek nieodmiennie kojarzy mi się z szelestem morwy zjadanej przez jedwabniki, w hodowli których pomieszkiwałam...
Prawdę mówiąc to była stara poznańska kamienica, gdzie rezydował W o fizjonomii indiańskiego szamana, a będący zdumiewającym skrzyżowaniem hydraulika (po zawodówce), fizyka (studia macierzyste) i filozofa (drugi fakultet). Sercowe przygody sprowadziły tam jego ukochaną E, a powita wkrótce córeczka zagęściła metraż. Nie na tyle jednak, by dobroduszny W nie przytulał bezdomnych czytelników dzieł od Arystotelesa do Poppera (tudzież z innej półki). Przygarnął więc do serca i nas z Przyjaciółką, gdy każda straciła dach nad głową. I tak zaczęła się bodaj najbarwniejsza epoka w moim życiu. Choć, prawdę powiedziawszy, gdybym do tej komuny trafiła wcześniej, ukończenie studiów stałoby pod znakiem zapytania. Tak wielkim, jak nasza (wówczas) fantazja i beztroska.
A przecież absolutny prymat należał tu do W i pewnie nie były to cechy najbardziej pożądane u gospodarza i głowy rodziny. Początkowo jednak mało kto – oprócz matki jego dziecka – zdawał sobie z tego sprawę. Gdy więc, wróciwszy pewnego dnia z czytelni (zbierałyśmy materiały do naszych prac magisterskich), zastałyśmy wannę pełną... marchwi, nie zdążyłyśmy nawet zmartwić się zakazem kąpieli.
- Teraz będziemy handlować włoszczyzną – zakomunikował zdumionemu zgromadzeniu W i ze stoickim spokojem rozdzielił między nas robotę.
Zbieraliśmy się zatem w kuchni, jak ongiś przy darciu pierza, i umyte warzywa pakowaliśmy do siatki ciętej z metra. W wychodził z towarem na pobliski Rynek Wildecki i sprzedawał. Co 2-3 godziny nosiliśmy mu na zmianę kawę i coś do jedzenia, ale skrupulatna E dość szybko wyliczyła, że aprowizacja W na ryneczku pożera niemal wszystkie zyski.
-Trzeba się przebranżowić – rzekł na to tajemniczo W, a my zachodziliśmy w głowę, co też tym razem wymyśli. A wymyślił hodowlę jedwabników.
Z pokoju, gdzie spałam z dnia na dzień zniknęły wszystkie – oprócz mojej wersalki – meble, a na ich miejsce stanęły półki od podłogi po sufit. Tam stacjonowały jedwabniki, którym W dowoził ze wsi morwę. Robale były strasznie obżarte, a wcinanie przez nich liści morwy wydawało dźwięk przypominający szum padającego deszczu. Zasypiałam przy deszczowej kołysance, wstawałam przy deszczowej pobudce. Ale były i bardziej gwałtowne.
- Ratunku, robale mnie oblazły!!! - ryknęłam któregoś ranka, czym postawiłam całą komunę na nogi, sama leżąc jak sparaliżowana (Ani mi przez myśl nie przeszło, że za 30 lat taką kłodą będę w imadle Pana P.!) Wtedy usiadł przy mnie przyszły inżynier A z szampanem (W, jak poczuł grosz z hodowli kupił po skrzynce – szampana i pomarańczy. Ot, takie zakupy pierwszej potrzeby...) i tak długo polewał, aż wzięłam robala na dłoń i pogłaskałam. Mor(w)owa panienka! Ale dzięki temu przeżyłam w symbiozie z robalami.
Ważniejsze jednak było, żeby przeżyły robale i uwiły jedwabne kokony, bo to ich dostarczanie do skupu miał zakontraktowane W. Segregowanie kokonów to było zadanie członków komuny – wyposażeni w różnej wielkości poszewki pracowaliśmy więc niczym zastęp Kopciuszków.
- Żeby tylko W nie kupował znów szampana, bo przydałoby się coś do jedzenia – szeptaliśmy sobie na ucho przy robocie. Tymczasem W, wracając z wiejskich wypraw po morwę, przywoził tuzin jaj i z 10 robił sobie kogel mogel na wzmocnienie!
Powoli zaczęło do nas docierać, że w tym gospodarstwie szwankują priorytety. Na tyle powoli jednak, że gdy W pojawił się z sowitą (jak na nasze wiecznie puste studenckie kieszenie) zapłatą za kolejną partię kokonów, przyklasnęliśmy wspólnej wyprawie do dyskoteki. Decyzji sprzyjał wyjazd E, która zabrała małą do rodziców, pozostał problem Muszki – pieska mikrego, ale wielce wrzaskliwego. Muszka histerycznie reagowała na samotność, a że w naszej komunie zawsze ktoś koczował, psina była szczęśliwa. Ale co zrobi w pustym domu?
(Uwaga! Fragment nie dla wyczulonych na obrazę uczuć religijnych)
Dla W, w jego rozumieniu, nie było jednak spraw beznadziejnych. A że po drodze do tramwaju stał kościół, który miał kilkoro wejść, wpadł na szatański(!) pomysł, by gromadnie wejść z Muszką do kościoła, zmylić trop i uciec psu innymi drzwiami. Do dziś pamiętam tamto ujadanie niesione echem, które obijając się o wysokie mury dopadło nas jeszcze na przystanku. „Co dalej z psem?” - pytaliśmy się nawzajem rychło w czas. Uspokoił nas W przewidując, że za chwilę ktoś wypuści Muszkę z kościoła, ta pogna do domu i na wycieraczce poczeka, aż wróci dorabiający na drugiej zmianie A i wpuści psa do mieszkania. Plan genialny w swej prostocie, prawda?! Wtedy uważaliśmy tak chyba wszyscy, bo na dyskotece bawiliśmy się świetnie.
Zabawa nie trwa jednak wiecznie i wkrótce zaczęłyśmy się z Przyjaciółką rozglądać za innym lokum. Ominęła nas więc spektakularna plajta hodowli jedwabników, za to uratowałyśmy nasze magisterium. A niewiele brakowało... Wszak podczas zimy stulecia, która wkrótce nastała nawet do sławojki trzeba było kopać śnieżny tunel! Ale to już inna bajka. Może drzwi do niej znów otworzy jakieś zdarzenie z obecnej codzienności?

sobota, 24 sierpnia 2013

Niezborna, a zatrudniała milionera!

- Dziecko, ty się martwisz, że rower ci przed górą staje dęba? Ja nie umiałam nawet zakręcić na polnej drodze! I wiesz, jak sobie radziłam? Jechałam do oddalonego o 2 km miasteczka, gdzie był rynek i tam na kocich łbach mogłam elegancko zawrócić do domu... - zwierzyła mi się Mama na wieść o mojej ostatniej eskapadzie rowerowej. Serdecznie uśmiałyśmy się ze wspomnień przedwojennej cyklistki, co przyćmiło moje wyrzuty sumienia, że nie mam odwagi stawić czoła Górze Myślęcińskiej.
A przecież już kiedyś odwiedziłam na rowerze Przyjaciółkę, która uparła się być szczęśliwa (teraz jest szczególnie, bo latorośl w cuglach zawojowała warszawkę i wygrała prestiżowy konkurs na ministerialny stołek!) właśnie za tą wstrętną górą. To było w fazie oswajania na nowo jednośladu i usprawiedliwiało szukanie łagodniejszych podjazdów oraz pokonanie drogi trawersem, że (nad)użyję określenia wytrawnych górołazów. Ratunkiem tym okazał się myślęciński ogród botaniczny, po którym wprawdzie nie wolno jeździć rowerami, ale któż by miał serce zawrócić zziajaną starszawą cyklistkę, której serce chciało wyskoczyć z piersi! Tymczasem mijają 4 miesiące mojej przygody z pedałami, a ja nadal truchleję na sam widok GM i sapię, jak niegdysiejsza lokomotywa jadąc ukradkiem przez alejki botanika. Sromota! A może: sromota? - z naciskiem na znak zapytania... Bo w myśl nowej (odkrytej wraz z chorobą Parkinsona) filozofii wszystko staram się przerobić na pozytyw. Zatem ostateczny komunikat powinien brzmieć: w środę przejechałam na rowerze 20 km, z czego połowa to droga po wzniesieniach; jestem z siebie dumna, bo tak wymęczyłam  Pana P., że nie miał siły na nocne igrce pod kołdrą. Prawda, że brzmi dobrze? Na pewno nastraja optymistycznie, aż taka niezborna myślowo nie jestem, żeby tego nie docenić i – w efekcie – nie zaakceptować.
Słabo natomiast u mnie z akceptacją niezborności ruchowej, którą popisałam się nazajutrz (czwartek) na basenie, ale wszystkiemu winien ten prześladowca na P! Strasznie nam się z Tubylcem nie chciało tego wieczoru (godz. 21.00) jechać na basen. Widząc inercję, którą skutecznie zarażaliśmy się nawzajem, przecięłam w końcu krąg niemocy krótkim: zbieramy się! Że miałam na myśli siebie i Tubylca, to oczywiste, ale jeśli Pan P. nie waha się przed włażeniem na trzeciego do łóżka, to co to dla niego wyskoczyć z nami na basen!  Pływając zlokalizowałam intruza bez pudła: umościł się w prawej łydce i w lewym śródstopiu, co czyniło moją żabkę mocno przetrąconą (dobrze chodziły ręce, a nogi były tylko balastem), by nie rzec – niezborną.
Co ja dziś z tą niezbornością? Aha, już wiem!
Groszkowa mi zapowiedziała, że jak nie nabędę nowych szkieł, by móc czytać mapy i ją pilotować, to już nigdzie mnie nie zabierze. Cóż było robić, wybrałam się (z Jo, która też  coś krzywo patrzy) do okulistki. Wizyta była na poły towarzyska (z panią doktor poznałyśmy się przez synów, ale polubiłyśmy bez przymusu), co nie znaczy, że taka dla mnie milutka...
- Masz astygmatyzm – usłyszałam po uprzednim zdiagnozowaniu, że i „do bliży, i do dali szkła by się nadali”.
- A...- co? - zdumiałam się, stan ten jednak ustąpił, jak ręką odjął, gdy dowiedziałam się, że chodzi o – potocznie mówiąc – niezborność widzenia. Jeszcze jedna niezborność, dlaczego mnie to nie dziwi?! Taka ubogacona (sic!) stawiłam dzielnie czoła kolejnemu dniu.
Był on wszakże niezwyczajny, bo gościliśmy Nestora rodu (z córką), który ciekaw był naszego nowego lokum. Nie bez przyczyny, należało ono bowiem przez pół wieku do jego brata (Ojca Tubylca) z żoną, którzy przepisali go Jedynakowi. Gdy odeszli, a dla mnie nadszedł czas Pana P. uradziliśmy rodzinnie, że trzeba pozbyć się domu (schody!), rozliczyć z Jedynakiem i z 3 poziomów przeprowadzić się na jeden. Już sama decyzja nie była łatwa, jednak realizacja to prawdziwy Mount Everest kłopotów! Raz z powodu sytuacji na rynku nieruchomości, dwa – remontu koniecznego do przeprowadzenia w rodzinnej schedzie.
Żeby nie przywoływać minionych stresów, powiem tylko, że domu pozbyliśmy się po roku zabiegów i opuszczeniu ceny do granicy, po której był już … brak przyzwoitości. W tym czasie na rodzinnych metrażach skuwano i przesuwano ściany, no – Sajgon absolutny! Jeśli jednak opór stawia beton – zrozumiałe, gdy okoniem staje człowiek, sytuacja się komplikuje. U nas do tego stopnia, że z szefem fachowców spotkaliśmy się w sądzie. Temida nam przyznała rację, ale w pięknym kraju nad Wisłą racją trzeba się zadowolić, a o wyłudzonych pieniądzach zapomnieć! Dowód? Bardzo proszę! Gdy po dłuuugich zabiegach zdeterminowanego Tubylca komornik coś tam nam zaczął przekazywać z emerytury dłużnika, łapę na koncie położył ZUS, któremu bohater okazał się być winien ponad 3 miliony! Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, że w praworządnym państwie można latami nie odprowadzać obowiązkowych składek za zatrudnionych pracowników! Nie pytajcie, bo szlag mnie trafi – ja jestem winna ZUS-owi 1200 zł karnych odsetek, za co jestem ścigana z zaangażowaniem sądów dwóch instancji!!!
A miało być miło o miłej wizycie... Bo była miła, zakończona w Ziemi Obiecanej, gdzie skosztowałam kawioru po żydowsku, humusu i innych ichnich przysmaków. Zaczęło się więc obiecująco i takoż skończyło, bo obiecaliśmy sobie częstsze spotkania. Przecież czerpiemy z nich przyjemność. I niech takie uczucia nie dadzą się zdominować przez różnej maści niezborności, nieuczciwości i wszystkie inne negacje dobrych stanów rzeczy. Z niegodziwością Pana P. włącznie.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Pompadurnia i MO

Salwując się ucieczką przed chandrą, w piątek wylądowałam (jako się rzekło) u Dziewczynek w Oborze. Ale bardzo to niezwyczajna obora, bo choć (dzięki komórce) muczenie można w niej usłyszeć, a i kilka mlecznych muciek (za sprawą figlarnych figurek) zobaczyć, to jej punkt centralny stanowi … Pompadurnia. Już pobieżna znajomość wiejskiego obejścia nakazywałaby skojarzenie z pompą jakiegoś przedstawiciela płci męskiej o obniżonym ilorazie inteligencji i jakkolwiek w Oborze są bardzo czujne detektory do wychwytywania tego dubeltowego defektu, to nie o pompę durnia tu chodzi. Ale cóż, wyjątkowe właścicielki – wyjątkowa Obora... Bo nie znam innej (choć, prawdę powiedziawszy, nie tak wiele znam obór), gdzie życie nie tylko inwentarza żywego (tu dorodnej dożycy i pięciu kotów różnej proweniencji), ale i właścicielek oraz licznych gości koncentrowałoby się w pracowni artystycznej!
Że Mniejsza z Dziewczynek akurat madame Pampadour prześmiewczo uczyniła patronką swej pracowni specjalnie mnie nie zdziwiło. Wszak słynna królewska kochanica do historii przeszła głównie jako twórczyni stylu zwanego Ludwikiem XV, a czego, jak czego, to właśnie niepowtarzalnego stylu trudno odmówić gospodyni Pompadurni!
- Spójrz tylko na te ścienne obicia... – nawiązuje do gustu madame, prezentując ogacone rozmaitymi tkaninami ściany werandy – pracowni, w oknach której powiewają (w każdym inne!) zmyślne tiule i szyfony.
Najważniejsze jednak są w Pompadurni (dumnie prężące się pośrodku) sztalugi. A na nich portret pary niezwykłej: dożycy i jamniczki. Absolutne cudo!
- To tylko wprawka, bo po latach wracam do oleju – rzecze skromnie Mniejsza i nalega, bym usiadła. Koniecznie!
Szybka zmiana dekoracji na sztaludze i … już wiem dlaczego siedzę. Żeby nie upaść! Oczywiście, z wrażenia. Ciekawam, swoją drogą, kto z was by nie padł zobaczywszy swój portret? Bardzo realistyczny, dodajmy, i w tym cały problem. Bo co tu powiedzieć artystce, która wprawdzie wiernie oddała obiekt, ale ten wcale nie zachwyca.
- No, za pięknie to ja nie wyglądam... - dukam, widząc że malarka oczekuje jakiejś reakcji. Chwilę konsternacji przerywa Większa z Dziewczynek, rzucając mi koło ratunkowe w postaci zdjęcia utrwalającego pewien etap tworzenia portretu. To na nim doszło do spięcia między Mniejszą i Większą, która postulowała zostawienie obrazu takim niedosłownym portretem.
Wystarczył mi rzut oka, by się z tym zgodzić – spodobałam się sobie taka ja – nie ja, odrealniona, bez kropki nad „i”, która odbiera tajemnicę... Tymczasem, oprawiona w piękną ramę, na ścianie zawisnę (za sprawą wprawnej ręki portrecistki detalistki) taka, jaka jestem. I w taki oto niecodzienny sposób dorobiłam się prywatnej ściany płaczu.
Mówiłam już kiedyś, że pracuję nad tym, by być twardą, zimną suką? Mówiłam! W ramach ćwiczeń zatem dzielnie postanowiłam oswoić się z sobą na portrecie, a nawet pokochać go. Przyjdzie mi to o tyle łatwiej, że znalazłam patent na metaforyczność mej prywatnej ściany płaczu, na której zawiśnie też klimatyczna fotografia z kroplami deszczu na pierwszym planie. Gdy zatrzymać wzrok na szybie, widać, że świat płacze, (bo i jest nad czym), ale gdy spojrzeć nań przez ścianę deszczu, kontury zdają się rozpływać, obraz traci ostrość, łagodnieje... Może tak będzie i ze mną na portrecie?
Eksperyment mogę przeprowadzić dzięki suwenirowi, jaki dostaliśmy z Tubylcem w sobotę od MO, jakkolwiek by się wam to nie kojarzyło, bo nam jak najlepiej! Jak zresztą cała wizyta w K, dokąd (zupełnie nieoczekiwanie) pojechaliśmy w dzień po mojej bytności w Oborze Dziewczynek. Już, już (kuszona drinkami i noclegiem) zapuszczałam tam korzenie, gdy zadzwoniła komórka.
- A gdybym zabrał cię do K, to co byś powiedziała? - Tubylec zabrzmiał, jak echo znanego przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, więc odpowiedź mogła być jedna:
- Chciałabym, chciała... Bo też chciałam i od dawna molestowałam o ten wyjazd zapracowanego Tubylca. Wprawdzie tandem MO poznałam przez niego, bo chłopcy zaprzyjaźnili się na studiach i M był świadkiem na naszym ślubie, ale to ja, co już przyznałam, bardziej garnę się do ludzi. Zresztą garnąć się do MO, to żadna sztuka, są przesympatyczni, a gdy poznałam ich 30 lat temu miałam wrażenie, że znam ich od 30 lat, choć na tamten moment żadne z nas jeszcze tyle nie żyło!
Obawiam się, że trochę namotałam, nieważne. Ważne, że choć pojawiliśmy się w K, jak Filip z konopi, to przyjęci zostaliśmy po królewsku: słowem, jadłem i podarkami. Bakłażany O (znowu o nich, chyba mam słabość...) były więcej, niż mniam, suweniry (w tym wspomniany deszcz w ramach – nagrodzony, bo M to wytrawny pan Foto) wspaniałe, ale najważniejsze było słowo: ciepłe i przyjazne, jak pled, którym otulamy się podczas chłodów. To ci skojarzenie: upał jak w Dżibuti, a ja plotę o pledzie! Jednak „na pogody i niepogody duszy mej” warto mieć w zanadrzu i pled, i dobre słowo.
Zresztą afrykański upał to był, bo dziś wieje i leje, a ja snuję się po naszym dizajnerskim mieszkaniu i zastanawiam się czy ma duszę. Bo dom MO ma, tego jestem pewna. Z kolekcją setek fajek i tematycznych exlibrisów M, z dziesiątkami wysmakowanych edytorsko przez O książek, z galerią zdjęć znanych na nowo rozpoznanych, z  pejzażami, portretami, z grą świateł i cieni … W nich zdają się niknąć rysy, które dom przecież ma – znaczone kryzysami, chorobami, kłopotami. Jak w życiu.
- Nie dźwigaj tych książek! – strofuje mnie Foto, gdy próbuję pomóc w likwidowaniu piknikowego podwieczorku pod jabłonią. Czyta Wapiętnik i wie o Panu P., więc chce mnie chronić.
- Wiódł ślepy kulawego – ripostuję żartobliwie, nawiązując do poważnych przejść zdrowotnych gospodarza. Ten reaguje śmiechem, ale nie jest to już ten dawny śmiech całym sobą, beztroski... Bo choć dobrze nam razem, to i my z Tubylcem (chcąc nie chcąc) przywieźliśmy z sobą nasz balast, i na miejscu zastaliśmy ten spoczywający na barkach MO.
- Że też muszę mieć taką refleksyjną naturę – ganię się w myślach, bacząc, aby nikt nie dostrzegł, że pomimo skwaru mroźny powiew przeszedł mi po plecach. A kysz!
I poskutkowało. Bo sporo w nas jeszcze apetytu na życie; mamy plany i mocne postanowienia, pasje i nadzieje. Może nawet nowe role do zagrania? W końcu wydaliśmy (co udokumentowaliśmy sobie wzajem zdjęciami) synów za żony...